Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 11.djvu/19

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   309   —

nie. Na pytający jej wzrok skinął głową zamiast odpowiedzi. Ludzie ci rozumieli się wybornie bez słów. Skinieniem głowy chciał wyrazić, że może teraz odwiedzić swoją przyjaciółkę.
W tyle poza schodkami opierał się młody mężczyzna, który mógł może liczyć trzydzieści lat. Był bardzo wysoki i silnie zbudowany, jego otwarta, pełna dobroci twarz, znamionowała poczciwego żeglarza. Był to pierwszy sternik okrętu i Mynheer Dangerlahn lubił go bardzo i poważał.
— Nie chcecie wysiąść na ląd, maat? — zapytał go.
— Ja? cóż tam mam robić, przecież z odpływem morza odbijamy.
— No tak, ale nie zaszkodziłoby wam trochę na ląd się udać.
— Dlaczego?
— Widzicie tam ten hiszpański statek?
— Tak, widzę, myślicie „Pendola?
— Tak, Pendola kapitana Henriko Landola, dobrze by było, żebyście się temu przypatrzyli.
— A to dlaczego?
— On jest jednym z tych, którym nie ufam, a taką kategorię ludzi dobrze czasem poznać. Haha! pytał mnie ten dureń, czy kanony mam na okręcie.
Sternik począł słuchać uważnie.
— Aha, taka sprawa, coście mu odpowiedzieli, Mynheer?
— Naturalnie, odpowiedziałem, że nie mamy, żadnych.