Przejdź do zawartości

Strona:Wacław Niezabitowski - Skarb Aarona.djvu/118

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

się dla mnie ciężarem nie do udźwignięcia! O... Allachu, czemu pozwoliłeś, aby mi ją zabito.
Źałyński ujął go za ramię.
— Bądź mężem dorosłym, a nie krzykliwą starą niewiastą! — przemówił doń ostro, pragnąc zmusić go do opamiętania. — Jeżeli sztylet ten należał do twojej córki, to jasne jest, że krew, widniejąca na nim, nie jest krwią dziewczyny, a jednego z napastników!
Arab zaprzestał jęków i utkwił pełne bólu oczy w twarzy swego gościa.
— Po czem poznajesz to, panie, że ośmielasz się temi słowy wlewać strumień pociechy i nadziei w serce moje, które już zwątpiło o miłosierdziu Allacha? — pytał rozgorączkowanym tonem.
— Nie sądzisz chyba, Ibn Tassilu, że napastnicy nie posiadali broni? — mówił Żałyński.
— O, tak, panie! Prawda bije z twych słów jak z krynicy mądrości! Szakale i hieny mają zęby, a źli ludzie — broń! — przerwał jego słowa Arab.
— Otóż trudno przypuścić, że gdyby napastnicy mieli zamiar zabić Dżaillę, posługiwali się przy tem jej bronią! — ciągnął dalej Żałyński. — Natomiast daleko pewniejszem jest przypuszczenie, że córka twoja, broniąc się, zraniła któregoś z nich sztyletem, który następnie wyrwano z jej dłoni i porzucono w namiocie.
Ibn Tassil wzniósł ręce ku górze.