Tajemnica zamku Rodriganda/Rozdział 22

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Tajemnica zamku Rodriganda
Podtytuł Powieść
Rozdział Czarny kapitan
Wydawca Księgarnia Komisowa
Data wyd. 1938
Druk Drukarnia Artystyczna
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Waldröschen
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział 22.
CZARNY KAPITAN.

Kiedy mistres Wallot była jeszcze miss, a więc niezamężną, tęskniła napróżno za mężem, gdyż była kobiecinką dłuższą od mężczyzny, a przy tym była taka cienka, że można było sądzić, iż jej ojciec był drzewcem figi, a matka liną okrętową. Do tego miała oblicze mocno posiane ospą, a ponieważ jej brakowało także oko, było bardzo mało takich, którzyby ją dobrowolnie chcieli nazwać pięknością. Prawdziwa jednak Amerykanka nie zna kłopotu nawet wtedy, kiedy chodzi o znalezienie sobie męża.
Zaprosiła więc pewnego pięknego wieczora paru przyjaciół między nimi niejakiego majstra Wallota, który wprawdzie dużo miał w kieszeni, ale bardzo mało w głowie. Wypito już niejedną filiżankę herbaty i niejeden kieliszeczek gorącej wiski, a kiedy Wallot zmiarkował, że izba zaczyna dokoła niego tańczyć, rozpoczęto najulubieńszą zabawę towarzyską, która polegała na tym, że każdy miał się swojej towarzyszce po prawicy oświadczyć. Kiedy więc długa miss siedziała obok poczciwego Wallota, wszczął z nią bardzo delikatną rozmowę:
— Miss, kocham cię!
— Pragniesz pan może, bym pana kochała?
— Naturalnie!
— Z jakiej racji?
— No, do stu piorunów, bo mam zamiar ożenić się z panią!
— Czy naprawdę, sir?
— Rozumie się.
— Stwierdza pan to przed tymi świadkami?
— No, przecież pani słyszy.
— A może mi pan to napisać?
— Pewnie, jeżeli tego zażądają, wszystko mi jedno, czy dostanę moją żonę piśmiennie, czy ustnie.
— Więc proszę napisać wszystko, co panu podyktuję.
Położyła przed nim papier, atrament i pióro i dyktowała:
„Ja, Dawid Jonatan Wollot poświadczam niniejszym, że ożenię się z miss Ellą Wardon, albo też wypłacę jej natychmiast odszkodowanie w sumie pięciu tysięcy dolarów“.
Poczciwy Wallot napisał, miss Wallot schowała papier do kieszeni. Inni uczynili to samo. Kiedy na drugi dzień leżał Wallot jeszcze w łóżku i usiłował napróżno odgadnąć, co czynił wczoraj w stanie podchmielonym, otwarły się drzwi, a w nich zjawiła się miss. Miała na sobie czerwoną suknię i dwa nowe pióra u kapelusza, pewny; znak, że zamierza obchodzić jakąś ważną uroczystość.
— Dzień dobry, sir, powiedziała.
— Dzień dobry, miss, odpowiedział. Ależ do diabla, miss, jakże to się stało, że przeszkadza pani takiemu staremu kawalerowi w jego porannej modlitwie?
Zbliżyła się do niego, wyciągnęła doń z najsłodszym uśmiechem dziesięć swoich palców i odparła:
— Bośmy przecież postanowili razem dziś zmówić modlitwę.
— Razem? — Rozumie się. Już zamówiłam świadków.
— Do kroćset! Chce mnie pani może zaskarżyć do sądu?
— Co to, to nie. Wesele przecież nie jest sądowym terminem.
— Wesele? Chce może pani urządzić wesele? — zapytał zatumaniony.
— Tak jest.
— Pani jest nieroztropna. — Kto jest tym os.... tym szczęśliwcem chciałem powiedzieć.
— Nie pytaj pan przecież, kochany Wallot. Miłość powinna być wprawdzie czysta i powściągliwa, ale tak blisko przed weselem można przecież już wyznać, iż nie można żyć bez słodkiego przedmiotu miłości.
— Słodki przedmiot? Niechże mnie licho porwie, jeżeli mam bodaj pojęcie, bez którego to słodkiego przedmiotu nie mogę żyć!
Wtedy popatrzyła nań z góry, jęknęła boleśnie — dała się słyszeć cała skala molowa i padła na twardą, jego starokawalerską sofę. Tam okryła swoje oblicze nową chustką i jęła wydawać gardłowe tony, które zbudziły w Wallonie niepewność. Nie wiedział, czy ona łka, czy napadła ją czkawka.
Podskoczył ku niej i zapytał:
— Ależ miss, ja cię nie rozumiem!
— Nie, to ja pana nie rozumiem! — brzmiała odpowiedź. — Czytaj pan to pismo.
Rozwinął wczoraj napisaną kartkę i odczytał jej treść.
— Ależ to był żart — zawołał zupełnie zdrętwiały.
— Żart? — zapytała z bolesną godnością. — Pytałam pana przed dwunastoma świadkami, czy mówi pan naprawdę, a pan przytaknął.
— Do diabła! Chcesz mnie może zmusić, abym ożenił się z panią?
— Żenić się, albo zapłacić odszkodowanie.
— Więc proszę, bądź pani łaskawa się wynieść!
