Tajna krzywda – skryta zemsta/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Pedro Calderón de la Barca
Tytuł Tajna krzywda – skryta zemsta
Pochodzenie Przegląd Polski R.22, t.3, z.8 i 9
Data wyd. 1888
Druk Drukarnia „Czasu“ Fr. Kluczyckiego i Sp.
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz Edward Porębowicz
Tytuł orygin. A secreto agravio, secreta venganza
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
TAJNA KRZYWDA — SKRYTA ZEMSTA.
(A secreto agravio — Secreta venganza).
DRAMAT
CALDERONA DE LA BARCA
w przekładzie
EDWARDA PORĘBOWICZA.





Jaśnie Wielmożnemu
Stanisławowi hr. Tarnowskiemu
Profesorowi Uniwersytetu Jagiellońskiego
Mistrzowi swemu
Uczeń.






Przedmowa.

Dramat niniejszy, przedstawiony tegożsamego co „Czarnoksiężnik“ (El magico prodigioso) roku 1637, nazwany jest w zakończenia sztuki, według ówczesnej klasyfikacyi, tragikomedyą. Treść jego wzięta zapewne ze starych hiszpańskich lub portugalskich kronik. Tło samo historyczne naznacza akcyę 1go dnia na miesiąc czerwiec 1578 r.; dwa ostatnie dni na noc 23go tegoż miesiąca, chwilę odpłynięcia floty portugalskiej do Afryki.
Wartością artystyczną przewyższa, zdaniem wielu krytyków, resztę dramatów Calderona, opartych na temacie zazdrości i zemsty, np. El pintor de su deshonra, El mayor monstruo los zelos, a nawet El medico de su honra. Intrygą przypomina komedyę Tirso de Molina Zazdrośnik roztropny, gdzie zazdrosny mąż spełnia fikcyjnie to, co tu don Lopez de Almeida zamienia w rzeczywistość. Tam powieść zazdrosnego męża o mścicielu swej cześci, co gacha utopił zdradnie w kąpieli, a żonę z domem spalił, służy jeno ku wywołaniu przestrachu i sztuka kończy się szczęśliwie usprawiedliwieniem niewinnie posądzonej.
Dramat niniejszy należy jeszcze do tych, które Schlegel przetłómaczył.
W przekładzie starałem się, porzucając dotychczasową tradycyę, odtworzyć wiernie wszystkie rodzaje formy oryginału: Romancę. I, 2 (opowiadanie don Huana), zastępując w niej assonancyę rymami; 11-zgłoskowy wiersz heroiczny, I, 1; redondillę, I, 3; kintyllę, I, 3; sextyllę, III, 9; sylwę, II, 7, etc.; sonet, I, 6.







OSOBY:

król don sebastyan.
don lope de almeida.
don juan de silva[1].
don luis do benavides.
don bernardino, starzec.
książę bragancyi.
manryk, służący (Gracioso).
celio, służący.
leonora, dama.
sirena, służąca (Graciosa).

Gondolier, żołnierze, dwór.
Rzecz dzieje się w Portugalii.





DZIEŃ PIERWSZY.
SCENA I.
Wchodzą: król sebastyan, don lopez z almeidy, manryk i orszak.
lopez.

Drugi raz, wielki władco, o tę proszę
Łaskę, drugi raz szczęśliwy odnoszę
Małżeństwa zezwolenie;
Lecz na królewskie że zawsze skinienie
Wzrok obrócony trzymam, dziś rachunek
Pragnę z wyboru zdać i łaski drugiej
Żądać. Byś mi rynsztunek
Złożyć pozwolił i Marsa kolczugi

Szatą Amora zmienić, w pokojowe
Oliwki strojąc mu zwycięską głowę.
Służyłem wiernie, a ostatnią za tę
Służbę przed królem kuszę się odpłatę.
Gdy ją z rąk własnych dostojnych pozyskam,
Panie, dziś jeszcze małżonkę uściskam.

król.

Szczęścia wam życzę i wybór wasz cenię;
Szczerze mię cieszy wasze ożenienie.
Że nie zajęty wojną
W Afryce, szablę piastuję spokojną,
Padrynem[2] sam posłużę.

lopez.

Niechaj utrzyma przez najcięższe burze
Skroń twa laurów ozdoby.

król.

Szacunek żywię dla waszej osoby.

(Król z orszakiem odchodzą).
manryk.

Cieszycie się mocno, panie?

lopez.

Twarzą czci mej i uciesze
Świadectwo dając, nie grzeszę,
Gdybym w lot na jej spotkanie
Mógł pędzić!...

manryk.

Wiatr ci ochoty
Zajrzy.

lopez.

Wicher, rzec zamało:
Wicher leci opieszało.
Niech mi Miłość poda loty,
W opłomienione obszary
Rzucę się, przedrę... na wietrze
Kto leci, pruje powietrze,
W miłości — pruje pożary.

manryk.

Lecz ten pospiech — proszę — zkąd?
Może nie dosyć go cenię?
Racz pouczyć!

lopez.

Wszak się żenię...

manryk.

A! Panie, to wielki błąd,
Kawalerstwa świętokradztwo,
By człowiek, co się poważa,
Tak się spieszył do ołtarza.
Dziś wiatr skarżysz o ślimactwo,
Jakieś ognie lecisz łowić...
— Słowa moje, panie, zapisz:
Jakże wtedy się pokwapisz,
Kiedy zechcesz rad owdowieć?...

SCENA II.
(Wchodzi don Huan w ubogim stroju).
huan (na stronie).

Jakżem dumał cię w odmienny
Sposób powitać, ojczyzno,
W ów dzień, kiedym z ojcowizną
Ten kraj porzucał promienny.
Bogdajbym już wód twych piany
Nie oglądał!... Dla nędzarza,
Gdy go wstyd swój upokarza,
Lepiej żyć, gdzie jest nieznany.
— Ktoś nadchodzi; niepotrzeba,
By mię widział w tej odzieży.

lopez.

Patrzę, a oko nie wierzy.
Prawda-li, czy złuda?... Nieba!
Don Huan!

huan.

Don Lopez?

lopez.

Dusza

Nie ufając w szczęście swoje,
Wstrzymała ramion powoje.

huan.

Powstrzymaj je; wstyd mię zmusza
Umknąć się pieszczot człowieka
Tak pełnego czci, powagi
I waloru; nędzarz nagi
Powinien trzymać zdaleka,
Don Lopesie, luby druhu
— (O srogie losy!) — ramiona
Od tak gwieździstego łona.

lopez.

Racyom tym nie dam posłuchu;
Gdy z ziemi nie brak mi chleba,
Tylko niebo przyjaciela
Takiego, jak ty, udziela,
— A cenniejsze dary nieba.

huan.

Usidla mię złota przędza
Twych słów; — ach! cięższa mię dusi
Boleść; zważ, straszna być musi,
Kiedy straszniejsza, niż nędza.
Więc kiedy mi ulgę niesie
Taka z twoich ust otucha,
Łaskawego nadstaw ucha
Na me dzieje, don Lopesie.

— W wyprawie sławnej podbojem
Indyj, co wybrały swoim
Grobem i swą trumną noc,
A słońce swoją kołyską,
W wiernej przyjaźni ognisko
Zestrzeliwszy obie dusze,
W splot przyjazny dłonie obie,
Zawsze zgodni i przy sobie
Przetrwaliśmy w zawierusze.
Nie chciwość bogactw wyprawy
Owej, ale żądza sławy
Była nam szlachetnym bodźcem:

Dumna myśl podbicia flotą
Krainy, co swą ciemnotą
Cywilizacyi się tając,
Zaległa, wiary nie znając
Naszej, od wieków pogańska.
Wszystka szlachta luzytańska
Powierzyła się z fortuną
Okrętom, po złote runo
Płynąć, śmielsza od Jazona.
O tej wojnie — nie bez racyi
Zamilczę; inny opieje
Trwalszym niż ja głosem, dzieje
Naszej niezrównanej nacyi;
Wielki Ludwik Camoensz
Pisząc, czem się uwieczniła
W dziełach pióra i oręża
Już mój słaby głos zwycięża; —
— Więc ty dzielny don Lopesie
Po śmiertelnym ojca kresie,
Wróciłeś sam do ojczyzny;
Jam nadal w Indyach pozostał.
— Wiesz, że mało kto mi sprostał
Śród portugalskiej tężyzny
I sympatyą i opinią,
Które ból mój cięższym czynią
Dziś, gdy szczęście utracone.
Lecz jest na serce strapione
W tem pewien balsam pociechy,
Że nie zaznało ni razu,
Co to szczęścia są uśmiechy. —
— Tam w Goa poznałem damę,
Córkę kupca, co obrotnym
Handlem dobił się w zakątku
Tych ziem znacznego majątku.
Sam anioł i cudo same,
Bo choć zwykle wrogie sobie
Złączyły się w jej osobie

Razem wdzięki i roztropność,
Miłość ma, usług pochopność,
Zdobyła mi jej fawory.
— Lecz kto wygrywał z początku,
Ażeby później nie stracił?
Kto był szczęsny, by nie spłacił
Szczęścia złem ostatniej pory?
— Bo jedno drugiemu truna:
Miłość, karty i fortuna. —
— Don Manuel z Sozy — (co ojca
Miał Suzy gubernatorem),
Typ prawdziwego mołojca,
Tak grzecznością, jak humorem,
Jak odwagą, — choć żywotu
Pozbawiłem go przymiotu,
Tego hołd mu jest oddany, —
W Wiolancic zakochany,
— Bo takie imię po woli
Losu dostało się ślicznej
Sprawczyni mojej niedoli, —
W Goa moim się w publiczny
Sposób przedstawiał rywalem.
Nie uszczuplił jednym calem
Jej łask; pewnym był swej sprawy;
A że cudzy wstyd go piększy
Z każdej rywala odprawy,
Mój zaszczyt stawał się większy.
— W pewne rano weszło słońce
Nadzwyczaj promieniejące;
— (O czemuż go u nieb proga
Nie wstrzymała ręka Boga!...) —
Wiolanta weszła za niem
Mem gorącem pożądaniem,
Czyli fatalności wolą
Zwabiona, — gwiazda zlej wróżby.
W towarzystwie licznej służby
Przybliżyła się ku molo,
Gdzie stał owego momentu
Tłum ludzi, chcący się zblizka

Przyjrzeć wjazdowi okrętu,
Który nadciągał powoli
Z morza, powód zbiegowiska,
Ślepy powód mej niedoli.
Staliśmy więc oba w gronie
Przyjaciół i oficerów,
Zkąd patrzeć było wygodniej,
Gdy przeszła ku naszej stronie
Wiolanta z taką cudną
Dostojnością, że już trudno
Było wzrok oderwać od niej:
Stąpała lekką postacią,
Taka urokiem magiczna,
Że rwała imaginacyą.
Odezwał się któryś: „Śliczna
Kobieta.“ Na to powiedział
Don Manuel: „Wielki też przedział
„Pomiędzy nią a kobietą
„Zwyczajną: to jest okrutna.
„Okrutna mówię, nie przeto,
„By mię kiedy zadrasnęła
„Nieczułością, lecz że mogąc
„Wybrać, nie najlepsze wzięła.“
— Na to ja rzekłem: „Nikt tędy
„Nie dowie się, co jej względy,
„Bo ich nikt tu nie zasłużył.
„Jeśli nim jest kto, to ja.“
„Kłamiesz“ — rzekł...
Ha! mówić dalej
Nie mogę: głos w piersi drga,
Język mi w ustach kostnieje,
Mróz zimny na czoło wieje
I serce jak młotem wali,
Zmysły mrą, a zmartwychwstaje
Ból, gdy w pamięci odtaje
Obelga; o zaślepienie
Człowiecze, o prawo świata
Niecne... by jeden przygodny,
Głupi wyraz na splamienie

Wystarczał uczciwej sławy
Zdobywanej długie lata,
I aby człowiek czcigodny
Cześć tę, którą życiem płacił,
Od jednego dźwięku stracił;
By honor, ten brylant szczery,
Twardszy wszelkiego kamienia,
Zgorzał od marnego tchnienia;
By słońce, tak ze swej sfery
Na świat błyszczące, ust parą
Zmieniło się w plamę szarą!...
— Lecz odbiegiem od powieści
Zniesiony falą boleści:
Przebacz, wiążę, gdzie przerwałem.
— Więc zaledwo usłyszałem,
Don Lopesie, hańby słowo,
Kiedy moja szybka szpada
Z pochwy w piersi mu przepada,
A tak nagle, że pojęli
Wszyscy, widząc piorunową,
Że jak błyskawicę grom,
Zemsta mój zgoniła srom.
— Upadł i życie wyronił,
W krwawej nurząc się kąpieli. —
— Jam do stojącego blizko
Kościoła prędko się schronił,
A było owo schronisko
W Indyj, krainie pogańskiej,
Klasztorem po franciszkańskiej
Regule. Gubernatora
Zmarły był synem i pora
Do świętego było gmachu
Skryć się śród takiego strachu,
Żem trzy dni w grobowym dole
Mieszkał żyw; kto widział kiedy
Tak dziwnie zmienione role:
On zmarły, — ja pogrzebiony! — —
— Aż w dzień trzeci takiej biedy,

Zlitowawszy się wypadku
Kapitan pewnego statku,
Co stał na kotwicy wtedy,
A miał płynąć do Lisbony,
Użyczając swej pomocy,
Przyjął mię nań jednej nocy,
Która mię czarną oponą
Okrywszy, jak pod zasłoną
Przewiodła. Tam więc ukryty
Żyłem, aż w żagle rozwity
Olbrzym wichrów i odmętu,
Pognał przez kraj elementu
Neptnnowego.
O błądzi
Świat, gdy nielitośnie sądzi
Krzywdę; niech podłym nie głosi
Człowieka, co wstyd swój znosi,
Lub niech go usprawiedliwi,
Gdy się mści. — Bo się przeciwi
Słuszności, kto upokarza
Srom, a nie odpuszcza karze. —
— I dziś mię widzi Lisbona
Strojna — w łachmanach nędzarza.
Do miasta wejść się nie ważę...
Oto smutne me wypadki;
Nie smutne, bo sprawce rzadkiej
Uciechy, w twe mię ramiona
Wiodą. Oto cię oplotą,
Sławny Lopesie z Almeidy,
Jeśli tak lichą istotą,
Co dziś od dostojnych stroni,
Brzydząc się, nie cofniesz dłoni. —

lopez.

