Przejdź do zawartości

Skarb Aarona/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Niezabitowski
Tytuł Skarb Aarona
Wydawca Bibljoteka Groszowa
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia rotacyjna „Unja”
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII

Jadący przodem wąską ścieżyną Ibn Tassil wstrzymał wielbłąda i, odwracając głowę ku Żałyńskiemu, rzekł, potrząsając biczem:
— Widzę, że bicz ten będzie miał dzisiaj robotę! O, Allach, cóż to za ludzie! Spójrz tylko, panie! Posnęli, nie podsyciwszy dostatecznie ogniska, które powinno palić się całą noc, aby złe zwierzęta nie śmiały zbliżyć się do obozowiska. Na Mahometa i świętą jego brodę klnę się, że poprzecinam skórę tym nicponiom!
Zbliżyli się już tak do obozu, że w nocnej pomroce dostrzegali blade zarysy dwóch namiotów, odrzynających się niewyraźnie od czarnej ściany skalnej.
— Hassan! Abuh! Odezwij się który, abym mógł na twój grzbiet spuścić grad moich uderzeń! — wrzeszczał Ibn Tassil, zsuwając się z wielbłądziego grzbietu.
Pobiegł ku miejscu, gdzie zwykle rozpalano ognisko.
— Hassan! Abuh! — zabrzmiał powtórnie jego gniewny głos.
Głucha cisza panowała w obozowisku.
Ibn Tassil, zaniepokojony już, zwrócił się ku namiotom.
— Jeżeli te łotry zasnęły w twoim namiocie, panie, to przysięgam, że rodzona matka nie pozna ich twarzy po powrocie do domu! — rzucił Żałyńskiemu syczącym z gniewu głosem.
— Ibn Tassil mieć słuszność! — wtrącił Selim, zmuszając wielbłąda Źałyńskiego do uklęknięcia. — Lew, który czasami włóczyć się tutaj, mógł napaść na śpiących i...
Pełen zgrozy i przerażenia okrzyk Ibn Tassila, dobiegający od strony namiotu Dżailli, przerwał słowa Selima.
Żałyński w paru skokach znalazł się przy namiocie w chwili, gdy Ibn Tassil wybiegał z niego.
— Dżailli niema! — krzyknął Arab. — O, Allachu!
Wzniósł ręce wgórę, poczem pełnym rozpaczy i szału ruchem zacisnął dłonie na skroniach.
Poganiacze, porzuciwszy wielbłądy, nadbiegli pędem, zapalając po drodze kaganki.
Żałyński wyrwał kaganek z rąk najbliżej stojącego i, odrzuciwszy nabok zasłonę, zakrywającą wejście do namiotu, wpadł wewnątrz.
Światło kaganka oblało jaskrawym blaskiem szare ściany namiotu.
Panował w nim straszliwy nieład.
Owcze skóry, służące za posłanie, porozrzucane były po zasłanej dywanem ziemi. Obok obalonego stołu leżał bukłak od wody i latarnia, której rozpryśnięte szkła świadczyły o gwałtownym upadku na ziemię.
Dziergany złotym szychem burnus Dżailli, zmięty w kłębek, leżał pod jedną ze ścian namiotu, wciśnięty tam snać nogami walczących w namiocie.
Żałyński, rozglądając się naokół, dostrzegł obok burnusa wąski o ozdobnej rękojeści sztylet, którego koniec ostrza pokrywały zaschłe już plamy krwi.
Podniósł go i pokazał Ibn Tassilowi, który biegał jak szalony po obozowisku, nawołując dzikim, pełnym rozpaczy głosem Dżaillę i obu służących.
— To sztylet Dżailli! — krzyknął, wyrywając z rąk Żałyńskiego broń, mogącą uchodzić raczej za zabawkę niż za śmiercionośne narzędzie.
Dostrzegłszy krew, począł jęczeć, powtarzając w kółko:
— Zabili ją! Zabili! O... Allach... zabili ją, źrenicę mych oczu... radość serca mojego! Nie żyje już pociecha nędznego życia mojego, które oby Allach zabrał jak najprędzej, gdyż bez niej stało się dla mnie ciężarem nie do udźwignięcia! O... Allachu, czemu pozwoliłeś, aby mi ją zabito.