Otworzył drzwi. Rzuciła nań pełne wyższości spojrzenie i wyszła.
Za pół godziny aresztowano go, gdyż w Ameryce bierze się takie przyrzeczenie poważnie. Pozostawiono mu do wyboru: żenić się, albo natychmiast złożyć pięć tysięcy dolarów. Uważał, że roztropniej jest coś zyskać, niż oddać. — Wziął więc żonę, a zatrzymał pieniądze.
Żyli potem bardzo szczęśliwi i zadowoleni z siebie, wyjąwszy jeden punkt, co do którego nie mogli się zgodzić. Majster Wallot twierdził, że ma suchoty, bo go żona na śmierć zezłościła, mistres Wallot mówiła, że ma suchoty od nadmiernego wypijania wiski. Jak było naprawdę, trudno dociec, dość, że suchoty były i nie pomagał żaden środek. Przesiedlili się na Madeirę, bo tam nie może umrzeć żaden suchotnik. A jednak umarł. Mistres Wallot została samiuteńka i zakupiła w Funchal, stolicy Madeiry, żeglarską gospodę, by sprzedawać wiski tamtejszym marynarzom ku czci swojego nieboszczyka majstra.
Tęgą była gospodynią i znaną wszystkim żeglującym nacjom, gdyż nie tylko, że miała najlepsze wiski, lecz także najsilniejszy rum i wskutek tego najtęższy grog. Miała ambicję i lubiła porządek. Nie cierpiała zwłoki w zapłacie i umiała tak znakomicie bronić swojego domostwa, że niejeden maat musiał przyznać zawstydzony, iż go mamcia Dry wyrzuciła za drzwi. Mamcią Dry nazywano ją dla jej postaci, gdyż Dry — po angielsku — znaczy tyle, co chudy, smukły, albo suchy.
Mamcia Dry zajmowała się swoim szynkarstw em od wczesnego ranka do późnego wieczora. Znała wszystkich marynarzy, sterników i kapitanów, ale z kobietami nie przestawała nigdy. Miała tylko jedną przyjaciółkę, prawdziwą dobrą i wierną, a tą była Jefrouw Mietje.
Oto właśnie kołysze się na przystani Funchal okręt, nad który porządniejszego nie znajdziesz. Pokład pozamiatany zawsze czyściutko. Żagle białe jak śnieg. Na przednim zagięciu można było odczytać napisane wielkimi literami: „Jefrouw Mietje“, Ten porządny statek nie był jednak prawdziwą Jefrouw Mietje, bo prawdziwa Mietje siedziała teraz na górze na pokładzie pod prześcieradłem i robiła pończochy dla holenderskiej misji, by tam miłe dzieci pogańskie nie potrzebowały biegać bosymi nóżkami.
Mietje — to prawdziwy obraz holenderskiej czystości i wygody. Poczciwa ta kobiecinka ważyła kilka centnarów. Jej dobroduszne oblicze błyszczało od mięsa i zadowolenia, a wierne, serdeczne spojrzenie jej oczu zdradzało, że w całym swym życiu nie kłóciła się z nikim.
Jej mąż, Mynheer Dangerlahn, był kapitanem i właścicielem barki. Oboje lubili się i byli do siebie tak przyzwyczajeni, że się nie mogli rozłączyć. Dlatego też znalazła Mietje swą ojczyznę na okręcie.
Okręt ten płynął ciągle z Niderlandów do Indii Wschodnich i na powrót, a kiedy zarzucali kotwicę w przystani Funchal, Jefrouw miała przyjemność odwiedzić swoją przyjaciółkę, mamcię Dry.
Tak samo i dzisiaj zrobiła. Kotwica barki padła na dno dopiero przed dwiema godzinami. Kapitan wyszedł na ląd, a kiedy wracał, mogła Mietje opuścić okręt. Dlatego to siedziała na pokładzie, i robiła piętę misjonarskiej pończochy z miną, jak oby miała w najbliższej chwili oczekiwać wielkiego losu.
A co robił Mynheer Dangerlahn na lądzie?
Hm, co miał robić? Siedział w tylnym pokoju mamci Dry i zabawiał się z obcymi kapitanami i sternikami. Do tej izby mieli wstęp tylko prawdziwi żeglarze, marynarze zaś przebywali w pierwszej komnacie.
— Tak — rzekł jeden z obecnych kapitanów. Jak ja wam mówię, Czarny znowu buja.
— Wie pan o tym na pewno? — Zapytał inny.
— Z całą pewnością, złowiłem już jednego.
— Więc opowiadaj pan.
Ten, co miał opowiadać był Amerykaninem, wyjął więc naturalnie bakun na trzy cale długi, zatknął sobie w zęby i począł opowiadać.
— Było to przed pięciu dniami koło Cap Roca. Mieliśmy silny wiatr północno-wschodni i musieliśmy pracować, by trzymać się zdala od brzegu. W nocy spostrzegliśmy blask ognia z południa ku zachodowi. Kazałem więc wypaść z naszego biegu i śledziłem. Nad rankiem dotarliśmy do tego miejsca. I jak sądzicie, cośmy zobaczyli?
— Płonący okręt, zgadywał jeden roztropny.
— Tak. Był to Francuz „Aveugle“ z Brest. Wypalił się prawie aż do nefy i nie było już co ratować. Właśnie chcieliśmy ruszyć, kiedyśmy spostrzegli wielki kurnik, na którym wisiał człowiek.
