Wielki świat małego miasteczka/Tom I/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Wielki świat małego miasteczka
Podtytuł Powiastka
Wydawca Th. Glücksberg
Data wyd. 1832
Druk Th. Glücksberg
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.
JA I ONI.


Miłość jest jak cień człowieka,
Szkoda kto dla niej wiek trwoni.
Jeśli ją gonisz, ucieka.
Uciekasz przed nią, to goni.
Chcąc się jej sideł uchronić,
Uciekać trzeba, nie gonić.

piosneczka.

Niéma podobno przedmiotu na świecie, niéma żadnego frazesu w klassykach, ani tematu teologicznego, o którymby więcej ludzie napisali, jak o miłości. Niepospolita to zagadka, kiedy jéj wieki nie rozwiązały, niezwyczajne zadanie o którym nigdy dosyć pisać nie można; doskonała nakoniec to być musi przyprawa, bez której żadne pismo się nie obejdzie. Jedni ją znajdują w sercu, drudzy mają za urojenie, a ja obódwu tych zdań się trzymam jest miłość w sercu, ale nie taka jak w książkach. Nikt jeszcze podobno tak nie kochał, jak bohatérowie romansów — a zdanie moje popiera doświadczenie panny Burmistrzówny, która już od lat piętnastu tak czule wzdycha, iż gdyby ludzie schli i umierali z miłości, dawno by jej nie było na świecie. Chciałby zapewne wiedzieć czytelnik, jaki miałem powód do napisania takiego wstępu? Oto, krótko mówiąc — kocham się a przynajmniej gram rolę kochanka panny Emilii. Niech się jednak nikt nie troszczy, pomimo tej miłości potrafię z oziębłością i dokładnością wszystko opowiedziéć. A ponieważ mało, albo nic prawie nie powiedziałem jeszcze o sobie, teraz opiszę swoje wady i przedmioty, tak bezstronnie, jak tylko można mówiąc o sobie samym. Główniejsze wady moje zależą na ciekawości, wściubstwie, satyryczności, którą bardzo niesprawiedliwie, nazywają złośliwością, i nakoniec na małej ilości roztrzepania.
Ciekawość moja zależy na tém, iż niezmiernie lubię szpiegować czynności ludzkie w ówczas, kiedy oni oczu cudzych nie bardzo radzi. Najmilszą moją przechadzką jest wléczenie się pod oknami i zaglądanie ukradkiem do nich, zdarza mi się także podsłuchiwać cudze rozmowy — nie dla tego zapewne, żebym był rad poznać ich tajemnice osobiste, ale dla tego, żebym tém lepiej roztrząsnął skrytości serca. Ludzie bowiem inni są na świecie, a cale odmienni w domu; częstokroć ich charakter wcale różnie się okazuje w obcowaniu, niżeli w ich życiu prywatném. Wymawia tedy moją ciekawość, chęć poznania ludzi, do czego nadzwyczajną mam ochotę.
Czytałem już Lavatera i Galla, nauczyłem się trochę czytać w spójrzeniach i na twarzy, ale dotąd utrzymuję, razem z jednym rossyjskim pisarzem, że chcąc ludzi widzieć jakiemi są, trzeba więcej patrzéć przez okna i dziurki, niżeli oko w oko.
Że jestem wściubskim, to każdy łatwo pozna, gdy tu dwa życia mojego zdarzenia przywiodę, które mnie na cały tydzień od tej wady były odzwyczaiły.
Jednego razu siedziałem sobie spokojnie w mojém oknie, i patrzyłem starym zwyczajem na ulicę. Właśnie przechodził w ówczas mimo, ponury jakiś statysta, ze zmarszczoném czołem, w szerokim i długim szaraczkowym surducie, w długich bótach, wytartym kapeluszu nasunionym na oczy, trzymając w ręku woskowany parasol. Cicho było na ulicy, szedł sam jeden i mruczał cóś pod nosem. Nadstawiłem bacznego ucha, i usłyszałem że ciągle powtarzał, sześć, razy sześć, sześć razy sześć razy sześć i. t. d., niemogąc się doliczyć co z tego wypada. Znudzony tém, a może i zwykłém wściubstwem moim nakłoniony, miernym głosem odezwałem się: trzydzieście sześć. Ponury rachmistrz obrócił głowę, stuknął o bruk parasolem, nasrożył minę i patrząc na mnie, zawołał głosem, który mi dziś jeszcze brzmi w uszach„Schowaj Asan, dla siebie!“ Co za niewdzięczność! pomyślałem sobie uchodząc cały zaczerwieniony z okna. Coby mi miał podziękować, pięknie się ukłonić, lub uśmiechnąć! powiedział mi taką niegrzeczność!
