W niewoli u Mahdiego czyli Bitwa pod Omdurmanem/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Helena Zborowska
Tytuł W niewoli u Mahdiego czyli Bitwa pod Omdurmanem
Wydawca „Księgarnia Popularna“
Data wyd. 1914
Druk J. Kelter
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV.

Po długim pukaniu do wielkich drzwi, zbudowanych z podłużnych i poprzecznych belek i mocno osadzonych w skale, rozległ się wreszcie z wnętrza jakiś głos uroczysty, zapraszający do wejścia.
Jussuf otworzył drzwi i zbiegowie ujrzeli wielką grotę, której sklepienie w naturalny sposób utworzyło się z lawy. Od tego sklepienia, na łańcuchu spuszczała się starożytna mosiężna lampa o dwóch płomieniach, z których oba teraz zapalone były.
Z jednej strony groty znajdowała się nisza, zasłonięta rodzajem kotary, z pod której wyglądały czyjeś nogi, obute w sandały.
Jussuf zdjął na progu pantofle i dał znak towarzyszom, aby zachowywali się spokojnie, gdyż Nuradyn miewał chwile szalonej nieledwie nienawiści dla niewiernych.
Po krótkiej modlitwie i złożeniu niewielkich podarunków, Jussuf objaśnił cel swego przybycia i prosił wielkiego derwisza o ukazanie się jego oczom.
Jakby w odpowiedzi na tą prośbę zasłona rozsunęła się na dwie strony i „światło wiernych“ z olbrzymią, podobną do maczugi pałką w ręku, wystąpiło na środek groty.
Był to chudy, wysoki starzec, z białą do pasa brodą i takimiż włosami, z pod których ciemne zapadłe oczy gorzały teraz płomieniem gniewu i niechęci.
— Źleś uczynił, Jussufie, — rzekł, — żeś mi tych niewiernych, aż na próg mojego domu sprowadził. Szanuję wprawdzie prawa gościnności, ale czyż w całej dolinie Kaa-el-Bun niema innego miejsca, gdzieby ci cudzoziemcy schronienie znaleźć mogli?
— Święty Nuradynie, — rzekł Jussuf z pokornym błaganiem w głosie. — Jesteśmy ścigani jak zwierzęta przez oddział szeika Ibrahima, a ja nie znam innego bezpiecznego miejsca, tylko „grotę snu“.
— Jussufie, — rzekł jeszcze uroczyściej derwisz, rzucając ponure spojrzenie w stronę Bonneta i Wacława, — oni zanieczyszczają próg mojego domu samą tylko obecnością swoją, a przytem szeik Ibrahim jest moim przyjacielem. Czemu ich bronisz i czemu chcesz zmusić i mnie do ich ocalenia, wszak oni nie znają tych świętych, które w noc Abd-el-Kader powtarzamy.
— Owszem, znamy te słowa, — rzekł Bonnet, który na uniwersytecie studjował języki wschodnie i Koran znał doskonale. — Brzmią one:
— Dajcie z darów, którymi was ręka Allaha obdarzyła i tym którzy są chciwi, albowiem chciwość ich nie na korzyść, lecz na szkodę im się obróci; albowiem to, co od dni najmłodszych z chciwości zatrzymają, w koło szyi im się owinie i dusić ich będzie, jako żmija nieczysta.
Pod wpływem tych słów z twarzy derwisza znikł wyraz pogardy i niechęci; otworzył drzwi szerzej i rzekł uroczyście:
— Wszyscyśmy tutaj synowie nędzy i prochu. Po śmierci dopiero prawdziwi wierni dostaną się do raju, podczas kiedy niewierni piekło otrzymać muszą. Ponieważ jednak jesteśmy na ziemi, przeto pamiętajcie, że Nuradyn was obroni, bo taką jest wola Allaha. Wejdźcie, niewierni, pod dach Nuradyna i bądźcie pozdrowieni.
— A co mam zrobić z końmi? — zapytał nieśmiało Jussuf. — W dolinie mgła i rosa, a przy tem i ludzie Ibrahima kręcą się tam wszędzie.
— Wprowadź jej do drugiej groty, rozkazał derwisz, — tam im będzie ciepło i wygodnie, a przytem nikt ich nie zobaczy.
Boczne drzwi prowadziły z głównej do sąsiedniej równie obszernej groty, której chłodne i zupełnie świeże powietrze wskazywało, że musiała ona mieć jeszcze inną łączność ze światem zewnętrznym.