Przysłuchiwałem się pilnie
Don Huanie, twoim skargom,
Które tak na falach łez
Piersi posyłały wargom,
I żywię to przekonanie,
Że na twojej czystość szpady

Najjadowitszemi jady
Nie rzuci się złe mniemanie.
Kto od kolebki do truny
Wspólnym nie podległ porządkiem
Zmianom czasu i fortuny?
I kto był kiedy wyjątkiem
Z pod złej woli lub zawiści,
Lub zdrad w dwulicowem łonie,
Co w podstępy zbroi dłonie,
Trucizną języki syci?
Nikt. — A zato taki może
Szczęsnym nazwać się sto razy,
Co się dobrą sławą szczyci,
Co pomścił swoje obrazy,
Ciemnych plam na twym honorze,
Co z tak dawna trwa i żyje
W czestnej sławie, — nie odkryje.
A dziś przyjaźń między nami
Trwająca, jest jak dwa zioła
Tak sobie przeciwne zgoła,
Że jedno jak lodem ziębi
Drugie żarem pali w głębi.
Z osobna są truciznami,
Które gdy zmięszane obie,
Stają się ożywcze w skutku
I kładą tamę chorobie.
Jam szczęśliwy, tyś jest w smutku:
Połóżmy na jednę szalę
Twe smutki i szczęście moje,
A potem w równym podziale
Rozłóżmy miarą na dwoje:
Twój żal, me uszczęśliwienie,
Me nadzieje, twe zwątpienie,
Twe ubóstwo, moje mienie,
Przyjacielu; tak nam zbytek
Zła ni dobra nie zaszkodzi. —
— Pojąłem w Kastylskiej ziemi
Żonę przez prokuratora,

Której piękność — rzec tu pora —
Najmniejszym między innemi
Jest skarbem: rodowa świetność,
Cnota, mienie i szlachetność,
— Oto inne jej osoby
Niepospolite ozdoby.
Leonora de Mendoza
Zwie się; dziś don Bernardino,
Wuj mój, do Gallickiej wsi
Z nią zjedzie; więc spieszno mi
Wyjść naprzeciw pośród wróżby
Tak pomyślnej. Piękna barka,
Oczekująca w postaci
Uszczęśliwionego drużby,
Na powolność czasu sarka;
Bo szczęście, co się nie spieszy,
Nadszedłszy — już wartość traci.
A co mię zarówno cieszy,
Co za drugie szczęście stanie,
To twój widok, don Huanie.
Niech cię myśl nie nęka tajnie,
Żeś ubogi; — jam bogaty.
Luby druhu, dom mój, stajnie,
Moja służba, stół i szaty,
Mój majątek, honor, życie
Są twoje. Niech cię ośmiela
To, żeć fortuna nie wzięła
Serdecznego przyjaciela,
I że próżne jej knowania
Były, bo ci nie ujęła
Dzielności, która cię krzepi,
Odwagi, coć ducha sklepi,
Dłoni, co honor osłania.
— Nie odpowiadaj mi, bracie!
Słodkie słowa i pochlebne
Między nami niepotrzebne.
Chodź, świadkiem cię szczęścia biorę,
Co w błogosławioną porę
Czeka w oblubieńczej szacie.

Dziś przywiozę do Lisbony
Żonę moją; te trzy mile
Morza, w którem ja się żarzę,
Przepłyniemy razem w parze,
Bo po tamtej drugiej stronie
— Domyślam się — na mnie czeka.

huan.

Zważ, niech cześć twa nie zapłonie
Wstydem za me upodlenie,
Bo świat nie krwi patrzy w łonie,
Lecz sukni, co je obleka.

lopez.

Jestto świata zaślepienie,
Co zamyka rozum na to,
Że ciało się stroi szatą,
A dusza się częścią stroi.
Chodź ze mną, druhu. — Westchnienia,
Dodajcie żaglowi tchnienia,
Bo przez ogni płynąć morze
Ma mojej miłości nawa.

(Wychodzą obaj).
manryk.

Pójdę ja poszukać barki,
Którą my Portugalczycy
Chrzcimy imieniem mulicy.
Wsiadłszy barce tej na barki,
Popłyną jak sam wiatr szparki,
Po napitek do mej pani,
Za wieść, że do jej przystani
Mąż się zbliża. Nienagannie
Musi bo traktować ciury
W dniu zwleczenia „starej skóry.“
— Jeśli wolno rzec tak pannie[3].

(Wychodzi).
SCENA III.
(Brzeg zatoki. Wchodzą: don bernardino, donna leonora i sirena).
bernardino.

Tutaj, u podnóża gór,
W girlandowane komnaty
Natury, gdzie pośród kwiaty
Wiosna swój zwołuje dwór,
Leonoro, zstąpić racz,
Aż zjedzie do tej przystani
Don Lopez, dziś mąż twój, pani.
I odpuści luby płacz,
Który pojmuję w tej chwili;
Ani mi dziw tego żalu
Na wstępie do Portugalu.
Na pożegnaniu Kastylii.

leonora.

Przesławny don Bernardino
Z Almeidy, mych cichych łez,
Gdy mi w najszczęśliwszy kres
Odtąd chwile życia spłyną,
Nie chciej niewdzięcznemi mienić.
I uciecha łzy ma swoje:
Oschną, słońcem je ukoję,
Co się zniża mię spłomienić.

bernardino.

Dostatecznie cię tłómaczą
Twa roztropność i twe wdzięki,
A już wierzę bez poręki
Takim oczom, kiedy płaczą.
Ustępuję, byś swobodnie
Dum rozwiła wachlarz złoty
Na spędzenie tej tęsknoty.
Odpoczniesz tutaj wygodnie,
Przed słońcem, co głowę rani
Zostrzonym ognia płomieniem,

Drzew cię osłaniając cieniem.
— Niech cię niebo strzeże, pani!

(Wychodzi).
leonora.

Odszedł już, Sireno?

sirena.

Tak.

leonora.

Czy nas kto nie podsłuchuje?

sirena.

Nie, pani; jesteśmy same.

leonora.

Niechże więc przez ust mych bramę
Z piersi ból mój się wysnuje;
Niech powietrze jękiem pruje
Skarga, co na wargach drga mi;
Ogień, co po sercu gra mi,
Niech się z łona krwią wybroczy,
Płaczem niech trysną me oczy,
A me usta westchnieniami.
Powstającym z nich oparem
Niechaj się ziemia obwinie,
Gdy z pod powiek lawa płynie,
Gdy me jęki są pożarem.
I kiedy wybuchną gwarem
Takich burz i takiej fali,
Niech tyle wkoło rozwali
Mój żal, ile wylew niszczy,
Ile pozostaje zgliszczy
Z pożogi, gdy się wypali.

sirena.

Co mówisz, pani, nie zważasz...
Honoru niebezpieczeństwo...

leonora.

Ty, co znasz moje męczeństwo,
Mem cierpieniem się przerażasz,
Tak mię przestrogą obrażasz?
Nie jęczeć, gdy pęka łono,
Nie płakać, gdy oczy płoną?

sirena.

Skargi daremne, — niestety!

leonora.

Daremne?... Sireno, gdzie ty
Daremne widziałaś żale?
Roślina szmerem lamentów
Żali się, wiatrem trącona;
Żali się, gdy słońce kona
Na mogile z dyamentów.
Żali się skala, tententów
Wiatrowych gdy w nią gromada
Runie — i jękami gada;
A echo, leśna królewna
Wszak się żali, kiedy rzewna
Na wzew jękiem odpowiada.
Czuje miłość, więc się smuci
Powój, kiedy oderwany
Od skały, swej ukochanej;
Prosty ptak żałośniej nuci,
Kiedy lubej żądna chuci
Pierś ptaszęca mu się ścieśni;
Piosenką cieszyć się umie,
W której żale się rozumie,
Gdy się nie rozumie pieśni.
I morze się skarży ziemi,
Gdy wargami piany białej
Muska usta brzeżnej skały;
I ogień, gdy drga i dymi,
Iskrami pryskającemi
Płacząc; — więc czyż dziw, że moje
Oczy pragną w żywe zdroje
Zmienić się, kiedy się żalą:
Płomień iskrą, morze falą,
Echa, góry i powoje?...

sirena.

Tak, lecz jaka rady droga?
Cóż poradzisz, chociaż mężna,
On umarły; ty zamężna.

Cóż poczniesz?

leonora.

O! ja nieboga!
Tak, Sireno moja droga.
Ludwik umarł, a ja za nim.
Pognębioną tem konaniem
Ujrzysz mię niebu posłuszną,
Lecz beznamiętną, bezduszną,
Związaną — lecz śmierci wiązaniem.
Bo to, com raz ukochała,
Bo to, com raz uwielbiła,
Może zabrać mi mogiła,
— Niepamięć go nie zabrała...
Niepamięć, gdzie miłość pała?...
Miłość kłamczynią?... Przeklęta
Byłaby z nią prawda święta!
Gdy miłość nie była płocha,
Nie zapomni ten, co kocha;
Nie kocha, co nie pamięta.
Wiesz, jaką czarną żałobą
Serce me po nim oblekłam;
Gdy do ołtarza się zwlekłam,
To, by się znęcić nad sobą.
Ostatni tu raz przed tobą
Z boleści się moich skarżę. —
Miłości, szłaś ze mną w parze;
Lecz teraz odejdź miłości,
Bo jest zuchwalstwo śmiałości
Wkraczać po za czci ołtarze.

SCENA IV.
(Wchodzi manryk).
manryk.

Fortunny ja, że spieszyłem,
Szczęśliwy, że biegłem cwałem,
Przebłogi, że się zmachałem,
Przedumny, że przyłożyłem

Pierwszy usta w ślad tej nóżki,
Co ślad swego majestatu
Wyciskała formą kwiatu,
Jak ulotne wiosny wróżki.
Zcałowawszy stóp tych noski,
Całuję je znów i pieszczę,
Ile je całować jeszcze
Wolno bez obrazy boskiej.

leonora.

Ktoś waść jest?

manryk.

Najniższy służka
Don Lopesa, mego władzcy,
A mowca gładki, jak gładcy
Biegacze, co do podnóżka
Pańskiego bieżą po dary.

leonora.

Niechże waść zasługę bierze.
Oto. — W jakim charakterze
Służysz waść?

manryk.

Człowiek tej miary
I humoru, czyż bez grzechu
Może nosić inną maść,
Jak mistrza?

leonora.

Czegóż mistrzem waść?

manryk.

Jestem — pani — mistrzem śmiechu.
Lokaj, którego przenoszą
Nad inne cięższe wypadki,
To proszę — już lokaj rzadki,
To skarb, o który się proszą.
— Gdy myszkuję, intendentem;
Gdy się z panem dzielę zdatnym
Dla mnie strojem, jestem szatnym;
Krajczym, a krojczym z talentem,
Gdy wybieram lepsze kąski.
Sekretarzem też się głoszę,

Kiedy sekreta wynoszę.
Koniuszego obowiązki
Pełnię, kiedy pod pozorem,
Że przeprowadzam wierzchowce,
Wycieram pańskie pokrowce.
Kiedy sprawdzam pańskie grzeszki,
Jestem jego kontrolerem,
A skrupulatnym kasyerem,
Kiedy mu przetrząsam mieszki.
Jestem uczciwym dostawcą,
Przestając na jednym groszu,
A kiedy biorę na koszu
Jeno kruszynę, — łaskawcą.
Kuryerem, gdy strach mi kija;
Forysiem jadę na przedzie,
Kiedy do kochanki jedzie; —
— A z tego sens się wywija,
Że jestem sługa, nie — chłystek,
Bo mi jest tak sztuka drobna,
Każdy owy kunszt z osobna,
Jak mi jest drobnostką wszystek.

(leonora z sireną rozmawiają na stronie)
SCENA V.
(Wchodzą: don bernardino, don ludwik i celio służący).
ludwik.

Złotnikiem jestem, sprzedaję klejnoty,
Co dziś kamieńmi są, a dawniej złotej
Poświaty słońca zakrzepłemi ziarny
Skrysztalonemi w rudzie miny czarnej.
Z Lisbony idąc do kraju Kastylii,
Ujrzałem tutaj na wstępie do wioski
Damę, w kobietę zmieniony cud boski;
A towarzyszkę waszą. Gdy nie myli
Mię wieść, zamężna jest lub dzisiaj w śluby
Wstępuje; a że w dniu tym zawsze luby
Podarek tego rodzaju kobiecie,
Bowiem klejnoty chodzą z szczęściem w parze,

Dozwólcie, że wam mój wybór pokażę,
Od gwiazd jaśniejsze skarby w nim znajdzie.
Może okazya i wartość przynęci
Na knpno wasze przedostojne chęci.

bernardino.

Trafna była myśl i bardzo szczęśliwa:
W bardzo stósowny czas waszmość przybywa,
Nieznanej doli schmurzoną frasunkiem,
Rad, że rozerwę drobnym podarunkiem.
Czekajcie tutaj, uprzedzę ją wprzódy.

ludwik.

Gdy opłacacie już łaską me trudy,
Zechciejcie, panie, na prawdomowności
Mej znak okazać ten dyament oto:

(Podaje pierścień).

Skoro Seniora jego się wartości
Przyjrzy, — nie wątpię — pozwoli z ochotą
U stóp swych zjawić się.

(Odchodzi na bok).
bernardino (na stronie).

A! skarb prawdziwy!
Jaki blask, woda, jaki ogień żywy.

(Do Leonory).

Jest tu, piękna Leonoro,
Jubiler, handlarz klejnotów;
Ukazać przed tobą gotów
Swe skarby; stosowną porą
Przyszedł, bo patrzeć mię boli
Na to śliczne we łzach lice.
Rozwiej — proszę — swą tęsknicę,
Popatrz i wybierz dowoli
I smaku. Ten brylant oto,
Co blaskiem własnym dowodzi,
Że z blasku słońca się rodzi,
Że jest słońca cząstką złotą,
Rzecznikiem jego być może;
Weź go. —

leonora (przypatrując się na stronie).

Ha! Czyli to czary?...
Nieba!

bernardino.

Powiedz...

leonora (na stronie).

Nie dam wiary.

bernardino.

Czy ma przyjść?

leonora (na stronie).

O wielki Boże!
Wszakżeto pierścień tensam...
— Proście, niech przyjdzie. — Sireno!
Niechże dziś rozpaczy ceną
Z piekielnych wymknę się bram.
Ten dyament, promieniowi
Słońca zazdroszczący chluby,
Poglądał na nasze śluby,
Darowany Ludwikowi
Z Benavides. Czy lśnię łzami,
Czy tensam... Ja go posiadam!
Dziś, zkąd doszedł do mnie, zbadam.

sirena.

Zmilcz, błagam, stoją za nami.

(Wchodzi don ludwik).
ludwik.

Jestem, piękna i dostojna
Pani...

leonora.

Duszą mojej kaźni,
Ciałem mojej wyobraźni.

sirena (na stronie).

Zmilcz na Boga i spokojna
W wymuszonej ducha sile
Racz być, bo w tym ambarasie
Już uwagę zwracasz na się. —

ludwik.

— Jestem, który na tę chwilę
Zbliżenia się z mą posługą,

Wypełnienia dawnych chęci,
Których dziś się tryumf święci,
Czekałem pani — i długo.
Mam tu klejnoty na sprzedaż,
Zważ roboty doskonałość.
Przedstawię ci, pani, Stałość,
— Namawiać się na nią nie dasz;
Próżnych pochwał też nie trwonię
I już w myśli szczęście roję
Tej chwili, gdy Stałość moję
Zwiesisz na twem wdzięcznem łonie.
Mam Kupidyna z brylantów,
Co godzien pierś twoją zdobić;
Radbym, by się mogła robić
Miłość z takich adamantów.
A gdy ludzie nierozumnie
Zowią ją lekką i zmienną.
Prawdziwie ważną i cenną
Mogą oto znaleść u mnie.
Serce mam: wszystkie rubinki
Szczere, łez krople prawdziwe;
Mam pierścień, gdzie niby żywe
Z szafiru Niezapominki.
Śliczny szmaragd, jakiś śmiały
Złodziej w drodze mi zagrabił;
Sądzę, że go blask przywabił
W mym klejnocie doskonały.
Był oprawiony w szafiry,
Ale zabrał szmaragd jeno,
Ten oto z niewielką ceną,
Zostawiwszy kamień szczery.
Skarżyć muszę waszą psotę,
Nielitościwi złodzieje; —
Tak zrabować mi Nadzieję,
A zostawić mi Tęsknotę!
Więc przeklinając wydziercę,
Odkryję waszej Miłości
Skarby Pamięci, Stałości
I to nieskruszone Serce.

bernardino.