— Był jeszcze żywy?
— Żywy. Złowiliśmy go i wzięliśmy do siebie. Opowiedział nam dziwną historię. Napłynął na nich wieczorem okręt — smukły, z czarnymi Żaglami. Wywiesił czerwoną chorągiew i zawezwał do poddania się. Francuz tego nie chciał uczynić. Wtedy obcy wystawił swoje armaty i zaczął pukać. Po dziesięciu minutach wdarł się na pokład. Wszystkich pozabijał. Potem przeładował, co było najdroższego na swój okręt i podpalił statek.
— A marynarz, któregoście złapali?
— Jemu udało się ukryć. Kiedy z gorąca nie mógł już wytrzymać, rzucił kosz w morze i skoczył za nim. Tak też znaleźliśmy go.
— Przekleństwo! Kto może być tym „czarnym“?
— Czy to nie „Lion“, kapitana Grandeprise?
— Z pewnością nie kto inny.
— Trzeba się mieć na baczności. Ten „Lion“ ma być niezrównanym szybkożagłowcem.
— A ten Grandeprise drabem, jakiego nie ma drugiego na świecie.
— A ci, którzy się go boją muszą być tchórzami, jakich mało.
Słowa te wypowiedział Mynheer Dangerlahn.
— Czy naprawdę pan tak twierdzi? zapytał jego sąsiad o iście amerykańskiej fizjognomii.
— Tak odrzekł ten spokojnie. Musi pan wiedzieć, kapitanie Henriko Landola, że zawsze tylko mówię, to co myślę i w co wierzę.
— Jednak nie chciałbym panu życzyć, byś pan się spotkał z „czarnym“!
— Albo jemu może, by się ze mną nie spotkał, twierdził holender z jowialnym uśmiechem
— Sądzę, że byłbyś pan zgubiony! — rzekł hiszpański kapitan gniewnie.
— Dlaczego, sennorze? — Pański „Jefrouw Mietje“ żegluje ociężale, pan byś przed nim nie umknął.
— Skąd pan wie, że chcę przed nim umknąć?
— Ba, to chyba byłoby dla pana najlepsze!
— Hm.
Na to powiątpiewanie rozpalił się Hiszpan jeszcze więcej i rzekł:
— Macie może armaty na pokładzie?
— Armaty? — zapytał Holender zdziwiony. Czy mój Jefrouw jest pancernikiem, że musi wojować armatami? Mamy tęgie rusznice na pokładzie, to wystarczy.
— Duma poprzedza upadek, proszę to zapamiętać, Mynheer.
— Dobrze, nie zapomnę.
Przy tych słowach podniósł się Mynheer Dangerlahn. Można było po nim poznać, że ta rozmowa i towarzystwo Hiszpana nie było mu przyjemne. Wypił i wyszedł.
Gdy przechodził koło bufetu, pochyliła się ku niemu matka Dry i zapytała.
— Czy przyjdzie Jefrouw Mjetje, Mynheer?
— Tak — odpowiedział.
— Kiedy?
— Zaraz.
Kroczył poważnie ze świadomością, że jest holenderskim właścicielem okrętu i jego kapitanem. Przy brzegu znalazł swoją łódkę, wsiadł do niej i kazał powiosłować do okrętu. Wszedłszy na pokład statku, udał się wprost ku podwyższeniu, na którym siedziała jego żona i rzucił na nią spojrzenie. Na pytający jej wzrok skinął głową zamiast odpowiedzi. Ludzie ci rozumieli się wybornie bez słów. Skinieniem głowy chciał wyrazić, że może teraz odwiedzić swoją przyjaciółkę.
W tyle poza schodkami opierał się młody mężczyzna, który mógł może liczyć trzydzieści lat. Był bardzo wysoki i silnie zbudowany, jego otwarta, pełna dobroci twarz, znamionowała poczciwego żeglarza. Był to pierwszy sternik okrętu i Mynheer Dangerlahn lubił go bardzo i poważał.
— Nie chcecie wysiąść na ląd, maat? — zapytał go.
— Ja? cóż tam mam robić, przecież z odpływem morza odbijamy.
— No tak, ale nie zaszkodziłoby wam trochę na ląd się udać.
— Dlaczego?
— Widzicie tam ten hiszpański statek?
— Tak, widzę, myślicie „Pendola?
— Tak, Pendola kapitana Henriko Landola, dobrze by było, żebyście się temu przypatrzyli.
— A to dlaczego?
— On jest jednym z tych, którym nie ufam, a taką kategorię ludzi dobrze czasem poznać. Haha! pytał mnie ten dureń, czy kanony mam na okręcie.
Sternik począł słuchać uważnie.
— Aha, taka sprawa, coście mu odpowiedzieli, Mynheer?
— Naturalnie, odpowiedziałem, że nie mamy, żadnych.
— Bardzo dobrze. Ciekawość takich podejrzanych ludzi niebezpiecznie jest zaspakajać. Gdzie tego panka mógłbym zobaczyć?
— U matki Dry w tylnej izbie. Możecie razem z Jefrouw wylądować łódką na brzeg.
— Dobrze, muszę go zobaczyć!
Poszedł do swojej koi, by ubrać lepszą bluzkę, i powrócił prędko na pokład, widział bowiem, że Jefrouw Mietje się śpieszy, by się dostać do łodzi.