Jussuf wprowadził tam konie, chcąc je mieć jednak w pogotowiu, nie zdjął im ani siodeł, ani uzd, rozluźnił tylko cokolwiek popręgi. Potem, podczas kiedy Bonnet i Wacław poili i karmili konie, wysunął się przed dom i starannie pozacierał wszystkie ślady ich bytności.
— Słuchajno, Arnoldzie, jak myślisz? Czy nasz gospodarz da nam coś posilniejszego niż daktyle? Jestem wściekle głodny.
— I ja również, — uśmiechnął się Bonnet, — nie stawiam jednak żadnych wymagań, gdyż wiem, że Hadża niewiele nam będzie mógł ofiarować.
Rzeczywiście Nuradyn przyniósł na drewnianym półmisku jakąś mieszaninę z grochu, ryżu i mąki, która z dodatkiem masła i mleka, stanowiła całą wieczerzę.
Po zaspokojeniu głodu, hadża zniknął na parę godzin za zasłoną, nasi zaś towarzysze ułożyli się jaknajwygodniej, aby użyć zasłużonego spoczynku.
Było może około czwartej rano, kiedy Jussuf ostrożnie obudził towarzyszów.
— Cicho, słuchajcie, — rzekł. — Czy nic nie słyszycie?
— Nie, Jussufie. A ty?
— Zdaje mi się, że słyszę tentent koni i szczęk oręża, jakgdyby jacyś zbrojni przejeżdżali przez dolinę. Tak, nie mylę się, już są blizko.
Z tymi słowami młody arab porwał się z miejsca, przysunął do drzwi i wyjrzał przez jeden z licznych otworów w szarzejącą mgłę poranka.
Bonnet pospieszył za nim i ujrzał liczną gromadę mężczyzn na koniach i wielbłądach, przejeżdżającą przez dolinę.
— Wstawaj, Wacławie! — zawołał na młodego śpiocha, — trzeba obejrzeć broń i konie. Beduini są w dolinie. Trzeba obudzić Nuradyna!
Chłopak w jednej chwili zerwał się na nogi i przedewszystkiem porwał wielki kamień, który zwykle służył jako klęcznik derwiszowi i położył go, aby zatarasować drzwi.
— Dzięki Bogu, jadą dalej, informował tymczasem Jussuf, nie odchodząc od swego obserwatorjum. — Ale nie ulega wątpliwości, że to pościg za nami, gdyż każdy krzak przeszukują starannie. Poczekajcie, stanęli!
— Mam nadzieję, że nie ośmielą się zajrzeć tutaj, — rzekł Arnold.
W tej chwili, jakby na urągowisko tej nadziei, koń Jussufa, poczuwszy obce konie, zarżał donośnie.
Zbiegowie oniemieli z przerażenia, a i w dolinie grobowa nagle zapanowała cisza.
— Precz, precz stąd, niewierni, — odezwał się pomiędzy nimi grobowy głos derwisza. — To są dzicy ludzie, którzy ani mojego mieszkania, ani mnie nawet nie oszczędzą.
— Precz, — powtórzył osłupiały Bonnet, — a więc mamy się rzucić w sam środek tej zgrai?! Wszak to śmierć pewna.
— Nie, — zawołał derwisz z ogniem, — nie! powiedziałem, że was ocalę; dotrzymam słowa! Z drugiej groty jest wyjście na przeciwległą dolinę, która graniczy z posiadłościami Abdul-melika. Idźcie i weźcie lampę, abyście nie zmylili drogi. Ty, Jussufie, prowadź. Idźcie i pokój niech będzie z wami, a pamiętajcie, że stary Nuradyn, nie zdradził jeszcze nigdy i nikogo.
W tej chwili rozległy się gromkie kołatania u drzwi i ochrypłe głosy wołać poczęły:
— Otwórz, Nuradynie! Masz u siebie niewiernych, a my przysięgliśmy na święty kamień, że każdego niewiernego zgładzimy, jak psa podłego!
— Precz, wy tam! — zawołał hadża, precz, póki was ziemia nie pochłonie! Błoto jest na twarzy wodza, a turban jego przekrzywił się od grzechów jego.
— Powtarzam ci, otwórz, Nuradynie! — zawołał dowódca, syn Ibrahima, opryszek, nie ustępujący ojcu. — Otwórz! Dostaniesz trzy wielbłądy, a każdy juczny.
— Precz! — zagrzmiał donośny głos derwisza. — Chcesz skusić mnie, jak szatan Kaina, precz, mówię! Jam z nimi chleb i sól jadł, więc bronić ich będę i obronię!