Jak to ułożył uczenie
Dowcipny złotnik swe skarby:
Nazwawszy je podług farby,
Uczuć podstawił znaczenie. —

leonora.

Chociaż klejnoty waszmości
Mają wartość, jak mówicie,
Dziś, niestety, przychodzicie
W najniestosowniejszej porze,
I bardzo mi jest boleśnie,
Widząc tak pełne waloru
Kamienie waszego zbioru,
Że przychodzicie niewcześnie.
Jakże byłabym widziana,
Skoro dziś w śluby wstępuję
I w tej chwili oczekuję
Mego dostojnego pana;
Gdybym chmurzyła te chęci
Ciekawością, gdy nie wzrokiem,
Domysłem, gdy nie widokiem
Tego Serca i Pamięci?
Schowajcie je; ich wspaniałość
Wagęby u mnie straciła,
Gdybym dzisiaj baczyła
Owę Miłość, owę Stałość.
I odbierzcie pierścień, swój,
Choć wiem, że oddając, ronię
Skarb godny błyszczeć w koronie,
Chowający światła zdrój.
Nie skarżcie, że się uchylę
Trud wasz spłacić należycie;
Błąd to wasz, że przychodzicie
W tok bardzo spóźnioną chwilę.

(Słychać głosy za sceną).
manryk.

Oto don Lopez, mój pan.

(Wygląda po za drzewo).
ludwik (na stronie).

Więc muszę bezsilne pięście
Ścisnąć na moje nieszczęście
I na zniweczony plan!...

leonora (na stronie).

Ha, rozpacz!...

kudwik (na stronie).

Ha, okrucieństwo!..

bernardino.

Wyjdźmy wszyscy na spotkanie.

manryk.

I niech się milczenie stanie,
Usłyszym pierwsze błazeństwo.
Pan młody, co żonę drażni,
Witając ją mową słodką,
Zamiast odrazu łaskotką,
— Już głupieje, już się błaźni.

(Wychodzi).
ludwik.

Cóż powiesz, wzorze kobiety,
Kobiety płochej i wietrznej,
Lekkiej, próżnej, niestatecznej,
Jednym wyrazem — kobiety,
By mi twe piękne zalety
Przekleństwo w gardle zaparły?

leonora.

Mniemanie, żeś już umarły,
Długie nad śmiercią twą płacze
Zluźniły moje rozpacze,
Choć cię myślom nie wydarły.
I gdybyś, gdym się widziała
Wolną, tak stanął przedemną,
Widziałbyś, czym ci wzajemną,
Czym kobieta, czym nie stała.
Zważ, że przemoc mię znaglała.

ludwik.

Tak, o przemocy powiadaj,
Tak, na przemoc winę składaj;

Więc przemocą wyjdź mi z duszy,
Przemocą zbaw mię katuszy,
Albo śmierć przemocą zadaj.
Usprawiedliwiać się raczysz
Mą śmiercią? — Praca niepróżna:
Dola-ż ma od śmierci różna,
Gdy się niewinną tłómaczysz?

leonora.

Nieszczęsny, ani nie baczysz,
Że tu moje szczęście grzebię,
Że jesteś na mym pogrzebie.
Weż-że dowód z mej przemowy;
Do niego zwrócę się słowy,
Lecz zastosuję do ciebie.

(don ludwik usuwa się na bok).
SCENA VI.
(Wchodzą: don lopez, don bernardino i manryk).
lopez.

Ledwo twych wdzięków wieść ku mnie przypadła,
O pani moja, już twa postać w duszę
Wstąpiwszy moję, uwiędłą w posusze,
Jak motyl w kwiata kielichu w niej siadła.

Dziś widzę, ile wyobraźnia skradła
Rzeczywistości i skarżyć ją muszę.
Olśnion, fantazyi mej zwierciadło kruszę,
Pędzel zesztywniał i poezya zbladła.

Ten, komu los cię na panią przeznaczył,
Chce jeńcem zwać się, bo jeńcem anioła.
Mieć cię i stracić — ktoby nie zrozpaczył?

Widząc, zapomnieć?... Nie! tego nie zdoła.
Bo kto pokochać mógł, nie widząc zgoła,
Jakże zapomni, skoro raz obaczył?


leonora.

Zanim się z waszem spotkałam zjawieniem,
Byłeś już panem mym, zmarły czy żywy;
Cień wasz kochałam jeno, cień płochliwy,
Lecz wystarczało, że był waszym cieniem.

Szczęsna ja, gdyby mogły za zachceniem
Wzlecieć te moje serdeczne porywy;
Pod oczu waszych przemożnemi wpływy
Płacić wam mogę jeno — uwielbieniem.

I radabym się przed tym wzrokiem schować,
Tak przed wyższością waszą czuję trwogę,
Ni nieśmiałości mojej nie przemogę.

Wasza to wina, — raczcież mi darować,
Jako małżonka, mogę was szanować,
Kochać już dzisiaj nie śmiem i nie mogę.


lopez.

A teraz, wuju i panie,
Przyjmcie mię na pierś swą dzielną.

bernardino.

Niech będzie skałą węgielną
Na wierność, miłość, poddanie.
Teraz na okręt i w sferę
Błogą popłyńcie bez zwłoki.

lopez.

Dziś portugalskie zatoki
Uwielbią drugą Wenerę.

manryk.

A kiedy śród takiej gloryi
Pan młody z swą magnifiką
Odszedł, prześwietna publiko,
Daruj, — tu koniec historyi.

(Wychodzą wszyscy, zostaje ludwik i celio).
celio.

Panie, gdy nie ma sposobu
Na fakt, co się losem kreśli,

Wejdź w siebie i odwróć myśli
Od melancholii i grobu.
Wszak to środek ostateczny,
Boć już mogłeś się przekonać...

ludwik.

Ha! jest środek...

celio.

Jaki?

ludwik.

Skonać!
Lek ostatni i skuteczny.
Umrzeć, kiedy promienieje
Leonora, gdy w kolebce
Moję miłość dumnie depce,
Kiedy depce me nadzieje.
Niestety, cóż zdoła zabić,
Gdy zazdrość skonu hamuje
Chęci! — Nie! Czemuż się truję?
Nadzieja pragnie wywabić
Z tych chmur otuchy promienie.
— Może nie wzdycham daremno?...
Wszak potępiła przedemną
Zmienność swą i zapomnienie.

celio.

Zadziwiacie mię ogromnie,
Panie; — jakto potępiła?

ludwik.

Kiedy do męża mówiła,
Słuchaj, co mówiła do mnie:

Zanim się z waszem spotkałam zjawieniem,
Byłeś już panem mym, zmarły czy żywy.
Cień wasz kochałam jeno, cień płochliwy,
Lecz wystarczało, że był waszym cieniem.

Szczęsna ja, gdyby mogły za zachceniem
Wzlecieć te moje serdeczne porywy;
Pod oczu waszych przemożnemi wpływy
Płacić wam mogę jeno — uwielbieniem.


I radabym się przed tym wzrokiem schować,
Tak przed wyższością waszą czuję trwogę,
Ni nieśmiałości mojej nie przemogę.

Wasza to wina, — raczcież mi darować;
Jako małżonka mogę was szanować,
Kochać już dzisiaj nie śmiem i nie mogę.

A! nie. — Odurzyć się chciałem.
Niechże!... Nadzieję zawodną
Trucizną uczynię miodną
I złoconym puginałem.
Gdy mi ból mogiłę sklepi,
Toć lepsza rozkosz — o nieba!
Gdy z zazdrości mrzeć mi trzeba,
Toć z miłości umrzeć lepiej.
Za zuchwałości namową
Pójdę, prawo części zduszę;
Leonorę posieść muszę,
Choćbym miał przypłacić głową!






DZIEŃ DRUGI.
SCENA I.
(Wchodzą: sirena i manryk).
manryk.

Syrenko mojego wnętrza,
Dobrze Syreną się wabisz,
Bo kusisz, a potem grabisz
Serce, co k’tobie się spiętrza.
Niechaj te lody odtają,
Co mię w swe chłody zakuły,
Bo miłości afekt czuły
Dokucza nawet lokajom.
Użycz mi daru z twej dłoni.

sirena.

Chętnie; — czem mogę mu służyć?

manryk.

Niejednem, — ale nadużyć
Popełniać, — niech Bóg mię broni!...
Chcę tej zielonej przewiązki,
Co robi cię — piersi stróżka —
Damą złotego kożuszka
Albo orderu podwiązki.

sirena.

Wstążki chcesz?

manryk.

O, tak — Syreno!

sirena.

Już ci to czasów nie stało,
Kiedy się uszczęśliwiało
Galanta wstążeczką jeno.

manryk.

Już tak jest, więc gdy ją dasz,
Z myśli mojej minaretów
Tysiąc i jeden sonetów
Wyśpiewam na twoję twarz.

sirena.

By tak zasonetowaną
Widzieć się, oto ją daję;
Lecz odejdź — pani mię złaje.

(manryk odchodzi).
SCENA II.
leonora.

Tak, — utrzymam zacnej miano.
Honor z praw swych mię zwycięża,
Niech mi resztę złud odbierze;
Wszak z życiem i czcią naieżę
Nie do siebie, lecz do męża.

(Do sireny).

Więc powiedz Don Ludwikowi,
Gdy jest szlachcicem, rycerzem,
Gdy jest Hiszpanem, żołnierzem,
— Niech swe chęci zastanowi.

Kobieta — nie Leonora,
Bo rzec: kobieta, wystarczy,
Szlachcicu, co cześć ma w tarczy,
Prosi go, rozwiać już pora
Popioły owej miłości.
Już go widziano w ulicy:
Nie lubią Portugalczycy
Kastylijskiej uprzejmości.
Niechaj mym płaczem skłoniony
Powraca wraz do Kastylii,
Niech się daremnie nic sili
Uczynić ze mnie złej żony.
Na Boga, myśleć się boję.
Ja dumna — i obrażona!...
Może nas ta myśl szalona
Życie kosztować oboje.

sirena.

Dobrze, pani, tak mu powiem,
Gdy go ujrzę którą porą.

leonora.

W ulicy czekać niesporo,
Najłatwiej go znaleść bowiem
W domu, gdzie gospodą stoi.

sirena.

Pani, może to zbyt śmiele?

(Wychodzi).
SCENA III.
(Wchodzą: don lopez, don huan i manryk).
lopez.

Honorze, winnyś mi wiele!

huan.

Do odjazdu król się zbroi.

lopez.

Nie chowa chyba Lisbona
Hidalga ni kawalera,

By nie biegł, gdzie się ubiera
Skronie w laur, a w krzyże łona
Nawet śmiercią.

manryk.

Panu Bogu
Dzięki, mnie tam chęć nie wierci
Szukać z Maurów lauru w śmierci[4]
Żałośliwym epilogu.

lopez.

Więc nie myślisz do Afryki
Jechać?

manryk.

Może i pojadę,
Lecz tylko widzieć paradę
I wasze dzielne praktyki,
Nie zabijać: bo tak Pańskie
Mówi piąte przykazanie,
A niema w klauzurze, panie,
Że wyjątkiem ćmy pogańskie.
Nie — zabijać: dwa wyrazy;
I ujrzycie, czy mię kiedy
Złechce dopytać się biedy,
Tłómacząc boże rozkazy.

lopez.

Leonoro!

leonora.

Mężu luby!
Miłość mą na takie próby
Bierzesz? Skarży się mi z łona,
Gdy dla niej chwilka stracona.

lopez.

Istna zawsze Kastylianka!
Te słodycze dla kochanka

Zostaw i oblubienicy.
Wiedz, że my Portugalczycy
Zastępujem sentymenta
Rozsądkiem; miłość pamięta,
Że wyraz, choć szczerozłoty,
Uczuciu uszczupla cnoty.
Gdy u ciebie miłość ślepa,
U mnie niema.

manryk.

Z tego szyku
U mnie chyba opętana.

lopez.

Zda mi się zawsze, Manryku,
Że na pośmiech twego pana,
Gdy on smutny, tyś w humorze.

manryk.

To mych rozumowań skutek.
Co przyjemniejsze w wyborze:
Czy uciecha, czyli smutek?

lopez.

Uciecha.

manryk.

Więc jakże żądasz,
Bym brał, na co sam poglądasz
Jak na złe? Gdy cię się czepi
Melancholia, toć i lepiej,
Że się pan, nie sługa przeprze
I przykłoni się na lepsze.
Więc rzecz będzie milsza w skutku,
Gdy pan do uciechy z smutku
Przeskoczy, nie ja odwrotnie.

leonora.

Ty smutny mężu? Dwukrotnie
Litości nademną nie masz:
Lub mnie obojętną mniemasz,
Lub sam jesteś obojętny.

lopez.

— Nieprzemienne obowiązki,
Odziedziczone z pamiętnej

Krwi przodków i utwierdzone
Przez boskie i ludzkie prawa,
Wzywają mię w ową stronę,
Gdzie w pokoju gnuśnym leży
I więdnie dziedziczna sława.
Nasz król Sebastyan przesławny,
— Który niechaj gloryą świeci
I spadkobierca stuleci
Żyje, jako fenix dawny. —
Ku Afryce wojną zmierza:
A nie zostanie rycerza
W Portugalu, bo nie zdrzymie
Nikt, gdzie sławy dźwięczy imię.
— Chciałem udział wziąć w tej wojnie,
Lecz mniemam, że nieprzystojnie
Ofiarować się krolowi,
Nim mi twoja, Leonoro,
Własna wola: Idź! nie powie.
Niech nie raczy być zaporą
Chęciom mym i czci nie wzbrania,
Pewna mego dziękowania.

leonora.

Dobrze czynisz, że uprzednio
Słowem krasisz twe zamiary,
Bo strach mi takiej ofiary
I serce wzdryga się przed nią.
Wam pozwolić na rozstanie
Własną radą i w tym czasie,
Jest to, mężu mój i panie,
Wyrok śmierci wydać na się.
Idź, lecz niech ma w pozwoleniu
Warga udziału nie bierze.
Jakaż waga w mem pragnieniu,
Gdy do cię z duszą należę?
Lecz, byś wiedział, jak się czuję
Dumna przyszłem twem zwycięstwem,
Niech nie miłość mną kieruje,
Niechaj się kieruję męstwem.

Idź królowi służyć, mężu,
Jego honor w twym orężu,
Bo każda szlachecka blizna,
To jest królów ojcowizna.
I niechajże nikt nie powié,
Że w dzisiejszych dniach mężowi
Słabych kobiet bezotucha
Odbiera, miast dodać ducha.
— Tę wam radę daję, panie;
Choć to na me cios kochanie,
Choć się pod tym ciosem kruszę,
Kadzić jakby obca muszę.

(Odchodzi).
lopez.

Don Huanie, czy widziały
Ludzkie oczy taką cnotę?

huan.

Godna iście, by ją złote
W księgach pióra zapisały.

lopez.