Od tego czasu postanowiłem był dać pokój ludziom i nigdy się w ich sprawy nie wdawać, ale wkrótce przemogła skłonność nad rozumem. Trzy dni tylko w postanowieniu wytrwałem, i znowu wdałem się w nie swoje rzeczy. Jan, mój służący kamerdyner, czy lokaj, jak się komu podoba — uczęszczał do jednej tłuściuchnej pulchnéj piekareczki; ale na nieszczęście krył się przedemną. Chciałem tedy przyjemne uczynić zdziwienie; udałem się do niej, prosiłem o jej rękę dla mego poczciwego Jana, wypytałem się o rodzinie, posagu i t. d.; ale właśnie gdym wśród tego zajęcia gładził pod brodę narzeczonę mego sługi, Jan przechodzący koło okna, zobaczył mnie u swéj kochanki. Niewiedział o co idzie, posądził mię o złe zamiary, pogniewał się i przestał bywać. W dni kilka odebrałem wizytę od samej imości, z wymówką, iż się stałem przyczyną zerwania, korzystnych dla jej córki związków. Musiałem za moje grzechy wysłuchać grzeczno-grubijańskiej bury, otyłej i rumianej piekarki, która mi w jasném świetle wystawiła całą nieprzyzwoitość i złe skutki, zbytniej mojej gorliwości, o cudze dobro. Ledwie potrafiłem ułagodzić rozjątrzone umysły i mego Jana do ślubu nakłonić, zyskawszy tylko na mojém wściubstwie porządną burę i kosz wybornego ciasta.
Nie wiem czy to mam nazwać satyrycznością, iż się śmieję z głupstw ludzkich, chociaż wiele osób bierze to nawet za złośliwość, ale bardzo niesprawiedliwie. Bo proszę tylko rozważyć, kto winniejszy — czy ten kto głupstwa robi, czy ten co się z nich śmieje — chcą żebym się nie śmiał? to niech mi nie dają do tego pobudek. Wszystkie ludzkie przywary w większej połowie są skutkiem przykładu lub pobudek cudzych, niżeli skłonnością serca; a w tej liczbie mieści się i moja złośliwość.
Co się tycze roztrzepania o które mnie dosyć słusznie obwiniają, to w istocie jest moją wadą. Bardzobym śmieszny spis utworzył, gdybym wszystkie moje z roztargnienia wynikające, wyliczać chciał omyłki.
Raz naprzykład, nie piérwszej młodości pannie, a zatém istocie nader obraźliwej, pod niektórymi względami, winszowałem przez nieostrożność zamęzcia, o którém jednak wzmianki nawet nie było, i o mało na całe życie nie zrobiłem sobie nieprzyjaciołki. Szczęściem iż ta marcowa panienka, równie ma lepszy słuch od wzroku, i że nim usłyszała com mówił, miałem się czas zręcznie wywinąć. Roztargnienie moje nie dochodzi tego stopnia, w jakiém nam jednego ze współczesnych La Bruyère maluje, lub w jakiém byli bohatérowie znanej płodnego Kotzebuego komedyi — jednakże wyznać muszę, iż niedaleko stoję od tych oryginałów. W jednej z wizyt oddanych Panu Burmistrzowi z obowiązku, zacząłem od przywitania się serdecznego z lokajem, którego wziąłem za samego pana. Następnie postrzegłszy błąd mój i usiłując go naprawić wpadłem w płaszczu i czapce do pokojów, nieznośnie zbryzgałem niewinną posadzkę, i przywitałem się po męsku z panną Klementyną, biorąc ją za jej brata. Szczęściem iż ta panna, nie bardzo jest w podobnych przedmiotach obraźliwa, w kilku więc słowach pozyskałem dość łatwo jej przebaczenie, pod warunkiem jednak, abym częściej podobne roztargnienia powtarzał, na co ja z trudnością przystałem; bo, mówiąc między nami, nie wielki mam pociąg do całowania twarzyczek, których czas nie zbyt szanował. W tych samych odwiedzinach, po kilku chwilach rozmowy, zacząłem, z podziwieniem przytomnych śpiéwać w głos odwieczną jakąś piosneczkę. Zaledwie z tej strasznej omyłki wyszedłem, nim jeszcze ustały śmiechy, krzyknąłem głośno, jakbym był w swoim domu, ażeby mi podano szlafrok, pantofle i fajkę. Nareszcie na dobitkę zabrałem wychodząc trzy pary rękawiczek, pięć chustek, cudzy kapelusz, płaszcz i parasol.