Źałyński ujął go za ramię.
— Bądź mężem dorosłym, a nie krzykliwą starą niewiastą! — przemówił doń ostro, pragnąc zmusić go do opamiętania. — Jeżeli sztylet ten należał do twojej córki, to jasne jest, że krew, widniejąca na nim, nie jest krwią dziewczyny, a jednego z napastników!
Arab zaprzestał jęków i utkwił pełne bólu oczy w twarzy swego gościa.
— Po czem poznajesz to, panie, że ośmielasz się temi słowy wlewać strumień pociechy i nadziei w serce moje, które już zwątpiło o miłosierdziu Allacha? — pytał rozgorączkowanym tonem.
— Nie sądzisz chyba, Ibn Tassilu, że napastnicy nie posiadali broni? — mówił Żałyński.
— O, tak, panie! Prawda bije z twych słów jak z krynicy mądrości! Szakale i hieny mają zęby, a źli ludzie — broń! — przerwał jego słowa Arab.
— Otóż trudno przypuścić, że gdyby napastnicy mieli zamiar zabić Dżaillę, posługiwali się przy tem jej bronią! — ciągnął dalej Żałyński. — Natomiast daleko pewniejszem jest przypuszczenie, że córka twoja, broniąc się, zraniła któregoś z nich sztyletem, który następnie wyrwano z jej dłoni i porzucono w namiocie.
Ibn Tassil wzniósł ręce ku górze.
— O dzięki ci, Allachu, żeś wprowadził pod dach mój cudzoziemca, obdarzonego przez ciebie łaską jasnowidzenia! Tak było, jak mówisz, panie! — zwrócił się do Żałyńskiego. — Dżailla musiała się bronić do upadłego! Niedarmo płynie w jej żyłach krew szlachetnego emira Tadż-el-Fehera!
Żałyński przeczekał chwilę.
— W takim razie Dżailla została porwana przez... — umilkł nagle i bacznem spojrzeniem wpatrywał się w twarz Araba.
Twarz Ibn Tassila mieniła się wzruszeniem.
— Przez kogo, panie! — wyjąkał po chwili.
— Dokonał tego... El Terim! — rzucił twardo Żałyński.
Arab rzucił się wtył, jakgdyby ukąszony przez żmiję lub skorpjona.
— Panie!... — wyjąkał przerażonym głosem. — To nie może być! Mądrość twoja i przenikliwość pomyliła się tym razem! Pocóżby El Terim miał ją porywać, skoro za parę tygodni miałem mu ją oddać dobrowolnie?
Żałynski ujął go pod ramię i, chodząc z nim po płaszczyźnie, okalającej namioty, wtajemniczał go w swe domysły i przypuszczenia.
Zdaniem jego, lekarz, zatrwożony zamiarem ekspedycji amerykańskiej skierowania swych poszukiwań w okolice Synaju, ku czemu po części przyczyniło się opowiedzenie przez Żałyńskiego uczonym o tabliczce z tajemniczemi znakami, wymordował sam czy też przez oddanych sobie ludzi członków ekspedycji, sądząc, że tym sposobem tajemnica skarbu pozostanie tylko w jego oraz Ibn Tassila posiadaniu. Porwanie Dżailli mogło być dokonane z dwóch powodów: albo El Terim pragnął się zabezpieczyć w ten sposób przed ewentualnem cofnięciem przez Ibn Tassila danego słowa co do oddania mu jej za żonę, lub — co jest bodaj pewniejsze, lekarz, porywając ją, chciał posiąść tajemnicę dziewczyny, potrzebną przy odszukiwaniu skarbu.
— Wszakże wspominałeś, Ibn Tassilu, o tem, że pomoc Dżailli będzie konieczna do znalezienia „źródła”, które, jak następnie mi wyznałeś, ma być faktycznie skarbem! Czy El Terim wiedział o tem? — zapytał Żałyński, utkwiwszy badawczy wzrok w pochmurnem jak noc obliczu Araba.