A ty, co mi radzisz, druhu?

huan.

Ja ci odpowiem przychylnie,
Lecz inaczej.

lopez.

Słucham pilnie.

huan.

Kiedy zebrawszy wawrzyny
Marsa, spokojnej godziny
Zaplotłeś je koło skroni,
Powiedz, proszę, co cię goni
Śpiące w kurzu i rdzy złotej
Nieporównane brzeszczoty,
Do świetności wracać dawnej?
Jabym jechał, lecz mię plami
Skaza i rygor infamii
Za ów postępek niesławny;
I jawić się niebezpieczna,
Bo się niełacno dopyta

Królewskich oczu banita.
Dla mnie to więc dostateczna
Racya, lecz i tobie sromu,
Skoro zna twój hart ojczyzna,
Nie będzie; więc zostań w domu,
Choć to cię skłania kobieta,
Choć ci odradza mężczyzna.

(Odchodzi).
lopez.

Wesprzej mię Bóg! Szczęścia dopnie,
Co sobie radzi roztropnie,
Jeśli w tak stanowczej chwili
Własny sąd go nie omyli.
Jak rozdzielić się, co począć
Z jednym sobą, by odpocząć
W drugim sobie?... Lecz źle rzekłem.
Jak się radą ubezpieczy
Jedna połowa człowieczej
Istoty, by się mozolna
Pierś była skarg dwojgiem zdolna
Otworzyć bez serca wiedzy?
Lub by porażona ciosem
Mogła cierpieć, lecz się głosem
Nie zdradzać? Gdybymto umiał
Obwinić się sam, nie słysząc
Własnej winy, lub się bronić,
Ból stłumieniem zmysłów cisząc!
Lecz tak, — z jednej pokrzepiony,
A zalękły z drugiej strony,
Muszę siebie sam się płonić. —
Że to honor setne oczy
Ma, by widzieć, co go tłoczy;
By wstyd słyszeć, setne uszy;
A jeden język jedynie,
Aby wydał skargi duszy!...
Niechby cały był językiem,
Ani uchem, ani okiem,
Aby w bólem rozsadzonej

Piersi dusza mu nie prysła
Jak prochy w podziemnej minie.
— Ha! teraz w serdecznym znoju
Pora w skarg uderzyć dzwony.
Od czego zacząć w boleści?...
Ja wśród wojny, czy w pokoju,
W takiej zawsze żyłem cześci,
Że dziś, kiedy obrażony
Na ten srom, który mię nęka,
Jeszczem skarżyć się nie wćwiczył;
— Bo na obrazę nie liczył.
Kto się obrazy nie lęka.
— Czy język wyrzec się waży,
Że czaję... wstrzymaj wyrazy
Języku i stań na straży
Mojej hańby, bo z obrazy
Taki mi się jad wynurzy,
Że życia nie ścierpię dłużej;
Krzywdziciel i obrażony,
Sam zemstę spełnię na sobie
I pochowam hańbę w grobie.
Nie wyrzecz, że czuję... zazdrość!
— Już wyrzekł... już słowa, świadki
Wstydu, do piersiowej klatki
Nie wrócą... Ha! czy podobna,
Że mię w drodze z piersi do ust
Nie spaliła taka drobna,
Taka podła, taka licha,
Którą z parą się wydycha,
Szczypta głosu?... ta trucizna,
Tem od innych odróżniona,
Że tamta od warg do łona
Swój śmiertelny jad przewija,
A ta od łona do wargi.
Jaki gad i jaka żmija
Swym się własnym truje jadem?
Ha! ja takim jestem gadem.
Kielich sobie sam gotuję

Cykuty, co mię otruje.
Zazdrość mówię, zazdrość czaję! —
— Wspomóż mię Bóg! Co za jeden
Ten kastylijski szlachciura?
Na mym cienia, pod oknami,
Pod murem uparcie trwa mi
Przygwożdżony jak figura.
Na ulicy, czy w karocy,
Czy w kościele, we dnie, w nocy,
Słonecznik mego honoru
Jego promieńmi się żywi.
— Wspomóż mię Bóg! To mię dziwi,
Że Leonora spokojnie
Mówiła o owej wojnie,
Przystała radośnie prawie,
Abym wziął udział w wyprawie
I przekonywującemi
Tak mię utrwaliła słowy,
Że choćbym nie był gotowy,
Gotowość przyszłaby z niemi?...
— I pytam znowu, co znaczy,
Że mię don Huan de Silva
Namawia w domu pozostać?
On hamuje, ta ośmiela:
Czyż nie winienem był raczej
Od żony i przyjaciela
Rad zgoła przeciwnych dostać?
Bezprzecznie, słuszniejsze było.
— Lecz gdy już takie zarzuty,
Zważmy usprawiedliwienie:
Bowiem niegodna dopóty,
By się jej honor krzywdziło
Przez tak błahe podejrzenie.
Możeż być, że Leonora
Tę radę dała mi właśnie,
Bo szlachetna i rozumna,
W odwadze do ofiar skora,
Lękająca się — bo dumna, —
Że mój walor w cieniu gaśnie?

Może to być; wszak powiada,
Że wysyła mię nierada. —
— A don Huan, gdy mię skłania,
Bym pozostał, to, że sądzi,
Że mam racye pozostania,
I że mówiąc tak, wyrządzi
Grzeczność, miłą Leonorze?...
Tak, przyczyna w tem być może.
— A może ten rycerz błędny
Uwielbia którą z sąsiadek?
Ha! weźmy nawet przypadek...
Toć gdy służy, gdy usycha,
Kiedy czeka, kiedy wzdycha,
Czyliż przez to mię obraża?
Leonora jest, czem była,
I jam został tem, czem byłem:
Tarcz się moja nie przyćmiła
Najdrobniejszym hańby pyłem.
A przecież... myśl mię przeraża!
Gdy po zawsze jasnem słońcu
Mała chmura się przetoczy,
Choć go strącić z nieb nie może,
Już przysłania, już je mroczy,
A w końcu — zaciemnia w końcu.
Co? — maszli jeszcze honorze
Więcej subtelnych katuszy?
Podejrzeń, aby mię kłuły,
Domysłu, by się mnie czepiał,
I obaw, aby mię truly,
I gniewu, aby oślepiał.
Zazdrości, aby oplotły,
Krzywd więcej, aby mię zgniotły?
Gdy pewniejszych nie użyjesz
Tortur, jeszcze nie zabijesz.
Ja cię honorze uprzedzę,
Przyczaję się i wyśledzę,
Ostrożny, czujny, opatrzny,
Jak lis chytry, jak ryś baczny,

Aż mi da me podejrzenie
Śmierć, albo uspokojenie.
— Przed ostateczną potrzebą
Wspomóż mię, wspomóż mię Niebo!

(Wychodzi).
SCENA IV.
Ulica. sirena w mantyli, manryk za nią.
sirena (na stronie).

W tem krytycznem położeniu
Co tu począć? Wejść nie mogę
Do mieszkania; całą drogę
Manryk stąpa po mym cieniu.

manryk.

Kobieto, panno, dziewczyno,
Co mię w tej długiej gonitwie
Kusząc, jak generał w bitwie,
Wabisz ruchem, gdy nie miną
Szara w dniu pomroce szarej,
Gibkość widna z pod mantylki
W jedwabnej sukni w motylki,
W pantofelkach kociej miary.
Pokaż raz więcej, niż łydki
I wychyl z mantylki nosek,
Inaczej wyciągnę wniosek,
Że jest niemłody i brzydki.
Choć przyznam, osóbką całą
Zdradzasz mi pozór książęcy.

sirena.

Cóż powiesz więcej?

manryk.

Nic więcej.

sirena.

Ileż dam już to słyszało?

manryk.

Wstrzemięźliwszym dziś z mą weną;
Poprawiam się, jak honoru

Pragnę; dzisiaj do wieczoru
Rozmawiałem z pięcią jeno.

sirena.

A! niechże się niebo święci,
Znalazł się mężczyzna stały!
— Co do mnie, nie szukam chwały,
Lecz jestem panią dziewięci.

manryk.

Wierzę pannie i szczerotą
By odpłacić, jestem skory
Kochanek moich fawory
Zwierzyć ci: ten kosmyk oto
Zakręcał się w loczki przódy
Czarniuchue; spójrz, jeśli łaska;
Był męczennikiem żelazka
I spowiednikiem obłudy.
Liczę go między zabytki
Cenne mojego sunduka.
Oceń, proszę, wdzięk tej kitki:
Jest podobna do buńczuka
Ubranego w srebrne nitki[5].
Ten tu fiszbinowy pręt
Z wielorybiej wyrwan brody.
Potem do gorsetu wzięt,
Był fiszbinem pierwszej wody.
Choć wieloryb budzi wstręt,
Dla dam cenny jest wygody,
Bo powabnym czyni biust
I najniekształtniejszą kibić;
Więc je warto wszystkie wybić
Na ludzkiego rodu gust.
Ten oto trzewiczek mały
— (Pocałunki me go zdarły) —

Był zameczkiem, gdzie mieszkały
Jak bracia dwa małe karły;
Szły w parze, lecz się nie znały.
Rękawiczka bezwątpienia,
Którą trzymam — ot — na dłoni
Przebywała czas lenienia,
Jak słowiki; koziej woni
Wdzięk swój ma do zawdzięczenia.
— Tę wstążkę dała mi dama
Wielkiej ceny;... lecz nic z tego,
Ja jej nie kocham.

sirena.

Dlaczego?

manryk.

Bo mię wściekle kocha sama.
Czy to nie wystarcza?

sirena.

Tak...

manryk.

Ta, którą to serce ukocha,
Musi być kłamliwa, płocha,
Śliną jadu psuć mi smak,
Drażnić scenami zazdrości,
Gardzić, szydzić, tarzać w błocie,
A ubóstwiać mię w istocie.
To jest dla mnie szczyt miłości. —
— Do tej rady się uciekłem,
Gdy gryść waszym już zwyczajem,
Że sobie to czynię rajem,
Co mi być powinno piekłem.

sirena.

Pięknaż jest ta dama tkliwa?

manryk.

Wcale nie, bo jest nieschludna.

sirena.

Doprawdy, zaleta cudna!

manryk.

Z jednego oka oliwa
Jej ciecze, z drugiego syrop.

sirena.

Roztropna?

manryk.

Kiedy się tropi,
Roz-tropna; lecz że mię ropi,
Kiepski to być musi wyrób.

sirena.

Na zawiązkę mej pamięci
I na zadatek miłości
Daj wstążkę — proszę waszmości.

manryk.

Oddaję ją z całej chęci.

sirena.

Ach!

manryk.

Cóż?

sirena.

Mąż mój z tamtej strony
Idzie. Uchodź prędzej wasze;
Ody ujrzy, nieszczęście nasze,
Bo mój mąż — djabeł wcielony.
Ja się schronię w ową bramę,
Ty w tę uliczkę uciekaj
I póki nie przejdzie — czekaj.

manryk (na stronie).

A to wpadła w wilczą jamę!
Wszakże to moje mieszkanie.
Siedźże tam, jak ryba w saku.

(Wychodzi).
sirena.

Zawiodłeś się, mój robaku,
Daremne twoje czekanie.
Wejść mogę niepostrzeżona;
Zadrwiłam z niego foremnie,
Chociaż i on zadrwił ze mnie,
Bom zalękła i zgoniona.
— Nie, że mówił, żem nieładna,
Chociaż mówić nie miał prawa:

Żem głupia i żem plugawa;
Jeszcze to nie zbrodnia żadna.
— Lecz że z ócz mi ciecze olej
I syrop?... Nie! jestem wściekła.
Gdybym jeszcze jednem ciekła
Z obu, co tam, — to mniej boli.
Ale z gburowatym chłopem
Spotkać się, aby znieważył,
By się powiedzieć odważył,
Że olejem i syropem!...

(Wychodzi).
SCENA V.
(Zmiana. Sala. Wchodzi leonora).
leonora.

Powraca! Syreno...

sirena.

Proszę,
Co każesz?

leonora.

Tak się spóźniłaś...
Cóż? widziałaś go, mówiłaś?

sirena.

I tu odpowiedź przynoszę
W liście; ustnie zaś cię błaga
O jedno tylko spotkanie,
Poczem się przykrzeć przestanie.

leonora.

Czyścową mię rózgą smaga...
Ach! na coś list jego brała?

sirena.

Toż na to, by ci go wręczyć.

leonora (na stronie).

Pokuso, tobąż się dręczyć
Nie przestanie pierś zbolała?...

sirena.

Cóż to, proszę pani, szkodzi,
Jeśli na list okiem rzucisz?

leonora.

Tak mię swą, Syreno, smucisz
Radą? Wiedząc, zkąd pochodzi,
Winnabym go spalić zaraz.

(Na stronie).

Zrozumiała niegodziwa,
Że ciekawość mię porywa;
Boże, jaki mój ambaras!...

sirena.

Cóż tu winna papierowa
Kartka, coć przecie — zważ pani,
Jest posłem tylko, byś dla niej
Taka miała być surowa?

leonora.

By podrzeć, z twych rąk go biorę,
Dlaczego, — już mię nie pytaj.

sirena.

Podrzesz, lecz wprzódy przeczytaj.

leonora (na stronie).

Tak, w samą mię prosisz porę.
Uparta jesteś, już słyszę.
Zaspokoić twą ciekawość
Chcę tylko.

sirena.

Wielka łaskawość.

leonora.

Oto, co Don Ludwik pisze:

Gdybym w tym gieście, co mi wstępu broni,
Widział me życie, odszedłbym w pokorze;
Znalazłbym ulgę mej miłości może,
Gdybym mógł zrzec się jej, zapomnieć o niej.

Lecz konam; — obraz twój ciągle mię goni;
Niechże więc umrę i w grób się położę,
Śmiercią cię może wzruszę i zatrwożę,
Kiedy ci nie strach tej łzy, co się trwoni.


Chcesz, bym zapomniał cię? Jakże zapomnę,
Gdy przed oczami ciągle mi przytomne
Twa wzgarda, pani, i srogość zawzięta...

Kochaj mię! — Kiedy szczęście mię opęta,
Łatwiej to serce zluźni się niezłomne:
Dobra nie pomni się, — lecz złe pamięta.

sirena.

Ach, łza ci się w oku kręci?...
Uważ, — nie wróci, co było.

leonora.

Wspomnienie mnie rozrzewniło
Śmieszne — w tej głupiej pamięci.

sirena.

Kto kocha, pamięta długo.

leonora.

Jak on zmartwychwstał umarły,
Tak mi się nowej otwarły
Zbliźnione rany krwi strugą.
Ha! ten człowiek mię przyprawi
O śmierć przez uporność swoję.
Co śmierć; — śmierci się nie boję;
Ale obrazi, zniesławi.
— Winien odjechać coprędzej.

sirena.

Wszak oddalić go jest rada.

leonora.

Jaka?

sirena.

Zrobić, jak powiada:
Pozwolić mu przyjść i basta, —
Przyrzekł, że wyjedzie z miasta.

leonora.

Czy to możebne, Syreno?
Radabym wiele poświęcić,
Aby go już raz zniechęcić.
Jak go tu wwieść?

sirena.

