Strona:Klemens Junosza - Willa pana regenta.djvu/184

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Przeciwnie, błogosławię chwilę, w której po śmierci męża i ostatecznej katastrofie majątkowej, znalazłam się tu, na tym kawałku jałowej ziemi. Było mi bardzo ciężko z początku, musiałam posuwać oszczędność do ostatecznych granic, odmawiać sobie wszystkiego, ale przy Bożej pomocy przetrwałam złe czasy i dziś, niech mi pan wierzy, wolę ten mały folwarczek własny, aniżeli rozległe majątki mego ojca i męża...
Regent roześmiał się na to.
— Eh, pani dobrodziejko, tak to się mówi — rzekł, — zawsze co setki włók, to nie Lasek...
— Czy owe setki dały mi szczęście?... przeciwnie, były przyczyną ciężkich zmartwień, a tu... tu, panie, zupełnie co innego.
Zajrzeli jeszcze do obory, do stajni, śpichlerza; wszędzie znać było ład i porządek.
— Rzeczywiście — rzekł regent, — gospodaruje pani dobrze...
— Jak umiem i jak mogę, a praca moja jest wynagrodzona nad zasługę.
— Jak to? Czyżbyś pani na tym piasku kapitały składała?
— Nie, panie, ale dzieci mam dobre...
„Dobre dzieci — pomyślał regent, — zapewne jest to szczęście, ale ciekawym co dobre dzieci przeszkadzają majątkowi, albo majątek dobrym dzieciom?“
Pani Zofia odgadła myśl regenta i zatrzymała go w ganku, dokąd właśnie weszli.