Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 11.djvu/23

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   313   —

koło swojej przyjaciółki.
— Wyśmienity chłopak, ten Helmar, zauważyła. Wysmukły i gładki jak delfin.
— I dobry do tego — skinęła Holenderka.
— Myślę, że żona jego nie ma z nim kłopotu.
— O żadnego! — potwierdziła Jefrouw Mietje. Trzeźwy, oszczędza jak może dla swojej żony i dziecka. A rozumny! Pomyślcie, nawet gimnazjum skończył.
— Naprawdę? A dlaczego nie został księdzem, albo adwokatem?
— Nie starczyło na tyle, bo rodziców miał biednych. Miał wprawdzie przyjaciela, niejakiego Zorskiego, który z nim razem chodził do gimnazjum i jego ojciec płacił za niego, niestety umarł wcześnie. Ten Zorski jest teraz sławnym lekarzem i bogatym nawet, jak słyszałam, wskutek udanej operacji jakiegoś hrabiego.
— Jakiego hrabiego? — rzekła matka Dry, wietrząc jakąś historię.
— Tego, który był ślepy. Przeciął mu oko, tak, że ten znowu wzrok odzyskał. Za to dal mu hrabia dla niego i jego rodziny paręset tysięcy dolarów, a może i więcej, dokładnie nie wiem.
— Na Boga! — zawołała matka Dry, klaszcząc w dłonie z wielkiego rozdrażnienia.
— To wielkie, bardzo wielkie pieniądze. Ten doktór Zorski jest bardzo dobrym człowiekiem. Jego rodzina mieszka razem z rodziną naszego sternika niedaleko Poznania w środku wielkiego lasu.
— W środku lasu? — to straszne, a jakby tam przyszły niedźwiedzie, albo Indianie?