— A, sternik Helmer także chce na ląd? Spytała, spotkawszy go przy łodzi.
— Tak — odrzekł. Proszę wsiadać, ja będę wiosłować.
Powiosłował z Jefrouw do brzegu, chociaż, jako sternik nie musiał tego robić. Przybiwszy do brzegu wysiedli i pośpieszyli do domu matki Dry.
Jefrouw wstąpiła zaraz do izby, Helmer zaś poszedł wpierw na podwórze, chcąc cały budynek dokładnie zobaczyć. Właśnie chciał wejść tylnymi drzwiami do środka, gdy usłyszał głos, który dziwnie brzmiał, jakby mówiącemu brakowało nosa.
— Do diabla, to jest Claussen — zamruczał sternik. Jak on przybył do Funchal? To musi być jakaś nieczysta sprawa.
Nadsłuchiwał. Dwaj rozmawiający na podwórzu musieli widocznie za głęboko do szklanek zaglądać, bo omawiali jakąś tajemniczą historię zbyt głośno.
— Więc gdzie on jest schowany? — pytał ten bez nosa.
— Całkiem na dole, na tramie okrętu, przy; sznurach! — odrzekł drugi.
— Do stu piorunów, to musi być nie bardzo przyjemny pobyt. Więc dlatego nie śmie nikt inny tam schodzić tylko ty?
— Tak, dlatego.
— Cóż on za jeden?
— Nie wiem.
— Nie pytałeś się go?
— O, tak, ale nie powiedział mi. Jednak bogaty musi być, bardzo bogaty.
— Po czym poznajesz?
— Bo obiecał mi pięć tysięcy duros, jeżeli pozwolę mu uciec, rozumiesz, pięć tysięcy!
— Do wszystkich diabłów i ty tego interesu nie robisz?
— Durna głowo, jakże mogę!
— Dlaczego nie?
— No, bo jak go wypuszczę, to ze mnie pasy zedrą i cóż mi pomogą pieniądze?
— Uciekaj z nim razem.
— To się nie da zrobić.
— Dlaczego?
— Potrzeba dwóch, by go w nocy z pokładu spuścili, jeden nie potrafi.
— No to ja ci pomogę.
— Tak, toby było dobrze, żebym tylko wiedział co on za jeden, i czy mogę mu zaufać.
— A jak i skąd znalazł się na statku?
— Zabraliśmy go z jednego zamku, który się nazywa Rodriganda w pobliżu Barcelony.
— Czy kapitan miał z nim jakiś spór?
— Nie, myślę, że to sprawa starego Gasparino Korteja, ten pewnie to urządził.
— Któż to jest?
— To lis szczwany, adwokat jeden, który z naszym kapitanem prowadzi wspólnie interesy.
— No, jeżeli w zamku mieszkał, to musi mieć pieniądze. Uwolnijmy go.
— Nad tym trzeba się jeszcze dobrze zastanowić.
— Ale pięć tysięcy duros!
— Tak, to nie bagatela. A ile byś ty chciał z tego, Claussen?
— Połowę, naturalnie.
— Oho! na to się nie zgadzam, ja mam przy tym więcej roboty i najwięcej muszę ryzykować.
— Niech będzie, powiedzmy, dwa tysiące.
— To jeszcze za dużo. Tysiąc bym ci dał.
W tej chwili otworzyły się drzwi od gospody i jeden z gości wyszedł. Helmer nie mógł podsłuchać dalszego toku rozmowy. Wszedł więc do izby, gdzie zawsze zasiadał z Jefrouw Mietje. Gdy go gospodyni zobaczyła, podniosła się z krzesła i wyciągnęła ku niemu obie ręce.
— Ach! Mister Helmer! Witajcie, pożądany z was gość. Widok takich ludzi może tylko rozweselić. Proszę, proszę dalej!
Podał jej rękę i odpowiedział.
— Zawsze wesoła madame. Cieszę się zawsze, kiedy mogę panią zobaczyć!
— Proszę mi posłać flaszkę porteru.
Wszedł do tylnej izby. Gospodyni posłała mu zaraz żądaną flaszkę po czym usiadła znowu koło swojej przyjaciółki.
— Wyśmienity chłopak, ten Helmar, zauważyła. Wysmukły i gładki jak delfin.
— I dobry do tego — skinęła Holenderka.
— Myślę, że żona jego nie ma z nim kłopotu.
— O żadnego! — potwierdziła Jefrouw Mietje. Trzeźwy, oszczędza jak może dla swojej żony i dziecka. A rozumny! Pomyślcie, nawet gimnazjum skończył.
— Naprawdę? A dlaczego nie został księdzem, albo adwokatem?
— Nie starczyło na tyle, bo rodziców miał biednych. Miał wprawdzie przyjaciela, niejakiego Zorskiego, który z nim razem chodził do gimnazjum i jego ojciec płacił za niego, niestety umarł wcześnie. Ten Zorski jest teraz sławnym lekarzem i bogatym nawet, jak słyszałam, wskutek udanej operacji jakiegoś hrabiego.
— Jakiego hrabiego? — rzekła matka Dry, wietrząc jakąś historię.