Słuchaj jeno:
Dzień ku zmierzchowi się chyla,
To najstósowniejsza chwila,
Bo nie jest ani dość widno,
Ażeby mógł być poznany,
Ni tak późno, by sąsiadom
Mógł się zdawać podejrzany.
Pan mój bez ważnej przyczyny
Nie powraca tej godziny.
Don Ludwik musi w ulicy
Być jak zwykle; tu bez świecy
Zostaniesz; otworzę salę.
Wprowadzę go przez pokoje,
On wynurzy ci swe żale,
A ty mu wynurzysz swoje.
Nad resztą — szczęścia opieka.

leonora.

Aj! zręcznaś! Sztuką wywodu
Twego tak znikły trudności,
Że nie ma honor powodu
Bać się, że hańba go czeka.
— Idź po Ludwika!...

(sirena wychodzi).

Miłości!
Choć się w twych uściskach prężę,
Ufam, że się przezwyciężę.
Nie płochość, — honor mi radzi
Chwycić się tego sposobu.
Niechże mię honor prowadzi,
Bo jeśli jeszcze on zdradzi,
Niechaj i śmierć zadać umie.
Gdy padnę, w zranionej dumie
Sama kres przyspieszę grobu.
— Drżę; zda mi się, że Don Lope
Tam na progu stawia stopę;
Czuję, patrząc nieprzytomnie,
Że z powietrzem idzie do mnie,

Że obaczy, że usłyszy...
Jaki straszny lęk w tej ciszy!
— Ach, że tej ceny kobieta
Takich hazardów się chwyta!

SCENA VI.
(Wchodzą pociemku sirena i ludwik).
sirena.

Seniora tu.

ludwik.

Krzepcie nieba!
Jak mi serce w piersi skacze!...

(Do Leonory).

Myślałem, że umrzeć trzeba,
Zanim cię, pani, obaczę.

leonora.

Oto jesteś, Don Ludwiku,
W mym domu; oto odnosisz
Łaskę, o którą tak prosisz.
Mów prędko i odejdź prędko,
Bo czuję przed sobą samą
Zalękła — u nóg kajdany
Lodowe, a ust mych bramą
Fala oddechów lecąca,
Zmysły mi żarem potrąca,
Na szyję rzuca arkany.

ludwik.

Wiesz, urocza Leonoro,
Jeśli ci wzajemnych chęci
Naszych nie wyszło z pamięci
Wspomnienie, — wiesz, choć dbać o to
Nie raczysz, że cię pierwszy raz
Ujrzawszy w Toledo, wraz
— Przebacz pani — pokochałem.
Stało się to ranną porą,
W polu rosą jeszcze białem,
W traw zieleni cię ujrzałem;

Szczknąc gwoździki pałające,
Dodawałaś kwiatów łące,
Co jej dłoń zabrała bowiem,
To jej powracały stopy.
Wiesz...

leonora.

Przestań, krócej opowiem.
Wiem, że u mych okien długo
Wystawałeś wbrew mej chęci.
Uporu swego zasługą,
I wierności, i pamięci,
Pozyskałeś łask mych wzgląd.
— W jaki nie przywiodą błąd
Łzy ciepłe, kiedy w nich tają
Mężczyzni, którzy kochają! —
Zwyciężona w owej próbie,
Oddalani ci me fawory
Z pomocą nocy, wspólniczki
— (Czego bowiem nie dokażą
Bilecik i tajne drzwiczki!...) —
Miewaliśmy częste schadzki.
Już była mowa o ślubie,
Wtem ci oddają regiment
I w służbie króla iść każą
Do Flandryi.

ludwik.

Co dalej, nie wiesz.
Racz słuchać, wyręczę ciebie:
— W jednej gorącej potrzebie
Padł tam aragoński rycerz,
Don Huan de Benavides.
Nazwisko z meni brzmiące zgodnie
Dało powód niezawodnie
Do wiary, że to ja byłem.
Do Toledo powróciłem...

leonora.

Pozwól, tu mnie głos należy. —
— Jak cię żywym wierzyć miałam,
Gdy cię zmarłym opłakałam?...

— Zmilczę raczej, choć pochlebić
Mogłabym ci, powiadając,
Jakie przeszłam niepokoje,
Jakie łez wylałam zdroje;
Aż nareszcie uciekając
Przed całą rajców czeredą,
Ślub z don Lopesem z Toledo
Wzięłam przez prokuratora.

ludwik.

O tem uprzedzony w drodze,
Pędziłem, sądząc, że pora
Nieszczęście cofnąć; nadchodzę,
Widzę cię; dwuznacznikami
Rozpacz wynurzam ci moję
Przebrany za jubilera. —

leonora.

— Gdy więc la miłość umiera,
Czego mię kusisz nanowo?

ludwik.

Ja ci zasadzek nie czynię.
Przyszedłem po to jedynie,
By poskarżyć się; jeżeli
Twa niewiara się ujawni,
Wrócę do Flandryi, gdzie kula
Litośna tego dostrzeli,
Czego mi szczędziła dawniej...

sirena.

— Kroki czyjeś słyszę w sieni.

leonora.

Nieba! jesteśmy zgubieni.

(Do Ludwika).

Odejdź, w przyległej alkowie
Ukryć się możesz, tam ciemno.
Gdy cię znajdą, to nie zemną,
— A może nikt się nie dowie...
Wyjedź zaraz, — do Kastylii;
Kiedyś, w spokojniejszej chwili
Dopowiesz mi twoje żale. —

sirena.

Ja z panią, tu przez tę salę.

(Wychodzą obie).
ludwik.

Jaki niepokój, trwoga;
Groza na mnie się wali.
Jak tu ciemno w tej sali,
Noc zapada złowroga
W orszaku sennych cieni
Okropna... nie znam wyjścia, ani sieni.
Czemum przyszedł z wieczora!...
Myśli w głowie się mącą
Z tą tchórzliwą służącą.
Odeszła Leonora
Samego w ambarasie.

SCENA VII, VIII, IX, X.
(Wchodzi pociemku don huan, trafia na don ludwika i dobywają szpad).
huan.

Nie zapalono jeszcze o tym czasie
Świateł?... Ha! co to znaczy?
Kto tu jest? — Czy odpowie?

ludwik (na stronie).

Drzwi ku owej alkowie
Może...

(Cofa się w otwarte drzwi).
huan.

Mów, bo inaczej,

Gdy twój język nie gada,
Językiem stali ozwie się ta szpada.

(Wchodzą pociemku don lopez i manryk).
lopez.

Słyszę, szpady tu dzwonią,
Korytarz nieświecony.

huan.

Kroki słyszę z tej strony...

manryk.

Zapalę...

lopez.

Człowiek z bronią?
Niespodzianka prawdziwa!

huan.

Po drugi pytam raz, jak się nazywa!

lopez.

Kto o imię me pyta?

huan.

Ktoś, co jak mi się zdaje,
Głos ci z piersi wykraje
Tą szpadą, co odkryta
Już na życie twe dysze.

leonora (za sceną).

Światła tu!...

(Wchodzą: leonora, syrena i manryk ze światłem)
lopez.

Huan?

huan.

Lopez?

leonora.

Co to słyszę?..

huan.

Człowieka w tym pokoju
Żem napotkał, przysięgę.

leonora.

Boże! może włóczęgę,
Co się wkradł dla rozboju....

lopez.

Człowieka?...

huan.

Zapytałem
Kto jest, głos jego wyraźnie słyszałem.

lopez (na stronie).

Użyć trzeba udania,
Bo mu sądzić dam prawo,
Żem zalękły obawą,
Co energii mi wzbrania.

(Głośno).

Pięknież to? Małom stali
Nie zażył; wszakto ja wszedłem do sali.
Głos mi zdał się nieznany,
A doczekawszy sromu,
Że o imię me w domu
Mym pytają, zgniewany
Utraciłem cierpliwość;
— Szpadę dobyła z pochew zwykła żywość.

sirena.

Mogliśmy tu z niemałem
Wyjść nieszczęściem, mój Boże!

huan.

— Ale jak to być może?...
Ten, którego spotkałem,
Był tu w sali przed nami.
Wszakże wejść nie mógł temi, co ty drzwiami.

lopez.

Powtarzam, że ja byłem.

huan.

Fakt to bardzo jest dziwny.

lopez (na stronie).

Jak przyjaciel naiwny
Może stać się niemiłym
Opiekunem; jak wiele
Nieszczęść przywlekli wierni przyjaciele!

(Głośno).

Gdy masz pewne powody
Wierzyć, że tu się schował,
By się nie wyratował,
Postój, bacząc na schody;

Tak nam w ręku zostanie.
— A ja tymczasem przetrząsnę mieszkanie.

huan.

Pewny bądź, że go złowim.
Wydrzeć nam się nie waży.

lopez.

Stańże zatem na straży
I nie przychodź, aż powiem.

(don huan wychodzi).
(Na stronie).

Jeśli masz tej okropnej
Prawdy dojść: bądź roztropny!
Dzieje świata zachwycę
Zemstą mą niezwyczajną,
Bo uczynię ją tajną.

(Głośno).

Weź, Manryku, tę świecę
I postępuj na przodzie.

manryk.

Ja pragnę, panie, żyć z duchami w zgodzie.

(don lopez hce wejść do alkowy, leonora zatrzymuje go).
leonora.

Nie wchodź, nieśmiałą, mężu, prośbę wnoszę;
Ja odpowiadam za własne pokoje.

lopez (do leonory).

Boisz się?...

manryk.

Ja się boję!

lopez.

Pani, odejdź ztąd, proszę.

(do manryka).

I ty odejdź precz, — bo takich wypadków
Fatalność lepiej przecierpieć bez świadków.

(Bierze świecę i wchodzi; manryk wybiega przez drugie drzwi).
leonora.

Nieszczęście, ach Sireno!
Jaka straszna męczarnia,
Już mię rozpacz ogarnia,
Śmierci czekać mi jeno.

Rady nie widzę zgoła!
Don Lopesowi Ludwik ujść nie zdoła.
Był w takiem roztargnieniu,
Że wszedł w drzwi, co na moje
Prosto wiodą pokoje.
Mowy o ocaleniu
Niema; biadaż mi, biada!...
— Już go tam znalazł Lopez, już go bada.
Gdzie mi szukać otuchy?
Stąpać nie śmiem śród trwogi,
Bo zakuła mi rogi
W cetnarowe łańcuchy,
I pierś prawie mi pęka;
Jaki niepokój straszny, jaka męka!

SCENA XI.
(Wchodzi don ludwik z obnażoną szpadą, kryjąc twarz; zanim ze szpadą i światłem don lopez).
lopez.

Nie kryj lica, kawalerze.

ludwik.

Powstrzymaj ostrze twej broni;
W krwi tego, co się nie broni,
Oręż chwały nie nabierze.
Szlachcic jestem i z Kastylii.
Dla jednej miłosnej sprawy
Zabiłem — lecz w sposób prawy
Człowieka — i w równym boju.
Z kraju uciekać zmuszony
Schroniłem się do Lizbony,
Gdzie zamieszkuję w tej chwili.
Znać mi dano dzisiejszego
Rana, że brat zabitego,
Nie zwierzając się nikomu,
Przybył tu, aby mię zdradnie
Zabić, jeżeli napadnie.
Istotnie, u twego domu

Wpadli na mniej trzej nieznani
Ludzie najniespodziewaniej.
Widząc, — a w tak nagiej chwili
Nawet dzielność się pomyli, —
Że przeciw trzem stawić czoła
Męstwo moje nie podoła,
Schroniłem się na te schody.
— Ci widząc, że mi już szkody
Z uświęconego schroniska
Nie zrobią bez narażenia
Głowy, ścigać mię przestali.
Ja zostałem w pierwszej sali
Czekając, aż pójdą precz.
— Skoro ucichło w ulicy,
Eu wejściu kroki zwracałem,
Wtem, kiedy z sali wyjść miałem,
Spotkał mię ktoś i zapytał,
Kto idzie. Jam nie poczytał
Za stósowne odpowiadać,
Sądząc, że to przeciwnicy
Moi; tak wgłąb idąc dalej,
Zaszedłem tam; oto, panie,
Przyczyna, zkąd twe mieszkanie
Kryje obcego człowieka.
Teraz możesz śmierć mi zadać,
Bo skorom rzekł prawdę jeno
I za prawdę śmierć mię czeka,
Chętnie kupię ją tą ceną,
Przyjmując z ręki żelazo
Tkniętej szlachetną obrazą,
Nie natchnionej zemstą podłą.

lopez (na stronie).

Jak może w jednej się duszy
Pomieścić tyle katuszy,
Tyle podejrzeń, zazdrości,
Tyle żalu i wściekłości!...
Jeśli ten człowiek bezwstydny
W ulicy był mi ohydny,

Jakie go sobie zohydzę,
Kiedy go w mym domu widzę?...
Zamilcz, zamilcz podejrzenie,
Wróć mi w serca głąb cierpienie,
— Wszakże to prawdą być może.
A jeśli nie?... Ha! tej porze
Jeszcze zemsta nie należy.
Cierp i udawaj i milcz! —

(Głośno).

— Kastylijski kawalerze,
Cieszę się prawdziwie szczerze,
Że przeciwko zemście podlej
W ten dom kroki cię przywiodły.
Sam jestem, przyjąć nie mogę,
Ale usłużę na drogę,
Bo jest powinność szlachcica
Usłużyć, kto go zaszczyca
Ufnością w czestnej potrzebie.
Nadzieją sobie pochlebię,
Że znajdę okazyj więcej
Waszemu stanąć na straży
Życiu; a choćby wam przyszło
Znaleść się wobec tysięcy,
Raz drugi przy mnie, jak tuszę,
Tył podać wam się nie zdarzy.
Teraz zaś, abyś nikomu
Niewidzialny wyszedł z domu
Przez ogród w sam głąb uliczki
Przejdziesz przez ukryte drzwiczki.
Otworzę zaraz; zaś muszę
Takiej użyć ostrożności,
By sługi, — co jak waszmości
Wiadomo — są ostatecznie
Wrogi domu, nie zechciały
Rozgłaszać, że cię widziały;
I abym nie był zmuszony
Tłómaczyć na wszystkie strony,
Jak się dziś znalazłeś u mnie.
Bo o prawdzie tak słonecznie

Jasnej chód nikt nie powątpi,
I mnie też wasz dostatecznie
Słuszny powód uspokoił, —
Kto chce z obmową się mierzyć?
Kto plotce przetrzyma pole?
Kto się dość silnie uzbroił
Na języki i złą wolę?
— A gdyby mi przyszło wierzyć,
Co — wierzyć mówię! — gdyby mię
Myśl chwilką napadła jeno,
Gdybym jeno wyobraził.
Fantazją, że ktoś obraził
Czystość mej części, — co cześci!
Moją opinię, me imię,
Ot, tyle, ile się mieści
W oddechu mojego sługi, —
Nie powtórzyłby raz drugi,
Bobym śmierć szpadą mu sprawił,
Bobym krew z żył mu wykrwawił,
Bobym mu duszę zadławił,
Skoroby wyszła wypruta
Z znienawidzonych wnętrzności.
— Chodź tu, poświecę waszmości,
Aż wyjdziesz.

ludwik (na stronie).

Dusza zalękła
Z trwogi mi w łonie przyklękła.
— Jaka portugalska buta!

(Wychodzą).
leonora.