— Wiedział ten pies wściekły... oby go gniew Allacha dosięgnął jeszcze przed wschodem słońca! — wybuchnął Arab. — Rozumiem, panie, teraz wszystko! Tak... chciał wydrzeć tajemnicę rodu emira! Tajemnica ta łącznie z posiadaniem przez niego tabliczki zapewni mu odnalezienie skarbu! Brudny szakal! Oby Allach spuścił na niego żywy ogień z nieba! Ale Dżailla nie wyjawi mu tajemnicy, o, nie! Na święty kamień Kaaby przysięgam, że nie wyjawi!
— Tem gorzej dla niej! — zasępił się Żałyński.
— Rozwścieczony jej milczeniem El Terim może uciec się do gwałtu... może ją zabić wreszcie!
Ale Ibn Tassil otrząsnął się już z wrażenia i odzyskał panowanie nad sobą.
— Nie, panie! Nie ośmieli się nawet dotknąć palcem jej włosa! Przebiegły jest i cierpliwy zarazem! Wie dobrze, że z chwilą jej śmierci zniknie dlań nadzieja zawładnięcia skarbem, chociażby go odnalazł! Bądź spokojny, panie! Jeśli porwanie to jest jego sprawką, to nic nie zagraża życiu Dżailli.
— Oby było tak, jak mówisz! — odrzekł Żałyński, gryząc wargi. — Co zamierzasz uczynić, Ibn Tassilu? — dorzucił po chwili.
Ten bezradnym ruchem rozłożył ręce.
— Nie wiem, panie mój! Allach nie obdarzył mię taką, jak ciebie, mądrością, więc wyczekuję twojej rady jak wędrowiec kropli dżdżu na pustyni! Ufam, panie, tobie i twojej mądrości! — błagał Arab.
Żałyński namyślał się przez chwilę.
— Słuchaj, co powiem! — rzekł wreszcie ściszonym nieco tonem. — Dżaillę odnajdziemy, chociażby ten zbrodniarz ukrył ją pod ziemią! Ale teraz w nocy niesposób udać się na poszukiwania... jutro o świtaniu rozpatrzymy szczegółowo obozowisko... może natrafimy na jakiś ślad, który nam wskaże kierunek ucieczki napastników. Ale sprawa odzyskania Dżailli byłaby o wiele prostsza, gdybyśmy mieli w ręku El Terima! Jakkolwiek niewielką mam nadzieję, aby ten łotr znajdował się dotąd w obozie ekspedycji, trzeba jednak udać się tam! A nuż uda się go pochwycić!
Oczy Araba zaświeciły ponurym blaskiem.
— Allach odda go w nasze ręce! A wówczas.... — umilkł, sapiąc przez chwilę z wściekłości. — Jedźmy tam, panie, natychmiast! Przed wschodem słońca będziemy zpowrotem! Przywlokę go tutaj na powrozie jak padlinę! — wybuchnął, zgrzytając zębami.
— Pojedziesz tam ze wszystkimi swoimi ludźmi, Ibn Tassilu! — tonem wojskowego rozkazu pouczał go Żałyński. — Otoczycie obozowisko pocichu, aby o ile się tam jeszcze znajduje, nie umknął wam wśród ciemności! Broń miejcie wpogotowiu nietylko w chwili otaczania obozowiska, lecz i w drodze, gdyż możliwe jest, że złoczyńca po sprzątnięciu Amerykanina i pochwyceniu Dżailli będzie chciał również skończyć i z tobą.
— Jemu wpierw śmierć pisana! — mruknął mściwie Ibn Tassil. — A ty, panie, co będziesz robił przez ten czas? — dorzucił pytająco.
Żałyński w krótkich słowach wyjaśnił mu, że nierozsądkiem byłoby w takiej chwili opuszczenie obozu przez wszystkich. On zostanie, gdyż traf może sprawić, że ludzie El Terima, kręcąc się tutaj wpobliżu, dadzą o sobie jakiś znak życia. Zresztą niewiadomo, co się stało z Hassanem. Może zbiegł w chwili napaści — może ukrywa się dotąd wśród skał? Może lada chwila powróci, przynosząc wieści o szczegółach napadu? Z tych względów trzeba, aby ktoś pozostał. A najlepiej będzie, gdy pozostanę ja! — zakończył Żałyński tonem, nie znoszącym oporu.