— Tego, który był ślepy. Przeciął mu oko, tak, że ten znowu wzrok odzyskał. Za to dal mu hrabia dla niego i jego rodziny paręset tysięcy dolarów, a może i więcej, dokładnie nie wiem.
— Na Boga! — zawołała matka Dry, klaszcząc w dłonie z wielkiego rozdrażnienia.
— To wielkie, bardzo wielkie pieniądze. Ten doktór Zorski jest bardzo dobrym człowiekiem. Jego rodzina mieszka razem z rodziną naszego sternika niedaleko Poznania w środku wielkiego lasu.
— W środku lasu? — to straszne, a jakby tam przyszły niedźwiedzie, albo Indianie?
— Indian tam nie ma, a i niedźwiedzi chyba także nie. Jak te pieniądze im przysłali powiedzieli Zorscy do żony naszego sternika, że dadzą im pieniądze, by sobie kupili okręt.
— O, to bardzo ładnie. Widocznie obie rodziny są bardzo zaprzyjaźnione. Życzyłabym bardzo temu Helmerowi, bo to bardzo porządny chłopak.
W ten sposób prowadziły obie rozmowę, przy czym Jefrouw Mietje robiła pończochę, a matka Dry zajmowała się bufetem. Tymczasem sternik usiadł w tylnym pokoju w kącie. Nie należał do ludzi, którzy, jako pierwsi wszędzie się pchają i starają się być na oczach wszystkich. Pomimo tego zwrócił na siebie uwagę paru ludzi, którzy go już dawno znali.
— Holla! Sternik Helmer! — zawołał jeden — także na lądzie? Waszego starego jużeśmy widzieli. Jakże wam się powodzi, maat?
— Dziękuję kapitanie, nie mogę narzekać, mój szef Dangerlahn nie robi krzywdy podwładnym.
— Dangerlahn? Zabrzmiało, ostre pytanie Amerykanina z drugiego końca stołu. Jesteście u niego maatem?
— Tak jest.
— Jak długo jedziecie z nim razem?
— Cztery lata.
— Skąd płyniecie tym razem?
— Od Moluków.
— A, korzenie zapewne naładowaliście?
— Tak.
— Jakiej wartości?
— O to proszę samego kapitana spytać.
— Tak w przybliżeniu, przecież jako sternik musicie także i to wiedzieć.
— Niezawodnie, ale nie dla każdego ciekawego.
— Cóż to ma znaczyć, maat? Myślę, że nie zechcecie być niegrzeczni względem starego i obytego kapitana!
— Tak, a ja się nie spodziewam, że wy mnie jak pierwszego lepszego młokosa będziecie badali w sprawie, która was nie dotyczy. Jeżeli się nie mylę, to mam do czynienia z kapitanem Henriko Landola, nieprawdaż?
— Tak, właśnie nim jestem.
— Więc proszę się troszczyć o swoje towary, które, jak mi się zdaje, różnią się od korzeni.
Kapitan podskoczył w gniewie i zbliżył się o krok ku Helmerowi.
— Może szukasz zaczepki, młodzieńcze? Mam przy sobie dobry i ostry nóż, uważaj więc, byś się z nim nie zapoznał. Jak śmiesz się zajmować moim towarem?
— Takim samym prawem, jak wy moim.
— Ja pytałem całkiem dobrodusznie, a ty mówisz zagadkowo. Czy myślisz, że mam jakiś podejrzany towar na okręcie?
— Ha, może zechcecie nam pokazać, co takiego macie na spodzie okrętu, że żaden z waszych majtków nie śmie tam schodzić.
Kapitan zbladł jak ściana, zebrał się jednak i odrzekł:
— Śnisz może? Płynę z Hiszpanii, a wy od Moluków, co możesz wiedzieć o spodzie mego okrętu?
— Że więźnia tam ukrywacie.
I tym razem pomimo widocznego zmieszania zapanował nad sobą i odpowiedział:
— Czy nie mam prawa zamknąć na dnie majtka, który był nieposłuszny?
— O! zapewne! ale nie macie prawa zamykać tego, którego wam Gasparino Kortejo dostarcza i którego zabraliście z zamku Rodriganda na okręt.
Teraz kapitan nie mógł już zapanować nad sobą. Przerażenie jego było tak widoczne, że wszyscy nań spoglądali z niedowierzaniem, kiwając głowami. Zauważył to i zdobył się jeszcze raz na spokój.
— Alboś oszalał, albo cię zasomnambulizowali. Kiedyście tutaj spuścili kotwicę?
— Przed dwoma godzinami.
— A ja przed czterema. Zresztą płyniemy z zupełnie odmiennych stron, więc skąd możesz wiedzieć?
— Zresztą nie mam czasu przysłuchiwać się twoim fantazjom. Adieu, panowie.
Założył swoją czapkę na głowę i wyszedł.
— Co to było? o czym mówiliście maat? — pytali ciekawie, skoro tylko się oddalił.
— Nic. Podsłuchałem tylko rozmowę jego dwóch majtków.
— A! tylko to. Ale w tym musi się coś kryć, przeraził się przecież i nie mógł ukryć zmieszania.
Landola udał się natychmiast na swój okręt.
— Skąd on o tym wie ten człowiek? — mruczał. — Nie mogę tego pojąć. Jest to zagadka nie do rozwiązania. Muszę go unieszkodliwić. I tak już miałem chętkę na „Jefrouw Mitje“, teraz muszę na niego zapolować. Ten statek musi być mój. W godzinę po nim opuszczę port.