Patrz, Sireno, poszła gładko
Nad mniemanie cała sprawa.
Podobno zdarza się rzadko,
Że złe mniejsze, niż obawa.
Mogę znów mówić; obrożę
Tę z nóg otrząsam lodową.
Gdyby wiedział... Nie! mój Boże!
— Oddycham piersią nanowo.

SCENA XII.
(don lopez powraca).
lopez.

Leonoro!...

leonora.

Co chcesz czynić?...
Wszak ci wytłómaczył, panie,
Że tu wszedł niespodziewanie;
Wszakże mnie nie możesz winić.

lopez.

Zdolnaż zerwać się tak płocha
Myśl w tem sercu, co cię kocha,
Co cię wielbi, Leonoro?
Nie! powiem tylko, że skoro
Wyznał, kim jest...

leonora.

Wszak wyznawa,
Że tu schronił się z Kastylii,
Zkąd go za zbrodnię gonili.
Mnie obca ta cała sprawa.

lopez.

Nie tłómacz się, luba żono;
Patrz, sztylet mi wbijasz w łono.
Czemuż tobiebym nie wierzył,
Że obca? — Więc kiedy wyznał,
Wystarcza, że się nam zwierzył,
By się w sekrecie dotrwało.
Niech się, Sireno, nie dowie
Nikt o tem, co się tu działo;
— Nie mówić i Huanowi.

SCENA XIII.
(Wchodzi don huan).
huan (na stronie).

Tak długo Lopez zabawia,
Że mię w niecierpliwość wprawia.

lopez.

Patrz-że teraz, Don Huanie,
Jak niepotrzebne szukanie.
Wszystkie sale odwiedziłem, —
Choć wiem, że to ja sam byłem.
Weźże świecę ręką własną
I obacz, gdzie się kto chowa.

huan.

Niepotrzeba, — ani słowa..
Że ty byłeś, już mi jasno.
Wyznaję swoją omyłkę.

lopez.

Nic to; jeślić się podoba,
Przejdziemy dom jeszcze oba..

leonora (na stronie).

Jak przezorny, jak rozumny!

huan (na stronie).

Jaki dzielny, jaki dumny.

sirena (na stronie).

Jaki tchórz!...

lopez (na stronie).

Takim sposobem
Kogo mściwe trapią zmory,
Stosownej czekając pory,
Cierpi, udaje i milczy.






DZIEŃ TRZECI.
SCENA I.
(Plac. Wchodzą don huan i manryk).
huan.

Odzie Don Lopez?

manryk.

Do pałacu
Wszedł i kazał, bym tu postał.

huan.

Idź i powiedz, żem pozostał,
Czekając go, na tym placu.

(manryk wychodzi).

Ciężki mi dziś trud się dostał
I sumieniowi posłuchu
Udzielam w myśli rozruchu,
W jakie mam ubrać wyrazy
To podejrzenie obrazy,
Ciążące na moim druhu.
— Don Lopez godzien miłości:
Wszystka dobroć weń się wciela.
Zacniejszego przyjaciela
Nie wydały ziemskie włości.
W swym domu zdawna mię gości,
Majątku czerpać nie wzbrania,
Swą dostojnością osłania.
Jakże nie strzedz jego sławy
Za takie szczytne objawy
Przyjaźni i zaufania?
Mogęż milczeć, póki żywy,
Że cześć jego blaski roni
I nie oddać mściwej broni
W usługę i ręki mściwej?
Mogęż słuchać, jak złośliwy
Szept głosi, że Kastylianic
Ów, mir jego mając za nic,
Wdzięczy się do Leonory,
Ona doń, a do tej pory
Ja temu nie kładę granic?
Przebóg, nie! — Gdybym jedynie
Wiedział, że go zaspokoi
Taka zemsta z ręki mojej,
Dziś jeszcze zalotnik zginie.
Roztropnie, tajnie uczynię
Zemstę zadośćuczynieniem.
— Lecz zemsta jest zemsty cieniem
I intencya skutkom kłamie,
Jeśli nie jest zemsty ramię
Wraz skrzywdzonego ramieniem.

— Więc powiem Don Lopesowi
Otwarcie i bez ogródek,
By nie jechał. — „Lecz z pobudek
Jakich?“ — jeśli na to powié?...
Boć go rada zastanowi.
To mię nagle zbija z toru,
Bo gdy z własnego waloru
Utrwalił swej części miano,
Wydać, że mu ją zabrano,
Jest — pozbawić go honoru.
Przyjacielowi co każe
Uczynić słuszność? Albowiem
Obrażę go, gdy nie powiem:
Gdy powiem, równie obrażę,
Bo mu jego wstyd ukażę.
— Lecz czemuż jego powadze
Nie poddam się? — Taką władzę
Ma nademną! — Ot, nadchodzi.
Sam niech tę wątpliwość zgodzi,
Samego w niej się poradzę.

SCENA II.
(Wchodzą don lopez i manryk).
lopez.

Manryku, pospiesz mi żwawie
Do kwinty; ja w tym momencie
Wrócę, jeno na przyjęcie
U króla czekam.

manryk.

Tu prawie
Don Huan chce w pewnej sprawie
Rozmówić się z wami panie.

lopez (na stronie).

Ha! czułem, że coś się stanie.
— Masz mię, przyjacielu drogi!

(Na stronie).

— Jakto tchórz swej własnej trwogi
Kładzie nóż na własnej ranie! —

huan.

Przychodzę do cię, mój miły,
Jako do szczerego druha,
— Jeśli nas tu nikt nie słucha —
Po pomoc w sprawie zawiłej.

don lopez (na stronie).

Drżę, słuchać ledwo mam siły
W przeczuciu jakowejś zdrady.

huan.

Przyjaciel mój pyta rady
W pewnej honoru potrzebie,
Więc chcę się poradzić ciebie.

lopez.

Cóż takiego?

huan.

Pośród zwady
W grze, pomiędzy szlachcicami
Przyszło śród kłótni ku temu,
Że jeden zadał drugiemu
Kłam, i ostremi słowami.
Tamten nie słyszał imfamii,
Ale nie uszła baczności
Przyjaciela, co śród gości
Siedząc, złośliwe szeptania
Słyszał; więc pełen wahania
W swojej o druha dbałości
Pyta, co czynić w tym razie:
Czy mu powtórzyć wypada
To, co się o nim powiada,
Czy ma przepuścić na razie
Niedosłyszanej obrazie?...
Gdy sam się zemście nie przyda,
Wyznać — tamtemu ohyda;
Zamilczeć, — to bez ustanku
Cierpieć, że doznaje szwanku.
— Cóż zrobi? Zmilczy, czy wyda?...

lopez.

Pozwól mi jednej minuty.

(na stronie).

Bardzo się spieszysz, honorze,
Gdy jedna wątpliwość może
Zwichnąć doreszty mózg wkuty
W więzy mej strasznej pokuty.
Że o mnie przypowieść znaczy,
To się wyraźnie tłómaczy.
O czemś okropnem się dowiem...
Powiem, by wyznał? — Nie powiem.
Poradzę zmilczeć? — Tak raczej.

(Głośno).

— Gdy mam pomódz ci swą radą,
Myśl swą oto w tem wyłożę:
Mniemam, że się nikt nie może
Zwać shańbiony, gdy nieświadom.
Ten tylko, co z duszą bladą
Hańby pomścić się nie zrywa
Choć zna, podłym się nazywa.
W wypadku tak ważnej miary
Nie nieświadom godzien kary,
Lecz, co nie mszcząc się, ukrywa.
— Długo ci nie będę prawił;
Ale gdyby ktoś przypadkiem,
Nawet jak ty, — będąc świadkiem
Mej hańby, mnie ją wyjawił
I przez chwilę myśl zabawił
Domysłem, że ja się boję, —
Pierwszy, na którymbym swoje
Mścił nieszczęście, byłby sam.
Bowiem to do siebie znam,
Że żyć nie mógłbym we dwoje
Po takiej okropnej wieści.
Ha! Wszak sam rozum się wścieka
Na tę myśl, że do człowieka
Człowiek powie: Nie masz cześci!
A dopieroż tej boleści
Gdyby sprawcą miał być tkliwy

Przyjaciel... Nie! na Bóg żywy,
Gdyby mi to własny duch
Poszepnął, najszczerszy druh,
Zdarłbym życia zeń pokrywy.

huan.

Wysłuchałem twojej mowy
Tak roztropnej i mojemu,
Za nią powiem znajomemu,
Aby milczał. — Bądź mi zdrowy!

(Odchodzi).
lopez.

Bezwątpienia mu nie nowy
Mój wstyd i chce mię uprzedzić.
Niechybnie musiał wyśledzić,
Że mię zdradza Leonora.
— Gdy zna wstyd, to mu już pora
I o zemście się dowiedzieć.
I świat także, co należy
Dowie się. — Dosyć, honorze,
Czekałeś! Podejrzeń zmorze
Nie folguj, aż w złe uwierzy,
Nie stój, aż cię złe ubieży.
I kiedy takiej sromoty
Doszły jej niecne zaloty,
Niech między straszne przykłady
Postawię wielkość jej zdrady
I mojej mściwości groty.

SCENA III.
(Wchodzi król z orszakiem).
król.

Z kwinty królewskiem nazwanej imieniem,
Gdzie mam dzisiejszej nocy być goszczony,
Już nie powrócę z wojskiem do Lisbony.
Na morskim brzegu stanęło gotowe
Wyruszyć, w iskrach świateł brylantowe,
Wstydząc swojemi pióry i szkarłaty
Promienie słońca i majowe kwiaty.

lopez (na stronie).

Jak tchórz do stopy królewskiej się czaję,
Boleść mię pali i wściekłości płomień;
Jak tchórz sie zbliżam, bo mi się wydaje
W takiej rozpaczy i strachu i wstydzie,
Że wszyscy wiedzą o mojej ohydzie.

król.

Oto Don Lopez z Almeidy; w Afryce
Gdybym miał jego szpady błyskawice,
Wnet maurytańska buta w prochby padła.

lopez.

Czyżby się szpada w tej pochwie zasiadła
Tak podle, gdy ty swoję, żądną wojny,
Z pochew dobyłeś już, władco dostojny?
Z tobą i na śmierć. — Jakieżby powody
Mogły zatrzymać mię w cichej zagrody
Gnuśnym pokoju?

król.

Wszak jesteś żonaty.

lopez.

Tak, ale przeto nie miękną bułaty
W dłoni żołnierza; bo ma pierwsze prawa
Do jego troski dobra cześć i sława.

król.

Jakże? Małżonce młodej
Ucieczesz, w bitwie dopytać się szkody?

lopez.

Żona ma nowej ztąd cześci nabędzie,
Widząc, iż ci żołnierza
Dała, co pragnie w dzielnych stanąć rzędzie;
Bo jest szlachcianką i toby ją raczej
Ubodło, gdybym pozostał próżniaczy.
Kiedym dla własnej wprzód sławy kładł zbroję,
Dziś jej się muszę dobijać na dwoje
I nie uczynię źle — sądzę — w tej mierze,
Gdy dziś pożegnam żonę.

król.

Już wam wierzę.

— Mówiłem przeto, że może boleśnie
Byłoby żonę wam żegnać tak wcześnie;
Choć praw do sławy nie bronię nikomu,
Brak wasz się może żywiej odczuć w domu.

(król z orszakiem odchodzi).
lopez.

Wspomóż mię Bóg! Co to znaczy?...
Czy mi mózg się w czaszce paczy?
Cóżeś to słyszał, mój duchu,
Coście ujrzały, źrenice?...
— Więc tak powszechny mój srom,
Że już królewskiego słuchu
Doszedł, w poszeptach ma gońca,
A ja nie znam go do końca?...
Jakże do mnie gżą się mary...
Czy nie stało w niebie kary?
Mogłoż na mnie spuścić grom,
Piorunnemi stlić pożary,
By śmierć prędzej przyszła sroga,
Niśli królewska przestroga,
Przeokropniejsza od gromu,
Że — mnie — może — braknąć — w domu!
Nie! co tutaj po piornnie,
Kiedy jak fenix z niedoli
Zmartwychpowstaje popiołu.
Niech mi na ramiona runie
Owych łańcuch gór pospołu,
Niech się spiętrzą memu czołu
Nieszczęsnemu w kształt mogiły!
O! — mniejby mi zaciężyły,
Niż ciężar takiej obrazy,
Co mnie przygniotła, jak żadne
Zgnieść nie podołają głazy.
Wieleś mi winien, honorze!
Rachunek tu ci wyłożę:
Jakież na mnie wnosisz skargi?
Czym z tobą wchodził w zatargi,
Czym do dziedzicznych wawrzynów
Nie wplótł lauru własnych czynów,

Pierś moją dzielną i twardą
Staląc niebezpieczeństw wzgardą?
Tem może mogłem cię zrazić,
Że by na szwank nie narazić
Przez całe me zacne życie
Dla niższego byłem grzeczny,
A dla szlachcica serdeczny,
A dla ubogiego chętny,
A żołnierzowi nie wstrętny.
Ożeniony — ach niestety,
Czemże popełniłem zbrodnię?
Czyż nie wybrałem swobodnie
Najszlachetniejszej kobiety?
A dziś, w czemże me zgrzeszenie?
Czyż nie kocham jej, nie cenię?
Gdy więc nie zbłądziłem niczem,
Kiedy przed twojem obliczem
Wolen jestem błędu wszego,
Czego prześladujesz, czego?
Jakież kiedy trybunały
Na niewinnych się miotały,
Nie podstawiając przyczyny
Sądom, katując bez winy,
Bez zbrodni wydając wyroki?
O prawa świata nieprawe,
Że ja, ja, który z opoki
Stawiałem uczciwą sławę,
Nie wiem dziś, czym jest shańbiony!
I że honor mój dziś brudzą
Cudze plamy winą cudzą,
Że mej panem czci jest drugi,
Podczas gdy cudzej zasługi
Nikt za moją nie poczyta.
— Przeczże więc ja cześć mą tracę,
Że jedna płocha kobieta
I z lubieżnego kaprysu
Poddała świątynię cnoty
Na lekkomyślne zaloty?

Kto się waży składać z swoją
Czcią w naczyniu takiem kruchem,
Kto szklannym dowierza słojom,
Nie wiedząc, czy lada ruchem
Nie pękną?... Lecz dajmy tentu
Pokój, bo obrażonemu
Praw oskarżać głupią sprzeczność,
Jestto skargi ciągnąć w wieczność.
Gmachu głupstwa nie rozbiję,
Anim przyszedł świat uzdrawiać;
Nie żyję, by go naprawiać,
Ja, ażeby mścić się, żyję.
— Teraz za królem; gdy wrócę,
Na zdrajców sieci zarzucę,
A przyjazna mi przygoda
Sama zemstę w ręce poda.
Zaś uczynię ją tak sławną,
Jak świat nie oglądał dawno.
Dowie się Król i Don Huan,
Rozniesie się w świata strony,
I przyszłość, czem jest, się dowie,
Portugalczyk obrażony!

SCENA IV.
(Szczęk oręża za sceną; wchodzi don huan, ścierając się z kilkoma ludźmi i wypierając ich).
huan.

Nędznicy, kto kłam mi zadał
I kto gardła nie postradał?

Jeden.

Uchodźmy, piorun ma w szpadzie!

(Ucieka).
lopez.

Czy to nie złudzenie wzroku?
Huan! — Masz mię przy twym boku.

Głos (za sceną):

Umieram!

huan.