Nie dziwują się już tu wcale, widząc mnie na ulicy, w szlafroku i pantoflach, chociaż z początku całe miasto o tém dwa miesiące gadało; ale za to starają się jak najczęściej w błąd mię wprowadzać, aby się trochę pośmieli. Rad temu jestem iż ich mogę rozweselić. Co się tycze innych moich przywar i błędów, tych łatwo każdy z ciągu pisma się domyśli: bo człowiek pisząc więcej często wyjawi, niżby w obce najskrytszego przyjaciela powiedział. Teraz wypada mi przeprosić, iż tak długo sobą samym, ziéwających już zapewne zatrudniałem czytelników, ale przedmiot sam mnie wymówi — możnaż krótko pisać o sobie?
Lecz spójrzmy teraz na to miejsce, w którém ja siedzę pisząc i dumając — tu wały zarosłe krzakami, wśród których wznoszą się odwieczne lipy, tam milcząca, smutna i czarna wznosi się wieża. Błyszczą w górnych jej mieszkaniach światełka, odbijając się razem ze światłem księżyca w stojącej wodzie zarosłego stawu, jęczący dzwonek wzywa w oddaleniu mnichów do choru, wiatr szumi między gałęźmi drzew wyniosłych i turkot kilku wozów wracających z miasta daje się słyszeć zdaleka. Czytelniku! wszak lubisz dumać? — podumajmy więc trochę.
Dla czegoż tak mocno działa na nas piękność przyrodzenia? dla czego człowiek w przybytkach zabaw, nie znajduje tej słodkiej przyjemności, tego pokoju duszy, jakie mu się czuć dają w pustém i głuchém ustroniu, garstką drzew otoczoném. Każdy promyk światła niestale przebijający się przez gałązki, lub migający na gładkiej wód powierzchni, cichy szelest gałązek i to powolne mruczenie leniwego strumyka, pomykającego się w głębokim parowie, wszystko to mnie porusza i zachwyca. Póki serce jest czyste, póki człek wolny, a zgryzoty nie obsiądą jego czoła; o jakąż roskoszą przyrodzenie napawać go może. W tej przyjemności przyczyna tylko jest ziemska — lecz ona sama będąc połączona z miłą spokojnością serca, posyła nas w kraj marzeń, dumań, nadziei i t. d. z którego nie prędko powrócić można.
Ja jednak uciekam na ten raz z czarownej wyobraźni naszej krainy, a prowadzę czytelnika na wieczór do pana doktora Mięty.
Minąwszy ciemne przejście w wieży, w której odgłos własnych stąpań mię przestraszył, a widok spoczywających dwóch armatek, tysiąc wspomnień nawinął; wchodziemy na dziedziniec i widzim w całej okazałości pałac, spustoszały i ciemny. Na tle jasnego nieba malują się ostre jego wieżyczki, okryte blachą połyskującą od promieni księżyca, przez większą część niezakrytych okien połyskują gwiazdy, a wiatr świszczący po próżnych pokojach i salach, zdaje się być gońcem duchów, które zajęły po ludziach to siedlisko. Posępny puszczyk odzywa się w zrujnowanej kaplicy, a szczęka wieloryba zawieszona u wchodu, którą lud żebrem wielkoluda zowie, bieleje w starożytnym krużganku.
Przy tych samotnych i opuszczonych murach, wznoszą się oficyny, pełne gwaru, światła, ludzi — co tak wielką sprzeczność z resztą obrazu stanowi! Tu właśnie znajdziem mieszkanie powiatowego doktora, przed którego drzwiami, para stojących pojazdów bytność zaproszonych osób okazuje.
