Strona:Klemens Junosza - Willa pana regenta.djvu/195

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Ja ją rozumiem — rzekła Wanda półgłosem, — a to, co słońce powiada, w tej chwili ziścić się może bardzo łatwo. I my mamy swój dom, a nad nim to samo niebo i to samo słońce co tu, i my potrafimy odwzajemnić się gościnnością za gościnność, serdecznością za serdeczność. Jesteście państwo naszymi dłużnikami, i spodziewam się, że niezadługo zobaczę w naszych progach ciebie, Anielciu, twoją zacną mateczkę i pana Bolesława. Wszyscy serdecznie będziecie powitani...
— Ach, co za prześliczna róża! — zawołała Anielka, — zerwę ją dla ciebie.
Z temi słowy na ustach pobiegła, aby kwiat zerwać.
— Więc słońce prawdę mówi? — zapytał Bolesław, — więc jego uśmiech dzisiejszy jest w rzeczy samej symbolem nadziei?
— Tak — odrzekła Wanda z uśmiechem.
Bolesław ujął jej rękę i uścisnął.
— Dziękuję pani — rzekł, — za to słówko.
— Patrz, Wandziu, co za prześliczne kwiaty! — zawołała Anielka, pokazując zdaleka dwie okazałe róże. — Nie wiem, jakim cudem uchowały się dotychczas przed moim wzrokiem. Weź je, albo nie... zerwę jeszcze kilka innych kwiatów i zrobię ci z nich bukiet... albo nie, weź je tak jak są...
— Dlaczegoż jesteś taka niezdecydowana, Anielciu? — odrzekła Wanda, biorąc kwiaty.
— Bo, bo... widzisz, chciałabym, żebyś pamię-