Strona:Klemens Junosza - Willa pana regenta.djvu/182

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Mogliby państwo zostać.
— O nie, w żaden sposób. Panu Feliksowi urlop się kończy, a ja mam różne interesa, których opuścić nie mogę. Sądzę, że pani dobrodziejka wizytę nam niezadługo odda?...
— Chyba w zimie, albo na późnej jesieni, gdy zasiewy już się ukończą.
— W każdym czasie będziecie państwo widziani mile i powitani serdecznie... Ale dokądże to pani ucieka?
— Młócą dziś; muszę zobaczyć, co się tam dzieje.
— Jeżeli pani pozwoli, pójdę i ja z panią, zobaczę zabudowania, zbiory...
— Owszem, bardzo proszę, ale uprzedzam, że nie mam się czem pochwalić. Biedne to moje gospodarstwo, zwyczajna kolonia — nic więcej...

Średnich rozmiarów stodoła zapełniona była szczelnie zbożem, młocarnia warczała, chłopiec, z głową workiem przykrytą, poganiał parę koni, zaprzężonych do kieratu.
Robota szła żwawo i składnie, siwowłosy chłop karbowy pilnował porządku i jednocześnie pomagał robotnikom.
— Oto prawie cały zbiór tegoroczny — rzekła pani Zofia, — prócz tego jest jeszcze sterta. Niegdyś — dodała z westchnieniem, — widywałam większe w Młynkowie, w Karpiówce... Czy też pan regent przypomina sobie Młynków?...
— Czy sobie przypominam? Zdaje mi się, że