W piérwszym pokoju, na jednym końcu kanapy, siedzi z ociężałością sama gospodyni, kobiéta słuszna i otyła, w bareżowej chustce, bez czépka. Pani Pretficowa, średniego wieku, przyjemnej i łagodnej twarzy, rozmawia z Klementyną Burmistrzówną, tą wysmuklą, bladą i żywą panną, w której oczach goreją przygaszone wiekiem płomyki kokieteryi. W przyćmionym kątku, siedzi Emilija! Miło spojrzeć na jej wymówne, niebieskie oczy, jasne bląd włosy rozwite po czole, na uśmiéch przyjemny igrający na ustach, i na piękną rękę, na której się sparła od niechcenia.
Tuż za nią przy oknie, stoi pan Burmistrz Pukszta, w mundurze, z włosami unoszącymi się nad jego głową, nakształt sosen poczepianych u boków góry, i ze świécącymi żywemi oczkami. Ręce jego dodając wyrazistości mowie, w nieustannym są ruchu, tupcze nogami i rozmawia z Pretficem: mężczyzną wysokim, dumnej postaci, z wąsem i dużemi bakenbardami, z twarzą rumianą i orderem złotej ostrogi. Ten znak jego bytności w Rzymie, nigdy go w życiu nie odstępuje — widziałem go przy szlafroku, powiadają iż przyszył nawet znaczek do szlafmycy; ale ta wiadomość potrzebuje potwierdzenia.
Pan właściciel traktijeru pod syreną Bomba, uwija się koło kobiét, szafując konceptami i plotki rozsiéwając. Mina jego i postawa pełne żywych poruszeń, zdradzają charakter prędki, a uśmiéch, którego z szérokich ust nie spuszcza, o wesołości zaświadcza. Twarz ma pełną, rumianą i széroką, ogromne oczy, których oddalone brwi nie zaciemiają, nos spory, a włos czarny, którego połowę utracił w ważnych dla ludzkiego apetytu usługach, rozchodzi się na skronie i tył głowy, niezakrywając wcale połyskującej klassycznej łysiny. Aptekarz Farmacy, którego mowa pełna migów i frazesów tak mocno zastanawia słuchacza, charakterystyczną narodową miną, okazuje, iż był niemcem; a ta porcelanowa fajka, z której od dwóch godzin wyciąga niebieskawe dymy, wcale się mojemu twierdzeniu nie sprzeciwia. Za nim postępuje żona w pliuszowym kapeluszu i ciężkiej chustce, witająca (dla oczu ludzkich) bardzo uprzejmie gospodynię domu. Córka jej Gabryela powolnym krokiem za nią idąca, z zagryzionymi ustami, jest wzorem złego humoru, skromności, czy też może dumy. Chod jej przypomina nam sztuczne taktowe poruszanie się automatu, ukłon i uśmiéch są nadzwyczaj wymuszone, a rozmowa prowadzi się zwykle półgębkiem. Jeśli się nie mylę, ułożenie to w małych miasteczkach jest oznaką dobrego wychowania — ale broń mię Boże od edukacii, której główną zasadą jest zły humor!
Niedaleko ztąd w osobie tej brunetki podeszłej, która na chwilę nawet zamilknąć nie może, widziemy panią Burmistrzowę. Jej rozmówność tak jest wielka iż powiadają nawet, jakoby przez sen całą noc gadała — ale któż to może wiedzieć, co się wnocy dzieje?
— Dobry wieczór pani — rzekłem zbliżając się do Emilii.
— Jak się pan miewa — odpowiedziała z wdziękiem podnosząc na mnie czarowne swoje oczy, w których się jej dusza odbijała. Cała moja mądrość znikła przed tém zapytaniem, na które wcale odpowiedzieć nie mogłem. Nareście zdobyłem się na duser i zacząłem. — Mógłżebym... żebym bym, mieć się źle, będąc tak..... tak, blisko pani.
Odetchnąłem i trochę powolniej i łatwiej zacząłem z nią bardzo zajmującą rozmowę. — Ale niespodziewaj się wcale czytelniku, ażebym ci ją powierzył — chociaż bowiem ufam ci jak samemu sobie, żebyś mnie nie wydał, nie mogę jednak odkryć ci tej rozmowy.
Nie ty, to by mię mógł zdradzić papier, atrament, lub pióro; bo cóż dziś na świecie nie zdradza? Jednego nieszczęśliwego majtka, to jak zaczęli wydawać, od wiosła do morza, do majtka i t. d., tak już i po sekrecie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.