Strona:Klemens Junosza - Willa pana regenta.djvu/196

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

tała o nas, chociażby tylko przez drogę, dopóki te kwiaty nie zwiędną.
— Anielciu, ja się na ciebie obrażę!
Bolesław odszedł na chwilę i powrócił z garstką niezabudek.
— Ja panie pogodzę — rzekł do Wandy, ofiarując jej modre kwiatki pamięci, — niech pani kilka z nich da mojej siostrze, wzamian za róże.
— Jak najchętniej... Zachowamy te kwiatki na pamiątkę dzisiejszego wieczoru. Panie Bolesławie, niech i pan weźmie kilka i nie rzuci, dopóki nie zwiędną...
Słońce zaszło, a w kilka godzin później ukazał się księżyc pełny. Wychyliwszy się z poza horyzontu, zajaśniał jakby łuną czerwoną, a w miarę jak się podnosił wyżej, czerwoność ta bladła, przechodząc w tony jaśniejsze, złote, tarcza jego zmniejszała się, rzucając coraz jaśniejsze blaski na całą okolicę. W oddali młyn warczał, ze wsi dochodziło szczekanie psów, koguty darły się, obwieszczając północ.
W dworku jaśniało jeszcze światło. Panny postanowiły czuwać do świtu; towarzyszyła im matka, pani Feliksowa i Bolesław. Regent wcześnie się położył; to samo zrobiła i jego siostra.
Anielka napróżno namawiała matkę, aby poszła spocząć.
— Nie, nie, moje dziecko, pozostanę z wami. Od wielu, wielu lat po raz pierwszy mam u siebie gości tak miłych; pozostanę w ich towarzystwie