— Niechaj będzie tak, jak mówisz, szlachetny cudzoziemcze, którego wychowała ta sama ziemia, jaka była kolebką narodzin wspaniałego Tadż-el-Fehera — zgodził się Ibn Tassil. — Ale na Allacha, nie wiem, czy zdołam okiełznać wściekłość moją, aby nie utopić noża w podłem sercu El Terima gdy go ujrzę związanego u swych stóp! Na święty sztandar proroka... nie powstrzymam się!
— Bądź roztropny, Ibn Tassilu, i nie postępuj jak zapalczywy młodzik! — zgromił go surowo Żałyński. — Śmierć jego może dać ci zrazu chwilę radości, lecz następstwem tego będzie to, że Dżailla pozostanie w rękach jego ludzi, którzy mogą, się mścić na niej!
Arab skłonił głowę w ukłonie.
— Prawda płynie z ust twoich, panie, prawda którą nawet i głupi Arab uznać musi za słuszną. Bądź spokojny, panie! Nie zabiję tego złodzieja, El Terima... co najwyżej przeciągnę go kilkakrotnie biczem po parszywych plecach, aby język jego stał się obrotniejszym, a on sam więcej skłonnym do mówienia prawdy!
— To możesz uczynić zawsze! — zgodził się Żałyński.
— O... bądź, panie, pewnym, iż nie zapomnę o tem! — zaśmiał się złowrogo Arab.
Krótkiemi, ostremi rozkazami podniósł na nogi ludzi i zwierzęta, i w parę minut później obozowisko opustoszało doszczętnie, gdyż i Żałyński odsunął się od namiotów na kilkanaście kroków, zasiadłszy za potężnym występem skalnym, z poza którego mógł wygodnie obserwować zarówno samo obozowisko, jak i dość spory kawał wąwozu oraz zwisające nad nim z obu stron urwiste wiszary.
Przez dłuższą chwilę dobiegały do jego uszu głosy oddalających się Arabów i szmer kamieni, strącanych nadół nogami wielbłądów, lecz wkrótce niepodzielna cisza, podobna martwocie, zapanowała naokół.
Nadaremnie usiłował uchwycić słuchem dźwięk, szelest, szmer bodaj, któryby był świadkiem jakiegokolwiek życia tych poszarpanych, odartych ze wszelkiej roślinności szczytów górskich.
Żałyńskiemu zdawało się, że wszystko: wyniosłe skały, przepaściste, pełne głębokich cieni wąwozy, szarzejące płaszczyznami piasku osypiska... nawet niebo, ciemne, nie rozjaśnione ani jedną gwiazdą, wszystko naokół zastygło w bezruchu, którego początek sięgał tysięcy... tysięcy lat.
Samotność poczuła wkrótce Żałyńskiemu nieznośnie ciążyć, jakkolwiek zżył się z nią jako pilot.
Gdyby bodaj najlżejszy, bezgłośny powiew wiatru! Świadczyłoby to o jakim takim ruchu w naturze, byłoby zwiastunem życia w tej martwej, przejmującej smutkiem i przygnębieniem ciszy!
Ale wiatr, który tak chętnie tratuje piaski pustyni El Tih i który często z piekielnym świstem i chichotem przebiega przez wąwozy gór Synaj, teraz, widocznie znużony całodzienną pracą, spał, odpoczywając spokojnie.
Przygnębienie coraz więcej poczęło ogarniać Żałyńskiego natrętnemi mackami. Przejścia dzisiejszego dnia zarysowywały się teraz w pamięci jego jaskrawemi obrazami, wywołującemi nastrój grozy i niepokoju.
Postaci pomordowanych stanęły jak żywe, przed nim. Zdawało mu się, że we wzroku profesora i jego asystenta widniał niemy wyrzut, iż śmierć ich była następstwem przybycia jego do obozu ekspedycji i udzielenia im wiadomości o tajemniczej tabliczce El Terima.
Okrwawione widma, potrząsając strzępami swych poszarpanych koszul, zdawały się zbliżać powoli ku niemu, szepcząc zbielałemi wargami: „Twoja wina... twoja wina“!
Jeszcze chwila, a staną tuż przed nim... Jeszcze chwila, a zimne palce chwycą go za gardło, z którego już teraz wyrywa się przyciszony okrzyk grozy!
