Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 11.djvu/25

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   315   —

— Jakiej wartości?
— O to proszę samego kapitana spytać.
— Tak w przybliżeniu, przecież jako sternik musicie także i to wiedzieć.
— Niezawodnie, ale nie dla każdego ciekawego.
— Cóż to ma znaczyć, maat? Myślę, że nie zechcecie być niegrzeczni względem starego i obytego kapitana!
— Tak, a ja się nie spodziewam, że wy mnie jak pierwszego lepszego młokosa będziecie badali w sprawie, która was nie dotyczy. Jeżeli się nie mylę, to mam do czynienia z kapitanem Henriko Landola, nieprawdaż?
— Tak, właśnie nim jestem.
— Więc proszę się troszczyć o swoje towary, które, jak mi się zdaje, różnią się od korzeni.
Kapitan podskoczył w gniewie i zbliżył się o krok ku Helmerowi.
— Może szukasz zaczepki, młodzieńcze? Mam przy sobie dobry i ostry nóż, uważaj więc, byś się z nim nie zapoznał. Jak śmiesz się zajmować moim towarem?
— Takim samym prawem, jak wy moim.
— Ja pytałem całkiem dobrodusznie, a ty mówisz zagadkowo. Czy myślisz, że mam jakiś podejrzany towar na okręcie?
— Ha, może zechcecie nam pokazać, co takiego macie na spodzie okrętu, że żaden z waszych majtków nie śmie tam schodzić.
Kapitan zbladł jak ściana, zebrał się jednak i odrzekł: