Strona:Klemens Junosza - Willa pana regenta.djvu/198

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Masz słuszność, Anielciu — potwierdziła Wanda, — ja nieraz przesiaduję po parę godzin w ogrodzie lub na ganku naszego domu, gdy jest taki jak dzisiaj księżycowy wieczór. Tylko u nas trochę inaczej. Blizko miasto, obok domu szosa, turkot wózków prawie nie ustaje, a zdaleka niby parodya księżyca, błyszczy z wysokiej wieży świetlana tarcza zegara miejskiego. Podczas nocy ciemnych wieży nie widać, a tarcza zegaru wydaje się niby przyćmiony trochę księżyc, zawieszony w powietrzu. Odgłos dzwonu, wygłaszającego godziny, dochodzi do naszej willi; nieraz naliczyłam dwanaście uderzeń. Tu, w Lasku, noc jest więcej uroczysta i cicha, u nas miasto psuje harmonię; turkot wozów, krzyki ludzi pijanych, powracających z miasta, wytwarzają dysonanse, niby przykry zgrzyt na tle miłej melodyi.
— Ma pani słuszność, i nie bez racyi to gdzieś napisano, że wieś jest stworzona przez Boga, a miasto przez ludzi. Swoją drogą nie umiem sobie wyobrazić życia na wsi podczas zimy.
— A to dlaczego? — zapytała Wanda.
— Zdaje mi się, że sen letargiczny, obejmujący całą naturę, objąłby także mnie, że usnąłbym tak samo, jak niedźwiedź, w swojem legowisku. Zasnąłbym z początkiem zimy, aby się obudzić dopiero na wiosnę, gdy słońce zacznie przygrzewać i całą naturę do życia powoła.
— Wielkie to szczęście, mój kochany — wtrąciła pani Anastazya, — że los skazał nas na mieszka-