Wtem... gdzieś woddali rozległ się szelest toczącego się wdół kamienia.
W jednej chwili przeraźliwe widziadła znikły, jakgdyby wsiąkając w nieprzeniknioną wzrokiem ciemność, otaczającą go ze wszystkich stron nieprzebytym murem.
Podniósł dłoń do czoła. Zroszone było obfitym potem.
— Co, u djabła! — mruknął, zły na siebie za swą zbytnią wrażliwość. — Histerja niczem u starej panny!
Drugi, tym razem nieco bliższy i wyraźniejszy szelest wstrząsnął nim całym i momentalnie doprowadził do równowagi. Nerwy zpowrotem stały się sprężyste i posłuszne jego woli.
Wytężył słuch, usiłując równocześnie przebić wzrokiem ścianę ciemności.
Po pewnym czasie szelest powtórzył się. Tym razem nie był to hałas, powstały od staczania się kamienia po zboczu osypiska, przypominał on raczej odgłos nieostrożnego lub zbyt energicznego stąpnięcia.
— Zwierz skradałby się ciszej! — błysnęło w umyśle Żałyńskiego.
Przez dłuższą chwilę panowała niczem nie zamącona cisza, lecz niebawem wyostrzony słuch jego posłyszał ciche, ostrożne stąpania skradającego się człowieka.
Żałyński zamarł w oczekiwaniu.
Stąpania co pewien czas ucichały zupełnie, co świadczyło o wahaniu się i ostrożności skradającego się. W jednej z takich chwil ciszy do uszu jego dobiegły słowa rozmowy, toczonej niskim, gardłowym szeptem.
Zdziwił się, gdyż szept ten wskazywał na to, że rozmawiający znajdowali się w bardzo bliskiej od niego odległości.
Chwila ciszy... znowu bezszelestne prawie stąpanie, i o kilka zaledwie kroków od Żałyńskiegc zaszarzały na ciemnem tle skał i przestrzeni dwie postaci, pochylone naprzód i przygięte nieco do ziemi.
Przez dłuższą chwilę zjawy te stały nieruchomo. Żałyńskiemu zdawało się, że chwila ta nie będzie miała końca. Miał je przed sobą tak blisko, że wystarczyłby jeden skok, aby znaleźć się pomiędzy niemi.
Wreszcie jedna z postaci, przypadłszy cichym, iście kocim ruchem do ziemi, poczęła posuwać się cicho w głąb obozowiska.
Żałyński rychło stracił ją z oczu.
Natomiast wyraźnie widział wciąż pochylonego jakgdyby do skoku Araba, który znajdował się odeń tak blisko, że słyszeć można było jego krótki, urywany oddech, wywołany zapewne zmęczeniem lub niepokojem.
Od strony namiotów dobiegł donośny okrzyk, na głos którego postać, stojąca obok Żałyńskiego, posunęła się żywo naprzód.
Arabowie rozmawiali teraz ze sobą, nie krępując się zupełnie. Mówili tak szybko, że Żałyński, który doskonale już poznał kilkadziesiąt najpospolitszych wyrazów ich języka, nie zrozumiał nic z ich rozmowy, przeplatanej częstemi wybuchami śmiechu.
Wreszcie umilkli, natomiast stukot i rumor, dochodzący od strony namiotów, poinformował Żałyńskiego o celu przeniknięcia Arabów do obozowiska. W namiotach najwyraźniej odbywało się plondrowanie. Jeden i drugi błysk zapalanych zapałek świadczył o intensywnych poszukiwaniach, dokonywanych pomiędzy nielicznemi sprzętami pod ciężkiemi płatami nieprzemakalnego płótna.
Plondrujący natrafili snać na latarkę, gdyż niebawem równe, mdłe światło wybiegło smugą poza odrzuconą nabok zasłonę otworu wejściowego namiotu Dżailii.
Żałyński widział teraz doskonale całe nieomal wnętrze namiotu i ciemne sylwety Arabów, to znikające co chwila w cieniu, to pojawiające się na tle żółtawego światła.
Jak Żałyński niebawem skonstatował, nocni goście z największą uwagą oglądali każdy przedmiot; mięli w dłoniach owcze skóry i niewielką poduszkę, poszukując snać w nich ukrytych przedmiotów.