Obaj majtkowie, których właśnie Helmer podsłuchiwał, powieźli go do jego okrętu.
Wstąpiwszy na pokład, udał się do swojego sternika.
— Hallo! maat, dzisiaj należy uważać — rzekł do niego.
— Nowy interes, sennor?
— Tak.
— Z kim?
— Z tym Holendrem, który tam oto stoi Z odpływem ma się puścić na morze. W godzinę po nim my odbijemy. Ale przed tym nie potrzebuje nikt o tym wiedzieć.
— Rozumiem, sennor! „Jefrouw Mietje“ ma dobry towar?
— Korzenie od Moluków?
— Dużo ludzi na nim?
— Prawdopodobnie pojedyńcze obsadzenie, jak zwykle na takim okręcie.
— My jesteśmy co najmniej dwa razy silniejsi.
— Czy postąpimy jak zwykle?
— Tak. Podpłyniemy jak najbliżej, zwrócimy się bokiem i zahaczymy.
— Kto poprowadzi ludzi, pan sam, czy ja?
— Ja. Znajduje się tam na Jefrouw jeden, z którym muszę sam pogadać.
Sprawa została załatwiona. Druga była równocześnie omawiana na zgięciu okrętu przez majtka Claussena i jego towarzysza. Właśnie rozprawiali o więźniu.
— Więc będziesz dziś z nim mówił?
— Tak.
— Dostanę piętnaścieset duros?
— Dobrze.
— Zgodzi się przecież, myślę.
— Rozumie się.
— Ale jak go wywleczemy na pokład, a potem na brzeg?
— Ty będziesz stał na straży.
— W godzinę po zapadnięciu zmroku dostaniemy nasze porcje. Musimy tak urządzić, abyśmy pierwsi dostali. Potem zaraz udasz się na swoje stanowisko, a ja pobiegnę na dół, by go wyprowadzić. Jeżeli się pośpieszymy, potrafimy go przetransportować do tyłu pokładu, podczas gdy inni stać będą przy kucharzu. Następnie szybko rzucimy linę do wody, wejdziemy do małego czółna i na ląd.
— A potem?
— Potem zaraz w góry, tam musimy się schować, nim Pendola odbije od brzegu i opuści port. Wyspa ta jest górzysta i tam możemy bezpieczną znaleźć kryjówkę.
— Idź zaraz do niego i rozmów się.
Majtek zszedł przy tylny otwór na spód okrętu. Na wilgotnym piasku, który służył okrętowi za balast, w najciemniejszym kątku leżał Mariano, skrępowany żelaznymi łańcuchami. Był to właśnie porwany z zamku Rodriganda porucznik od huzarów Alfred de Lautreville.
Przeżył dotąd dni, pełne męczarni i boleści, największą jednak boleść sprawiała mu tęsknota za ukochaną i przyjaciółmi. Gdy usłyszał kroki majtka, zapytał:
— Kto tam?
— Ja, sennor, przynoszę wody.
Majtek postawił dzbanek i udawał, że chce się oddalić.
— Czekaj, stój! — prosił Mariano.
— Czego jeszcze chcesz, sennor?
— Czyś pomyślał już nad moją propozycją?
— Tak.
— No i co?
— Za mało dajecie, sennor.
— Pięć tysięcy duros, to jeszcze za mało?
— Tak.
— Toż to majątek dla ciebie!
— Dla mnie może, ale ja sam nie potrafię wszystkiego zrobić.
— Potrzebujesz drugiego?
— Tak jest.
— Dobrze, więc ile chcesz?
— Niewiele, zamiast pięciu tysięcy, sześć.
— Kiedy macie to załatwić?
— Dzisiaj, jeżeli mi obiecacie zapłacić żądaną sumę.
— Dobrze, dostaniecie.
— Nie oszukacie nas?
— Nie, daję ci słowo honoru.
— Wierzę panu. Dzisiaj udamy się w góry i poczekamy w bezpiecznym ukryciu.
— To niepotrzebne. Zostałem porwany wbrew prawu, a wy znajdujecie się na korsarskim statku, o czym nie wiedzieliście z początku waszej służby. Gdy wejdziemy na ląd, broni nas prawo.
Tymczasem poczciwa Jefrouw Mietje, nagadawszy się i pożegnawszy z matką Dry, udała się na łódź, na której siedział już sternik i powiosłował do okrętu. Na okręcie, czyniono przygotowania do odjazdu, gdyż odpływ się zbliżał i mieli niedługo odbić.
— Jak ci się Landola podobał? — spytał kapitan Helmera.
— Zbytnio mu ufać nie można — odpowiedział Helmer.
— Dowiadywał się tak natrętnie o nasz towar, żem go musiał zganić ostro. Myślę, że musimy się strzec.
— No, zobaczymy. Za godzinę odbijamy od portu, reszta już się jakoś zrobi.
W godzinę rzeczywiście podniósł „Jefrouw Mietje” kotwicę i począł z początku powoli, potem coraz szybciej żaglować na pełnym morzu.
W niecałą godzinę później odezwał się dzwon okrętowy na Pendoli, na znak, że wieczorne porcje będą rozdzielane. Wszystko pośpieszyło w kierunku kuchni.