— Hu! — zawyła tłuszcza. — Więc oni są tutaj naprawdę!
— Głos twój słyszę — zaczął znowu szeik, — lecz nie wierzę, abyś to ty był, Nuradynie, ty, który zaprzysiągłeś zemstę niewiernym.
— Tak, to ja jestem! — rzekł z dumą derwisz, — ale im dałem późniejszą przysięgę i przysięgi tej dotrzymam!
— Otwórz więc, abym ja swojej dotrzymał!
— Nie, choćbyś przysięgał na brody 313 apostołów i 224000 proroków Islamu, nie otworzę i ty ich nie dostaniesz, prędzej ziemia pochłonie cię w czeluściach swoich!
Przyjaciele nasi nie słyszeli końca tej ciekawej rozmowy, lecz trzymając konie przy pyskach, zapuścili się w długi, kręty korytarz, którego ciemności słabo tylko rozjaśniała trzymana przez Jussufa lampa.
Nie uszli jednak i trzystu kroków, kiedy przeraźliwy okrzyk tryumfu odbił się o uszy zbiegów i powiadomił ich, że nawet tak mocne drzwi nie wytrzymały naporu tłuszczy.
— Przekleństwo! — zawołał Jussuf. — Naprzód! naprzód! Wyją jak psy zgłodniałe.
— Już dobiegają! Strzelajmy, Arnoldzie! — zawołał Wacław, może to ich powstrzyma!
— Jeszcze są zadaleko, — rzekł Bonnet, oglądając się po za siebie. — Na miłosierdzie Boskie, nie strzelaj! — zawołał gwałtownie. Na przedzie biegnie hadża!
— Uciekajcie, uciekajcie, — wołał tymczasem derwisz. — Chociaż jesteście niewierni, ale przysiągłem was obronić i obronię za wszelką cenę!
Z nadzwyczajną, młodzieńczą prawie szybkością, prześcignął stary derwisz uciekających i zniknął w załamie korytarza.
— Oto oni! — zawołał w tej chwili Arnold. — Ognia! Pal!
Arabowie dali ognia, lecz w tej chwili odpowiedziały im karabiny Remingtona i osiemnaście kul padło w zwarte szeregi ścigających, czyniąc w nich straszliwe spustoszenia. Na chwilę zapanowała cisza, lecz nagle ściany korytarza zabrzmiały od krzyku wściekłości i przerażenia.
Beduini nie znali mechanizmu karabinów Remingtona i ta nadzwyczajna siła i mnogość kul, wydała im się czemś nadprzyrodzonym.
Dobiegłszy do załamu korytarza nasi zbiegowie ujrzeli starego derwisza, stojącego przy jednej z naturalnych kolumn, podtrzymujących sklepienie, z olbrzymią żelazną sztabą w ręku, wołającego o pośpiech.
Kiedy przebiegli obok niego, Bonnet dojrzał jeszcze, jak Nuradyn wsuwał sztabę w szparę w owej kolumnie. Potem nastąpiła chwilowa cisza i nagle ziemia zadrżała i rozległ się tak przerażający huk i łoskot, że konie stuliły chrapy, a ludzie popadali na ziemię.
Kiedy przyszli do siebie i obejrzeli się wkoło, śmiertelna cisza panowała wszędzie i tylko po za nimi na otwartej przestrzeni korytarza wznosił się olbrzymi mur, utworzony przez oberwanie się sklepienia na dość widocznie dużej przestrzeni.
Była to nieprzebyta zapora, dzieląca na wieki jedną dolinę od drugiej, ale też i uniemożliwiająca wrogom pogoń za naszymi zbiegami.
— Święty Boże, ten nieszczęśliwy pogrzebał się pod głazami dla naszego ratunku. Coby to było jednak, gdyby korytarz nie miał drugiego wyjścia — rzekł Bonnet.
— Cicho, przyjacielu, — szepnął blady jak kreda Wacław. — Na samą myśl o tem zimny pot oblewa mi czoło.
W milczeniu szli dalej, lecz na nowym załamie lampa im zgasła, — nieprzenikniona ciemność otoczyła ich dokoła. Przerażone konie rwać się poczęły z taką siłą, że zdawało się, że albo sobie, albo prowadzącym je ludziom nogi połamią.
Przeszło pół godziny wędrowali tak bezustanku, przewracając się, lub uderzając czołem o wystające w różnych kierunkach głazy.