Gdy twoje ramię
Tu ze mną, świat mię nie złamie!

lopez.

Uciekli. — Powiedz mi, co to,
Jeśli iść za tą hołotą
Uniesienie cię nie zmusza.

huan.

Lopesie, mrze we mnie dusza.
Myślałem, że już utonął
W zabójstwie mej wstyd obrazy,
A tu ja cierpię dwa razy.
Hańba jak pies na mnie warczy
I widzę, że nie wystarczy
Wtłoczyć w grób i sieść na kurhanie,
By nie wstała upiorzycą.
— Gdy trwało twe posłuchanie,
Jam zaszedł, gdzie na opoce
Morze łamie się w zatoce,
W tymsamym, co ty, zamiarze,
Wrócenia wcześnie do kwinty[6],
Dokąd sądząc, że ci każe
Konieczność wziąć udział w wojnie,
Przeniosłeś dom. Więc spokojnie
Postępowałem tą stroną,
Gdy ujrzałem ludzi grono
Nad brzegiem; a jeden zbliska
Widząc mię przechodzącego,
Szepnął: „Don Huan de Silva.“
Ja usłyszawszy własnego
Dźwięk — co nietrudno — nazwiska,
Otworzyłem uszy oba. —
Drugi rzekł: „Co za osoba
Ten de Silva?“ — „Czyś nie słyszał,
— Odrzekł pytany — ten sam,
Któremuto zadał kłam

W Indyach Don Manuel z Sozy.“
— Wtedy ja już w gniewie wściekłym
Na wspomnienie owej grozy
Dobyłem szpady i rzekłem:
„Ja jestem, co Don Manuela
Zabiłem, nieprzyjaciela
Mej czci, — a tek piorunowo,
Że połknął obelgi słowo.
Don Huan jestem pomszczony,
Nie Don Huan obrażony,
Bowiem w jego krwi czerwonej
Honor wyprałem doczysta.“
— Tak powiedziawszy, naoślep
Rzuciłem się; oczywiste,
Uciekli, bo to w naturze
Leży, że są obmówcami tchórze,
I że w śmiałości obcesie
Nie znają pono fortecy
Mocniejszej nad własne plecy.
— Oto troska ma, Lopesie;
I tak mię na żywy Bóg
Trapi, że na skały próg
Wstąpiwszy, rzucę się w morze,
Albo szpadą upokorzę,
Karcąc sam w nieznośnym bycie
To znienawidzone życie.
Powiedział: ten jest shańbiony,
Nie rzekł: usprawiedliwiony.
— Kto kiedy w życiu prześcignął
Nieszczęście? Czyliż zamało
Zdziałał, gdy się w niem oczyścił,
Kiedy się życia nie wzdrygnął
Narazić w obronnej sprawie
I z czcią raczej umrzeć całą,
Niż chować życie — w niesławie?
Ale nie! bo tysiąc razy:
Odważny, by zemstę ziścić,
Zacny, aby się oczyścić,
Dobrowolnie wstyd o powié

Bo zemsta tego dopowié,
Czego nie znano z obrazy.

(Odchodzi).
lopez.

„Bo zemsta tego dopowié,
Czego nie znano z obrazy.“
— Więc gdy krwią, co mię nieśławi,
To żelazo się zakrwawi,
Portugalskich ziem obszary
Dowiedzą się z owej kary,
Czego im krzywda nie jawi.
I usłyszę z którejś strony
Ja, rzkomo zaspokojony:
Oto ten poszkodowany
Na czci, — nie zaś: ten pomszczony!...
Cóż, choćby ma szpada wściekła
Krzywdziciela krwią ociekła?
— Obrazy z niej świat się dowié,
Bowiem jej zemsta dopowié,
Jeśli jej krzywda nie rzekła.
Zatem nic nie pozostaje
W tej wątpliwości okropnej,
Jak zataić. Tak, zataję
— Bo skrzywdzony, gdy roztropny,
Cierpi, milczy i udaje.
Tając więc karę, wszej skazy
Ujdę, bo ujdę obmowie.
W ciemności spadną jej razy;
Tak już zemsta nie dopowie,
Czego nie znano z obrazy.
— Ot, Don Huan był szalony,
Bowiem cóż zyskał z obrony,
Kiedy usłyszał w tej chwili:
Oto którego shańbili,
Nie zaś: oto ten pomszczony.
W milczeniu mój grot ukuję
I w sposób chytry, kryjomy
W noc go czarną wysforuję;

Ten, konin wstyd mój wiadomy,
Wystarczy, że go przeczuje.
— Już się więc z bólu nie zrywaj,
Obrażone moje serce!
Nim czci mej zduszę wydziercę,
Przecierp i milcz i ukrywaj!

SCENA V.
(Wchodzi gondolier).

Hej! barkero!

gondolier.

Słucham, panie.

lopez.

Czy nie masz tam barki próżnej?

gondolier.

Wszak dla was, panie wielmożny,
Mam na każde zawołanie,
Choć trudno o nie w tej porze;
Popłynęły o zachodzie
Do królewskiej wszystkie łodzie
Kwinty z królem — strzeż go, Boże!

lopez.

Więc idźże po nią, a szparko:
Chcę przejechać do mej willi.

gondolier.

Ma to być zaraz?

lopez.

W tej chwili.

gondolier.

Za moment będę tu z barką.

(Wychodzi).
SCENA VI.
(Wchodzi don ludwik, czytając list).
ludwik (na stronie).

Drugi raz do ust podnoszę
I do ócz lube wyrazy,

Bo dają rozkosz dwa razy
Przypominane rozkosze.

(Czyta).

Tej nocy król się udaje do kwinty;
Śród tłumu możesz przyjść niepostrzeżenie,
Gdzie nam okazya łatwości udzieli:
Tobie poskarżyć się, — mnie uniewinnić.
Niech cię Bóg strzeże.  Leonora.
— Że nie mogę znaleść łodzi
Na przebycie krótkiej drogi!
Że się też nigdy los srogi
Z memi chęciami nie godzi.

lopez (na stronie).

Ha! to on; list jakiś czyta.
Przekleństwo! Kto mię uprzedzi?
Drżę.... Kto w list spojrzy, wyśledzi,
Że w nim hańba ma wyryta.
Spójrzcie: honor tchórz nad tchórze!
Co usłyszę, co obaczę,
Hańbą mi do oczu skacze.

ludwik (na stronie).

Sam Don Lopez widzę...

sirena.

Nuże,
Dumo ma, odwagę czerp
W nienawiści; gniew zahamuj,
Jeszcze chwilę wściekłość tamuj,
Milcz i udawaj i cierp.
A kiedy wąż piersią głaszcze
Pochlebną a pełną zdrady,
Tak ja, nim wytrysnę jady,
Spodlę się, skurczę i spłaszczę.

(Głośno).

— Bardzo nisko, kawalerze,
Cenisz moje dobre chęci,
Gdyś wypuścił mię z pamięci,
Co Ci pragnę służyć szczerze.
Tak bardzo upodobałem
W twym rozsądku i grzeczności,

Zdrowym sądzie i dzielności,
Że w Lisbonie cię szukałem,
Myśląc, że będę szczęśliwy
Znowu służyć ci żelazem,
Gdyby jeszcze drugim razem
Znalazł się napastnik mściwy,
Przed którym tu się ukrywasz,
A który ci pragnie szkodzić
I może śmiercią ugodzić,
Kiedy najmniej się spodziewasz.

ludwik.

Wielce łaskę waszą cenię
Senior i że odwzajemnię,
Spodziewam się; — ale że mnie
Życia twego narażenie
Nad wszystko, panie, obchodzi,
— I to dla obcego zwłaszcza,
Którego swój kraj wywłaszcza, —
Więc żądać jej się nie godzi.
Przytem, jeśli mię nie mami
Pozór, wróg jest ze mną w zgodzie,
I nic stoi na przeszkodzie
Nic, bym był z nim ot — jak z wami.

lopez.

Wierzę, — lecz baczyć konieczna;
Gmach z lodu może się zwalić:
Z człowiekiem się poufalić
Obrażonym — niebezpieczna.

ludwik.

Chociaż cenna to przestroga,
Jam inaczej sądzić rady,
Bo zkądże mam czekać zdrady,
Jeśli pewny jestem wroga?

lopez.

Chociaż przy swojem ja stoję
I mógłbym wam dowieść, panie,
Racyi, — chowajcie swe zdanie,
A ja zaś zatrzymam swoje.

— A teraz: Czego szukacie
Tu po brzegu?

ludwik.

Szukam łódki,
Chcąc widzieć choć przez czas krótki
Ową fetę.

lopez.

Przybywacie
W porę; gdy waszmość pozwoli,
Pojechać możemy społem:
Właśnie barkę wynająłem.

ludwik.

Przyjąć muszę po niewoli
Łaskę waszą; tłum się ściska,
Pozabierał wszystkie sudna;
Drugi raz trafić rzecz trudna
Podobnego widowiska.

lopez.

Więc chodźże ze mną, gdy wola.

(na stronie).

Chwila zemsty przyszła przecie.

ludwik (na stronie).

Czy kiedy człowieka w świecie
Spotkała tak szczęsna dola?

lopez (na stronie).

Dzisiaj w ręce mi się dostał,
Dzisiaj z mojej zginie ręki.

ludwik (na stronie).

Co za mąż przedziwny! Ha! ha!
Stręczycielem został gacha.

SCENA VII.
gondolier.

Oto barka, jasny panie...

lopez (do gondoliera).

Wejdź wasze, ja wejdę drugi:
Czekać muszę mego sługi.

Lub nie; niech wasze zostanie.
Wszak wam znany mój służący?
— My tu w łodzi poczekamy.

gondolier.

Nie ważcie się, panie, samy;
Sznur u łodzi butwiejący,
Przerwie go szarpnięcie drobne.

lopez.

Niech was już nie boli głowa;
Barka poczeka gotowa.

ludwik (na stronie).

Kto widział szczęście podobne?
Sam mię wiezie, sam mi służy
Na honoru własną szkodę.

lopez (na stronie).

Już go trzymam, już go wiodę
Na wieczystej próg podróży.

(Wychodzą).
gondolier.

Na lokajów tego pana
Trzy dni widzę czekać trzeba.
— Lecz co to spostrzegam? Nieba!
Lina u łodzi przerwana
I łódź pędzi;... zginą, lub
Sam Bóg chyba ich ocali...
Ha! niepodobieństwo; w fali
Znajdą nieczekany grób.

(Wybiega).
SCENA VIII.
(Kwinta don lopesa. Wchodzą manryk i sirena).
manryk.

Sireno, na której lica
Widok drżę, gorę, szaleję,
Zkąd idziesz? Czy cię zachwyca,
Która do uszu twych pieje
Syrena, morska dziewica?

Na miłości naszej Eden
Sfundowałem sonet śliczny,
Dowcipny i heroiczny,
Z tysiąc i jednego — jeden:

Sonet.

Zielona, kwiatom porównana wstęgo,
Która Wenerze przypasana w nerki,
Zdolnaś bojowe uśmierzyć zadzierki,
Samego Marsa uczynić ciemięgą;

Niech się dziś tobą dwie istoty sprzęgą
I jak w pasterza sercu i pasterki,
Zbudzonych tkliwe łaskotek rozterki,
Sympatye poczuą a miłość wylęgą.

Kolor nadziei to i kolor złości;
Lecz między nami niech złość nie zagości;
— Bo kto miłości w sercu drogę mości,

Ten jak robactwo z kapuścianych liści,
Niech z serca zgarnie gniewy i wyczyści,
Aż sobie istny raj na ziemi ziści.

sirena.

A! sonecik, jakich mało.
— Ale pokaż, jeśli łaska,
Czy zielona ta przepaska?

manryk.

Ach! z przepaską co się stało!...
— Szedłem raz nad brzegiem Tahu,
Obraz widząc w zieloności:
Twoich wdzięków, mej miłości,
A rozkoszy w łąk zapachu.
Wyjąłem wstążkę z kieszeni;
I hart nadziejami trwaląc,
I na zmienność twą się żaląc,
Łkałem, jak niepocieszeni.

Całusy ustami kradłem...
A wtem orlica przedziwna
Myśląc, że jest rzecz pożywna,
Którą w pocałunkach jadłem,
Zleciała gdzieś z chmur zuchwale
I porwawszy bardzo butnie
Wstążkę trawioną tak smutnie,
Wzbiła się w powietrzne fale.
Ja chociaż miałem za fraszkę
Skoczyć do chmur w gniazdo ptaka.
Nie mogłem znaleść szyszaka,
By przed słońcem zakryć czaszkę.
Z gwałtu owej drapieżnicy
Stworzono o twojej wstążce,
I znajdziesz ją w każdej książce:
Historyę zielonej orlicy.

sirena.

— A teraz słuchaj, co mnie się
Zdarzyło: Stoję ja sobie
Na polu; wtem patrzę, w dzióbie
Orlica, lecąc, coś niesie.
Lecz widząc, że nie do jadła,
— (Orlica tasama pewnie) —
Upuściła z dzióba gniewnie
Rzecz, która u nóg mi padła.
Nachylam się po nią w chęci
Podniesienia... w trawie zwita
Leżała wstążka! — Patrz, czy ta
Sama?

manryk.

Fakt godny pamięci.

sirena.

Pamiętna też nań się godzi
Kara.

manryk.

Pomówimy o tem,
Ale zostaw ją napotem,
Bo oto pani nadchodzi.

(Odchodzi).
SCENA IX.
(Wchodzi leonora).
leonora.

Sireno!

sirena.

Już pani służę.

leonora.

Smutna jestem.

sirena.

Czemu, proszę?

leonora.

Zapomniałaś, co przenoszę,
Co cierpię?... Słuchaj, powtórzę.

— Pomnisz me niepokoje
Tego wieczoru, gdy mi dom w płonącą
Zmienił się strachem Troję;
Dziś mąż mój rozwiał wszelką myśl krzywdzącą,
Don Huan swe domysły,
Don Ludwik wolny i me więzy prysły.

Odkąd na czas pokoju
Mamy mieszkanie w kwincie tej uroczej,
Gdzie na czarownym stroju
Sadów pasą się zachwycone oczy
I pieści gust książęcy,
Don Lopez czci mię i kocha goręcej.

Więc pierzchły precz obawy,
Któremi własny straszył mię szacunek;
A skoro los łaskawy
Stworzywszy hazard, wraz zesłał ratunek,
Poczynam kusić trwogę:
— Słabą strach daje miniony przestrogę.


Do tego doszło tedy,
Że z męża stał się najczulszy kochanek;
Bo jeśli wątpił kiedy,
W błąd uwierzywszy, zmiękł mi jak baranek;
Czułością usta słodzi.
Nic pierwszy to raz tak się miłość rodzi.

Czy to mąż pierwszy w świecie,
Co sobie krzywdę czułą łaską mieni?
Ach! łudzili się przecie
Najbardziej mądrzy, najsławniej uczeni,
Że kobieta w swej chuci
Kochana, dawne miłości porzuci.

Pomnę, gdy mię jedyny
Don Ludwik kochał, witałam go chłodnie.
Kiedy byłam bez winy,
Mniemałam spełniać zbrodnię;
A dziś — (o mocny Boże!) —
Czczona nie kocham, winna się nie trwożę.