Obaj wtajemniczeni sprzymierzeńcy dostali pierwsze porcje. Natychmiast pośpieszył jeden z nich na tył okrętu, sprawdził, czy wisząca na pokładzie łódka jest w porządku, po czym udał się niepostrzeżony ku tylnemu otworowi. Jego wspólnik pośpieszył tymczasem na spód okrętu.
— Przychodzisz już? — pytał więzień.
— Tak.
— Co zrobimy z łańcuchem?
— Mam ze sobą szczypce do rozrywania. Klucza nie potrzebujemy.
Wkrótce był łańcuch rozcięty, po czym obydwaj wdrapali się ku górze. Właśnie wysuwali się tylnym okienkiem na pokład, kiedy zabrzmiał głos, który ich do szpiku kości przeraził.
— Wszystko na pokład! — zabrzmiał głos kapitana, który stał na przodzie okrętu.
— Potem udał się na tył i właśnie w chwili, gdy obie postacie wychylały się z tylnego otworu, przechodził tędy.
— Do kroćset diabłów! Co to ma znaczyć? — zakrzyknął. Warta!! do mnie!
Z taką siłą uderzył pięścią w twarz głodem osłabionego Mariana, że potoczył się znowu na spód, podczas gdy dwaj inni majtkowie zostali przez wartę otoczeni i skrępowani, po czym wrzucono ich do magazynu.
Dawna karność i dyscyplina powróciła zaraz i spokój zapanował, jakby nic nie zaszło.
Pozapalano światła, kotwice pociągnięto do góry, żagle rozpostarto i „Pendola“ posunął się szybko ku morzu. Był o wiele lepszy i szybszy, W biegu jak „Jefrouw Mietje“.
Kapitan stał przy sterze i badał prędkość okrętu. Był zadowolony.
— Hurrach! zdejmcie starą flagę, czarne do góry! maski na siebie! broń do ręki! działa gotowe do bitwy! Te rozkazy wywołały gwar i zamęt pomiędzy służbą okrętu, ale w dziesięć minut później okręt „Pendola“ zmienił zupełnie swój wygląd tak, że nikt by go nie poznał; z handlowego stał się korsarskim.
— Jak myślicie, maat, dogonimy Holendra? — spytał kapitan.
— W każdym razie, sennor — odrzekł sternik.
— Nawet przy zmienionych żaglach?
— Tak. Obserwowałem ich przy odbiciu.
— Możemy w dwie godziny rozpocząć taniec.
„Jefrouw Mietje“ dostał się tymczasem na pełne morze i płynął spokojnie, bez pośpiechu w kierunku północnym. Wkrótce ukazał się księżyc i w jego blasku srebrzyły się kołyszące się fale morskie. Jefrouw siedziała na swym zwykłym miejscu z nieodstępną pończochą w ręku, kapitan zaś udał się do kajuty, by wciągnąć w rachunek wydatki poprzedniego dnia. Sternik oparł się o koło i zamiast patrzeć przed siebie, patrzał w tył. Przez lornetę obserwował jakiś punkt. Niedługo zabrzmiał jego silny głos:
— Heda Nels!
— Słucham, maat! — brzmiała odpowiedź.
— Skocz do kapitana, niech natychmiast przyjdzie.
— Już biegnę.
Natychmiast przybył kapitan i stanął przy] sterniku.
— Co nowego, maat? — zapytał.
— Proszę wziąć lupę i popatrzeć w tył.
Kapitan wziął szkło do ręki, przykładał parę razy do oczu, po czym odezwał się:
— Dałbym się usmażyć, jeśli to nie barka.
— Barka nie. Mynheer, tylko okręt.
— Masz rację! — zawołał kapitan, który tymczasem jeszcze uważniej popatrzył.
— To okręt, trójmasztowiec.
— Ale co za jeden, Mynheer?
— Djabeł wie. Opuść trochę śrubę i zawróć na prawo. Może nas straci z oczu.
Sternik wypełnił rozkaz, ale okazało się, że następujący za nimi okręt również na prawo skręcił.
— Holla, on nas sobie upatrzył — zauważył Mynheer Dangerlahn.
— Tak, żegluje bardzo dobrze. W pół godziny; będzie przy naszym boku.
— Więcej żagli rozwinąć, byśmy zyskali na czasie. Już my go przyjmiemy, jak się należy.
— Holla, chłopcy, pirat za nami! Siatki obronne przeciw hakom, w górę! Broń na pokład i ołów do armatek. Każdy po bitwie otrzyma podwójną porcję i flaszkę rumu.
— Hurra! — ozwały się liczne głosy.
Gdyby kapitan Landola mógł się przypatrzeć przygotowaniom, jakie obecnie czyniono na „Jefrouw Mietje“, nie nadjeżdżałby z taką pewnością siebie i odwagą.
Dzielni Niderlandczycy i Holendrzy zakasali rękawy, jakby się szykowali do tańca. Przyniesiono siekiery i olbrzymie topory, najrozmaitsze rodzaje broni, strzelb i pik. Dwie armatki naładowano siekanym ołowiem, po czym je zasłonięto, by nieprzyjaciel myślał, że nie mają żadnych dział do obrony.
Pani Jefrouw Mietje, odłożywszy na bok pończochę, patrzyła chwilę na przygotowania, po czym, o dziwo, podniosła się sama z miejsca i zeszła do prochowni. Wkrótce ukazała się z koszykiem, niosąc okrągłe, do gruszek podobne, kule, zaopatrzone lontem.