Na porzucony burnus Dżailli zwrócili specjalną uwagę, poddając go tak szczegółowej obserwacji, że podawali go sobie kilkakrotnie z rąk do rąk, oglądając starannie każdy jego szew i dziergany złotem haft.
Następnie, przyświecając sobie latarką, przeszukali drobiazgowo płócienne ściany namiotu, poczem, rozmawiając głośno, przeszli do namiotu Żałyńskiego, w którym jednak nie bawili długo, powracając na miejsce swych poprzednich poszukiwań.
Po chwili wyszli z namiotu i stanęli pośrodku obozowiska, przerzucając się bezustannie szybkiemi słowami, wypowiadanemi tonem podniecenia, tak, iż czasami rozmowa ich czyniła wrażenie gorącej sprzeczki.
Wreszcie jeden z nich powrócił do namiotu Dżailli i wyniósł stamtąd jej burnus, który przewiesił sobie przez ramię.
Żałyński dostrzegł wówczas, że obaj trzymali w rękach krótkie karabinki.
Namyślał się, co ma uczynić.
Najprostszem wydawało mu się napaść na nich w chwili, gdy powracając, znajdą się tuż obok niego. Dwa celne strzały, z których słynął, i obaj nieproszeni goście zwalą się ciężko na ziemię jak wory piasku. Ostatecznie można będzie położyć trupem jednego, drugiego zaś obezwładnić uderzeniem rękojeści mausera lub pod grozą strzału zmusić do rzucenia broni.
Lecz natychmiast jego trzeźwy, krytyczny umysł odrzucił ten projekt, jako nie przynoszący zbyt wielkiej korzyści.
Położyć trupem obu, to znaczy zamknąć im usta na zawsze! Śmierć będzie zapewne zasłużoną zapłatą za ich zbrodnie, popełniane z rozkazu El Terima, lecz w niczem nie przyczyni się do zwolnienia Dżailli, co w duchu poprzysiągł uczynić, gdyż na samą myśl, że ta słodka dziewczyna znajduje się w mocy starego chciwca, czuł, że fala wściekłości i żalu wyrywa się z głębin jego serca i podpełza do gardła, ściskając je bolesnemi uchwytami swych szponów.
Zamiar położenia trupem jednego z rabusiów i pozostawienia drugiego przy życiu uznał po namyśle za nie taki łatwy do wykonania, jak narazie przypuszczał.
Napadnięty będzie się zapewne bronił, więc w rezultacie znowu jeden strzał, wysyłający go w zaświaty śladem towarzysza! Zresztą, bardzo możliwe, że w pewnem oddaleniu od obozowiska znajduje się reszta ludzi El Terima, oczekując na wyniki wyprawy swych dwóch towarzyszy. Wówczas odgłos strzałów zaalarmuje ich bezwątpienia i skłoni do ukrycia się wraz z branką w takiem miejscu, że wszelkie usiłowania natrafienia na jej ślad okażą się bezowocnemi.
Powziął całkowicie odmienną od poprzedniej decyzję.
Ostrożnym ruchem zamknął bezpiecznik trzymanego w dłoni rewolweru i sprawdził, czy posiada przy sobie elektryczną latarkę-dynamo, jaką zabrał ze sobą z walizy, przewiezionej z miejsca upadku aeroplanu do El Barrar.
Tymczasem Arabi szwargotali zawzięcie przez chwilę, poczem wolnym krokiem skierowali się w stronę, skąd przybyli. Jeden z nich, mijając przytulonego do skały Żałyńskiego, potknął się o kamień tak gwałtownie, iż zatoczywszy się omal że nie wpadł na Europejczyka, śledzącego bacznie z palcem na cynglu mauzera każdy ruch Arabów.
Gdy ci ostatni oddalili się o trzydzieści — czterdzieści kroków, począł posuwać się ostrożnie za nimi, usiłując trzymać się od nich w jednej i tej samej odległości. Bezustanna głośna paplanina Arabów pozwalała mu nawet na niezwracanie uwagi na szelest, jaki czynił, potrącając stopami w ciemnościach o zwietrzałe okruchy skał, zalegające dno wąwozu, którym nocni goście podążyli na północ od miejsca obozowiska.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Niezabitowski.