Przejdź do zawartości

Strona:Wacław Niezabitowski - Skarb Aarona.djvu/119

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— O dzięki ci, Allachu, żeś wprowadził pod dach mój cudzoziemca, obdarzonego przez ciebie łaską jasnowidzenia! Tak było, jak mówisz, panie! — zwrócił się do Żałyńskiego. — Dżailla musiała się bronić do upadłego! Niedarmo płynie w jej żyłach krew szlachetnego emira Tadż-el-Fehera!
Żałyński przeczekał chwilę.
— W takim razie Dżailla została porwana przez... — umilkł nagle i bacznem spojrzeniem wpatrywał się w twarz Araba.
Twarz Ibn Tassila mieniła się wzruszeniem.
— Przez kogo, panie! — wyjąkał po chwili.
— Dokonał tego... El Terim! — rzucił twardo Żałyński.
Arab rzucił się wtył, jakgdyby ukąszony przez żmiję lub skorpjona.
— Panie!... — wyjąkał przerażonym głosem. — To nie może być! Mądrość twoja i przenikliwość pomyliła się tym razem! Pocóżby El Terim miał ją porywać, skoro za parę tygodni miałem mu ją oddać dobrowolnie?
Żałynski ujął go pod ramię i, chodząc z nim po płaszczyźnie, okalającej namioty, wtajemniczał go w swe domysły i przypuszczenia.
Zdaniem jego, lekarz, zatrwożony zamiarem ekspedycji amerykańskiej skierowania swych poszukiwań w okolice Synaju, ku czemu po części przyczyniło się opowiedzenie przez Żałyńskiego uczonym o tabliczce z tajemniczemi znakami, wy-