Były to owe sławne kule ogniste z Jawy, którymi się posługują okręty, by malajskich korsarzy od siebie odpędzić i zapalać ich małe statki.
— Dosyć ich przyniosłam? — pytała Mynheera.
— Wystarczy — odpowiedział.
Był przyzwyczajony z dawna, że Jefrouw w walce także brała udział, więc i tym razem zostawił jej wolny wybór.
Obcy okręt szybował prędko i zbliżał się coraz bardziej. Płynął jeszcze ciągle w kierunku tylnego końca okrętu, skręcił jednak niedługo i rozpiąwszy jeszcze jeden żagiel pogonił wprost do boku holenderskiego statku.
Dogoniwszy go, dał strzał, po czym rozbrzmiał ostry, donośny głos:
— Skręcić śrubę, tutaj!
— Dobrze, dobrze! — odpowiedział Mynheer.
— Co za okręt? — pytano.
— „Jefrouw Mietje“ z Amsterdamu.
— Co za kapitan? — Kapitan Dangerlahn.
— Skąd i dokąd?
— Od Moluków do domu.
Dotychczas odpowiadał Holender bez wahania, jakby obcy okręt uważał za wojenny. Teraz począł sam pytać:
— A co za okręt tam?
— Czarny. Poddajcie się.
— Pójdźcie tu tylko, gapie!
— Hurra! — odpowiedzieli Holendrzy na odważne słowa swego kapitana.
Ostry strzał był odpowiedzią korsarza, ale, ponieważ właśnie wiatr pochylił mu bok okrętu, poszedł w powietrze.
Głośne śmiechy dały się słyszeć na „Jefrouw Mietje“.
— Do boku okręt! haki w pogotowiu! — zabrzmiała komenda na czarnym statku.
— Wyrzucić siatki, do mnie, chłopcy! — rozkazał Mynheer Dangerlahn.
W chwili, gdy oba statki były może oddalone o długość okrętu, dał korsarz drugą salwę. „Jefrouw“ zadrżał od dołu do góry, poleciało kilka trzasek, ale z masztu i żaglów nic nie zostało uszkodzone.
— Hurra! zarzucić haki! — zaryczał głos na Czarnym.
— Hurra! chłopcy, do tyłu! — wołał Holender — zostawcie im miejsce.
Oba okręty zczepione hakami kołysały się obok siebie, ponieważ jednak Holender tył okrętu obronił hakami, zmusił rabusia zaczepić od przodu, skutkiem czego korsarze, nie mogąc się rozwinąć, zbili się na dziobie okrętu.
— Teraz ich dosyć na przodzie! — zawołał kapitan. Odsłońcie armatki! ognia!
Oba działka natychmiast odsłonięto i skierowano w masę prących się naprzód rabusiów. Dwa strzały padły prawie równocześnie i potargały całą masę.
— Brawo, chłopcy! prędko ładować! — rozkazał Dangerlahn. — Ognia!
Po trupach cisnęli się następni i zapełnili znowu cały przód, ale następne dwa strzały rozerwały ich podobnie, jak poprzednich i trupami zasłały pokład.
— Teraz na nich! Hurra! — zakrzyknął Holender.
Dzielni Fryzowie porwali za topory i rzucili się na korsarzy. Sternik, który dotychczas stal koło steru, również chwycił za jedną z tych strasznych broni i skoczył naprzód. Rabusie mieli czarne maski na twarzy. Jeden z nich. który prowadził, rzucał się najzajadlej. Ku niemu wymierzył sternik broń i chciał mu toporem zadać cios. Ten jednak podstawił swoją siekierę, zakończoną hakiem. Obie bronie zderzyły się z taką siłą, że wypadły z rąk walczących.
— A tyś to, psie! — zakrzyknął korsarz, poznawszy sternika. — Ciebie muszę dostać!
Złapał go lewą ręką za pierś, prawą zaś wyciągnął nóż. W tej chwili jednak wyrwał mu go Helmer z ręki i rzucił go na pokład. Wskutek szamotania się zsunęła się maska z twarzy rabusia i spadła na dół. Helmer ujrzał znajomą twarz.
— Ha! kapitan Landola! — wykrzyknął. — O, ciebie muszę żywcem wziąć.
Chciał go rzucić o ziemię, w tej chwili jednak rozległ się przeraźliwy krzyk:
— Ogień na okręcie!
Obejrzał się; z tej chwili skorzystał kapitan i wyrwał mu się z rąk. W tyle na podwyższenia stała Jefrouw Mietje i rzucała kule ogniste jedną za drugą na pokład nieprzyjaciela, który począł już płynąć. To zmusiło rabusi do odwrotu. Haki poodczepiano. Holender był wolny.
— Hurra, chłopcy! — wołał Dangerlahn. — Jesteśmy wolni! Żagle do góry i w drogę. Daliśmy ina nauczkę! Pokład był krwią zbroczony. Z ludzi Holendra jeden tylko był raniony. Żagle rozpięto na nowo i statek popłynął dalej. Kule drugiej salwy, którą rabuś w statek wpakował, nie narobiły wielkiej szkody. Widocznie ogień na statku korsarskim ugaszono, bo zniknął im z oczu.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.