Przeciwnie: chłód mię Ludwika zwycięża,
A lęku niema — w winnej.
Więc kiedy dziś z oręża
Don Lopez chwały poszedł szukać innej,
Niech przyjdzie Ludwik, koniec chcę położyć
Jednej miłości, gdy ma druga ożyć.

SCENA X.
(Wchodzi don huan).
huan (na stronie).

Nie wiem, jak me serce umie
Nie zgubić się w uczuć tłumie
I schwycone w żalu kleszcze
Dotąd mi nie pęka jeszcze.

leonora.

Czy dziś mości Don Huanie
Don Lopez w domu zostanie?

huan.

Darmo dziś go chyba czekać,
Choć mówił, że nim rozprzędzie
Słońce blask w morzu, przybędzie,

leonora.

Jakże, kiedy już oblekać
Świat zaczęły szare mroki,
Na niebie gasną obłoki.

huan.

Mnie ten zmierzch smutny i blady
Na myśl dziwne mary nęci;
Do niczego nie ma chęci,
Kto przed sobą uciec rady.

SCENA XI.
(don ludwik za sceną).
ludwik.

Ratuj mię Bóg!...

leonora.

Co to za jęk
Przypadł z wiatrem tak złowrogo?

huan.

Na brzegu niema nikogo.

leonora.

Widzę, widzę, tam w oddali
Jakiś ludzki kształt na fali.
Mdła jasność nad wodą drżąca,
Rysy twarzy mu zamąca.

huan.

Walczy z prądem; do krawędzi
Dobił szczęśnie;... gdy go szczędzi
Łaska boża, śląc w tę stronę,
Godna, abyśmy obronę
Nieba, nim go trud wysili,
Swem ramieniem pokrzepili.

SCENA XII.
(Wchodzi don lopez zmoczony).
lopez.

Boże mój!

huan.

Dotarł!

lopez.

O ziemio,
Słodka ojczyzno człowieka!

huan.

Coto? Don Lopez?

leonora.

Mój mąż?...

lopez.

Nie mogła boża opieka
Znaleść łaskawszego proga
Utrudzeniu; moja droga
Leonoro, niewątpliwie
Chyba niebo tak szczęśliwie
Z tej potrzeby wyjść mi dało
I tak mi ratunek piększy,
Aby cios osłodzić większy.
— Przyjacielu!

huan.

Co się stało?
Straszniejsze na fal tych scenie
Rozegrało się zdarzenie,
Niśli kiedy widział świat.

leonora.

Gdy mi cię niebo oddaje,
Nie znam takich wielkich strat,
Którychbym w łzach szczęścia cała
Losowi nie darowała.

lopez.

Bywszy u króla, szukałem
Ciebie, a znaleść nie mogąc,
Nająłem barkę; już miałem

Wsieść, kiedy się zbliżył do mnie
Jakiś szlachcic bardzo grzecznie,
— Jeżeli pomnę nazwisko,
Don Ludwik de Benavides —
Prosząc, co cudzoziemcowi,
Jeśli się przytem wysłowi
Rycersko, otwarcie, skromnie
Uchodzi, — bym w uprzejmości
Swej na łódź przyjąć go raczył,
Bowiem się pragnie koniecznie
Przypatrzeć uroczystości
W kwincie króla, gdzie wyprawy
Uczestnicy wsieść na nawy
Mają jutro. — Jak się godzi,
Wskazałem mu miejsce w łodzi;
Lecz ledwośmy w nią wstąpili,
Ledwo ciężar zmiarkowała,
— Przewoźnik jeszcze u brzegu
Stał, czekając, — jednej chwili
Lina widocznie zbutwiała,
Potrąceniem się przerwała
I łódka w niesfornym biegu,
W swywoli niepowstrzymanej
Przetaczając się w bałwany
Kołysząca nas poniosła.
Straciliśmy oba głowę,...
Próżno chciałem użyć wiosła;
— I przez pole lazurowe,
Przez te rozigrane wełny,
Płynąłem z nim, lęku pełny.
To raz się nam łódka zdębi
I zawiśnie u fal szczytu,
To pod sklepieniem z błękitu
Zapada gdzieś w zimnej głębi.
Aż odrzucona w tę stronę,
Gdzie światełka zapalone
Lśniły, rozbita na skale,
Zapadła w wodnym krysztale.

— Owy rycerski kawaler,
Którego w smutnej potrzebie
Chciałem ratować, do lądu
Nie dobił, bo moc go prądu
Porwała; tam go pogrzebie
Muł i zapomnienie...

leonora (mdlejąc).

Biada!

lopez.

Leonoro!... Taka blada!
Żono luba!... Ha, na Boga,
Krew jej skrzepła, zamrożona
Pod marmurem rąk i łona.
Podnieście ją. — Don Huanie,
Sam mój widok w takim stanie,
Nie dziwię się, że ją wzrusza.
Wrażliwa kobieca dusza
Takich rzeczy znieść nie może.
— Nieście ją — lekko, na łoże.

huan (na stronie)[7].

Oto szlachetne i dumne
Serce, co kryjąc obelgę,
Nawet zemście zbija trumnę.
Oto jest zemsta człowieka,
Co cierpi, milczy i czeka.

(don huan i sirena wychodzą, wynosząc leonorę omdlałą).
lopez.

Daliśmy niepospolity
Honorze przykład, jak mściwy,
Ale w mściwości cierpliwy,
Odpłaca się krzywdzie skrytej.
— Jak odegrałem wybornie
Sztukę, gdy linę przeciąłem,
Kiedy wiosło w ręce wziąłem,
By się przybliżyć pozornie,
Naprawdę, by się oddalić.

I jakem z czoła wywabił
Wreszcie plamę, kiedym zabił
Tego, co mi ją wypalić
Śmiał, niby przestrogę wstrętu.
Świadkiem sztylet ten, że głowę
Złożył w łoże kryształowe
Pod szklannego monumentu
Wieko ciężkie i żałobne.
To me ramię łódź strzaskało
Na opoce, by się zdało
Zdarzenie prawdopodobne.
— Teraz, gdy wedle zakonu
Praw honorowych zakłułem
Gacha, tak z sercem nieczułem
Zabiję żonę; niech z tronu
Nie padnie mi pełna sromu
Wymówka, gdy król me łoże
Ujrzy w krwi — niewinnej może,
Że mój brak da czuć się w domu.
— Dzisiejsza noc przeokropny
Kres położy tej szkaradzie.
Tak swym mękom koniec kładzie
Człowiek dzielny i roztropny.
Leonora ma jedyna,
Taka piękna, jak fałszywa
I jak piękna — nieszczęśliwa,
Którą, dręczoną sumieniem,
Z tego nagłego odkrycia
Śmierć szyderska w rękach życia
Zostawiła marnym cieniem,
— Umrzeć musi. Lecz zaczętą
Karę śmierci majestatem,
By jej nie wydać przed światem,
Zwierzę czterem elementom.
Już jej wiatrem i morskiemi
Wały dokonałem w polu.
Drugą część mego mozołu
Ogniowi oddam i ziemi.

Oto w tę noc zemsty czarną
Własną ręką dom podpalę,
A kiedy ogniowe fale
Drewniane mury ogarną
Krwawego płaszcza szkarłatem,
Wydrę życie Leonorze;
Świat powiadać potem może,
Ze to płomień był jej katem.
Honor mój świetny z popiołu
I z tej mięszaniny niecnej,
Z którą do chwili obecnej
Leżał zmięszany pospołu,
Wybłyśnie, bo się wypali
Jako przeczyste kryształy,
I na jaw wyjdzie wspaniały
Ze związku podłych metali,
Ujmujących mu waloru,
Wylśni złotem ruda bryła:
Już się oto w morzu zmyła
Plama mojego honoru;
Niech ją teraz wiatr rozwieje,
By już nikt nie wiedział o niej.
Niech się gdzieś w ziemi uroni,
A wreszcie w popiół zetleje.
Tak wiatr, ziemia, ogień, fala
Nieczyste człowiecze tchnienie,
Co słoneczne ćmi promienie,
Zwiewa, kryje, chłonie, spala.

(Wychodzi).
SCENA XIII.
(Kwinta królewska. Wchodzą: król, książę bragancyi i orszak).
książę.

Zachwycone myśląc morze,
Że wstępuje w jego łoże
Drugie słońce, w swe namioty
Gwiazd ściągnęło hufiec złoty.

król.

Przybyłem wodą, mój Książę,
Choć mogłem drogą lądową;
Sądziłem, że mieć gotową
Armię na jutro nie zdążę.
Przytem były nurty wodne
Takie jasne i pogodne,
A niebo, narcyz z lazuru,
Tak się w nich czyste widziało,
Że słuszniejszą mi się zdało
Płynąć pośród czółen chóru,
Które w zwinnym swoim pędzie,
Niby ogniste komety,
Do jednej dążące mety,
I niby stado łabędzie,
Gdy je białe skrzydła zniosły,
W lot się rozfrunęły wiosły.

książę.

Lubość jakowąś wydycha
Noc wyświeżona i cicha.

król.

A w tym lotnym bark przebiegu
Jakie widoki po brzegu,
Gdy się z zieleni wyłonią
Poodbijane w lazurze
Kwinty, którym wraz i wraz
Nimfa piany rzuca dłonią.
Jestto jak przenośne wzgórze,
Jestto jakby błędny las,
Migające oczom z wody
Rozesnute korowody.
— Bądź zdrów, słodki kraju mój,
Który przecie ujrzę jeszcze.
Twojej własnej bronię sprawy.
Wawrzynowy wziąwszy strój
I w tryumfu dostojeństwie
Wrócę do cię po zwycięstwie,
Tronowi przysporzę sławy

I kościół w nowe przybiorę
Czci ozdoby.

(Głosy za sceną).

Gore! gore!

król.

Mój Książę, nie słyszysz gwaru?

książę.

Krzyki na trwogę pożaru.
Ogień tuż w pobliskiej willi,
Jeśli mię oko nie myli,
Kwincie Lopesa z Almeidy.
— Już ogarniona płomieniem!

król.

Widzę; wulkanicznem tchnieniem
Z rozpalonego ogniska
Kłęby dymu i skier ciska.
Drewniane ogarnął ściany
Żywioł lubieżnie wezbrany;
Nikt się chyba nie ocali
Z tej krwawo zwichrzonej fali.
Pospieszmy, może zdołamy
Założyć pożodze tamy.

książę.

Panie, to zamysł szalony.

król.

Nie szaleństwo to, mój Książę —
— Powinność.

SCENA XIV.
(Wbiega don huan napół ubrany).
huan.

Choćbym zwęglony
Miał paść w płomieniach, podążę
Lopesowi ku obronie.
Wszakto jego kwinta płonie.

król.

Wstrzymajcie tego człowieka!

książę.

Co biegniesz czynić, szaleńcze?

huan.

Pośćcie, spieszę, gdzie poręczę
Zacność uczciwej przyjaźni.
A gdy już jesteście świadkiem
Nieszczęścia, słuchajcie, jakim
Wybuchł ten pożar wypadkiem.
— Ledwośmy, dostojny panie,
Poskłaniali w łożach głowy,
Kiedy płomień purpurowy
Błysnął i wzrósł niespodzianie
Tak, że zdało się, iż mściwa
Myśl na dom ten go przyzywa.
Don Lopez z Almeidy z żoną
Są tam, w morzu ognia toną.
Spieszę...

SCENA XV.
(Wchodzi manryk).
manryk.

Jak czart na operze
Smaliłem się w tym kraterze.
Więc rzucając pierzyn troje,
Jak Eneasz niegdyś Troję,
Pójdę w morzu się utopić,
— Choć doprawdy, mniej się boję
Spłonąć, niżli wody opić.

SCENA XVI.
(Wchodzi don lopez napół ubrany, niosąc na rękach zmarłą leonorę).
lopez.

Łaski! litościwe nieba.
Oddam życie, gdy potrzeba,

Lecz niech życie jej ocalę.
Leonoro!

król.

Ha! Don Lope?

lopez.

Ja sam, który pod twą stopę
Przypadam, jeśli mi stanie
Duszy, przedostojny panie,
Poznać cię, wznieść wzrok ku tobie,
Prosząc, abyś spojrzeć raczył
Na mnie w tej czarnej żałobie,
W nieszczęścia tragicznem dziele.
Oto tu zmarła w popiele
Leży bladym, blada postać,
Kwiat w ogniu zlodowacony,
Co go zżarł, nie mogąc sprostać
Ciepłem; uniesiony złością,
Że go przewyższa jasnością.
Oto jest ciało mej żony
Czystej, szlachetnej, wielbionej,
Której cnota na dzierżawy
Ziemi z ust poleci sławy.
Oto jest ciało mej żony,
Którą z tak męskim zapałem
Wierny jej czciłem, kochałem.
Zważ, panie, męki straszliwe:
Osnuta w płomienie żywe,
Gryzącym dymem duszona,
A gdy ją własnem ramieniem
Wyrywam, walcząc z płomieniem,
Wyrwana w rękach mi kona.
Na moją rozpacz bezedna
Pociecha została jedna:
W oręża zgłuszyć się chrzęście.
Gdym niepotrzebny nikomu,
Brak mój czuć nie da się w domu.
— Iść mi, panie, pozwolicie;
Tam nędzne zakończę życie,
Jeśli się kończy nieszczęście.

(Do huana).

A ty dzielny Don Huanie
Odpowiesz na zapytanie,
Jakiej trzeba zemsty użyć,
By w niej hańby nie powtórzyć:
„Niech tego zemsta nie głosi,
Czego nie rzekła obraza.“

(Odchodzi).
król.

.
Wypadek, co o łzy prosi.

huan.

Racz więc, Królu miłościwy,
Sam podać ucho prawdziwej
Przyczynie tego zdarzenia:
Żywił pewne podejrzenia
Don Lopez, co nabrawszy siły,
Na pewność mu się zmieniły.
Przezornością znamienitą,
Ażeby na zemstę skrytą
Takie zemsty utyć skrycie,
Gachowi odebrał życie
Na morzu, sam na sam w łodzi
Z nim płynąc, i tak powierzył
Zemstę ogniowi i fali,
Aby się o niej dowiedział
Tylko ten, co w krzywdę wierzył.

król.

Fakt zapamiętać się godzi:
Takiego nie przekazali
Starożytni; tajna krzywda
Skrytej na się zemsty wzywa.

huan.

— Oto historya prawdziwa,
Cnego Lopesa z Almeidy,
A koniec tragikomedyi
Początkiem, waszych oklasków.

KONIEC.






  1. W przekładzie powracam wyrazowi temu właściwe, hiszpańskie brzmienie.
  2. Padrino, ojciec ślubny, nasz drużba.
  3. W oryginale: Porque sale de forzada,
    Si es lo mismo, que doncella.
  4. W oryginale gra słów. Lopez mówi:
    Qne merezca eterna loa (chwała).
    Loa, zowie się równie prolog w hiszpańskich komedyach fantastycznych. W tem znaczenia używa go Manryk.
  5. W oryginale:
    Parece un penacho negro
    De blancas muscas nevado,
    „ubranego w białe robaczki.“ Realizmem tym nie zgorszy się, kto widział w Luwrze obraz Murilla „Le Pouilleux.“
  6. Quinta: willa, letnie mieszkanie.
  7. W niektórych wydaniach niewłaściwie wypuszczone.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Pedro Calderón de la Barca i tłumacza: Edward Porębowicz.