Przejdź do zawartości

Strona:Wacław Niezabitowski - Skarb Aarona.djvu/117

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Światło kaganka oblało jaskrawym blaskiem szare ściany namiotu.
Panował w nim straszliwy nieład.
Owcze skóry, służące za posłanie, porozrzucane były po zasłanej dywanem ziemi. Obok obalonego stołu leżał bukłak od wody i latarnia, której rozpryśnięte szkła świadczyły o gwałtownym upadku na ziemię.
Dziergany złotym szychem burnus Dżailli, zmięty w kłębek, leżał pod jedną ze ścian namiotu, wciśnięty tam snać nogami walczących w namiocie
Żałyński, rozglądając się naokół, dostrzegł obok burnusa wąski o ozdobnej rękojeści sztylet, którego koniec ostrza pokrywały zaschłe już plamy krwi.
Podniósł go i pokazał Ibn Tassilowi, który biegał jak szalony po obozowisku, nawołując dzikim, pełnym rozpaczy głosem Dżaillę i obu służących.
— To sztylet Dżailli! — krzyknął, wyrywając z rąk Żałyńskiego broń, mogącą uchodzić raczej za zabawkę niż za śmiercionośne narzędzie.
Dostrzegłszy krew, począł jęczeć, powtarzając w kółko:
— Zabili ją! Zabili! O... Allach... zabili ją, źrenicę mych oczu... radość serca mojego! Nie żyje już pociecha nędznego życia mojego, które oby Allach zabrał jak najprędzej, gdyż bez niej stało