Nareszcie ujrzeli zdala drobne blade światełko. Światło to rozszerzało się coraz bardziej i wkrótce nieszczęśliwi poznali kawał szafirowego nieba, poprzecinanego ciemnymi smugami gałęzi krzewów, rosnących przed samym wejściem do jaskini.
Jeszcze po kilku minutach tej uciążliwej drogi, zbiegowie wyszli wreszcie na świat Boży i znaleźli się na prześlicznej dolinie, otoczonej wkoło wysokimi skałami, których wierzchołki różowiły się od słońca.
Nad brzegiem niewielkiej, przecinającej dolinę rzeczki, widać było namioty Abdulmelika, pomiędzy którymi wznosiły się i niewielkie budowle z białego muru.
Ciemne postacie mężczyzn i kobiet wysuwały się z namiotów i z mięszaniną ciekawości i niechęci przyglądały się tajemniczym przybyszom.
Jussuf nie zwracał na nich uwagi, lecz kierował się prosto w tę stronę, gdzie stał wysoki, o imponującej lecz sympatycznej twarzy starzec, szeik Abdulmelik. Ku wielkiemu swemu zdziwieniu, zbiegowie ujrzeli obok niego angielskiego oficera w pełnym uniformie.
Ten, zdziwiony również widokiem europejczyków, przebranych w kostjum beduinów, postąpił ku nim i rzekł z lekkim akcentem wahania:
— Kto jesteście panowie? Skąd przychodzicie?
— Jestem Arnold Bonnet, — rzekł belgijczyk, dotykając ręką turbanu, — a to mój przyjaciel Wacław Nowak, czech rodem. Trzeci nasz towarzysz jest to dzielny arab, Jussuf z Kababitschu, którego z dumą przyjacielem również nazwać możemy.
— Co u licha! — zawołał oficer. — Więc to pan jesteś mister Bonnet?
— We własnej osobie, — uśmiechnął się belgijczyk.
— I udało się panu uciec z niewoli Abdulahiego.
— Jak pan widzisz. Z pomocą tego dzielnego Jussufa dokonaliśmy ucieczki i po wielu trudach i niebezpieczeństwach, uniknąwszy przed godziną prawie czyhającej na nas śmierci, przybyliśmy tutaj. Ale skąd pan się tu wziąłeś, sir.
— Słyszałeś pan zapewne, sir Bonnet, że armia egipska wyruszyła na Omdurman, i że nasz głównodowodzący, lord Kitchener wydał wojskom derwiszów niedaleko od El-Obeid bitwę, która skończyła się ich porażką? —
— Wiedziałem o bitwie, gdyż wiedziałem, że połączone wojska kalifów opuściły Omdurman. Jakie jednak były rezultaty walki — nie wiedziałem, gdyż skorzystałem z okoliczności i doprowadziłem do skutku, dawno uplanowaną ucieczkę.
— Tak jest, wojska derwiszów były pobite na głowę, — ciągnął dalej oficer — ale ci ostatni nie dali jeszcze za wygranę i zaczęli zbierać nowe siły pod Omdurmanem. Wobec tego lord Kitchener rozesłał kilku oficerów, a w ich liczbie i mnie do szeików różnych sprzymierzonych z nami plemion, aby zebrać wszystkie siły pod Omdurmanem. Szczęśliwie to dla pana, sir Bonnet, że dostałeś się tutaj dzisiaj, gdyż jutro zastałbyś tylko pustkę. Rano bowiem, ze wschodem słońca wyruszamy ku Nilowi. Czy chcesz się pan przyłączyć do nas, sir Bonnet?
— Pragnąłbym tego bardzo mister-mister...
— Raynalds, — kapitan Raynalds, — dokończył oficer z ukłonem.
— A więc, kapitanie, zabierasz nas ze sobą?
— Z miłą chęcią. Teraz jednak powinniście panowie spocząć, gdyż, jak widzę, ledwie się trzymacie na nogach.
Zacny szeik oddał niespodziewanym gościom najwygodniejszy pokój w całym domu, umeblowany podług wschodniego obyczaju mnóstwem nizkich wygodnych sof, na których piętrzyły się stosy rozmaitej wielkości poduszek.
Łatwo można sobie wyobrazić, z jakim apetytem rzucili się nasi zbiegowie na doskonałe i obfite śniadanie, jakie im zacny szeik kazał przygotować i z jaką roskoszą wyciągnęli się wreszcie na czystych i miękich poduszkach.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Helena Zborowska.