Przejdź do zawartości

Strona:Wacław Niezabitowski - Skarb Aarona.djvu/116

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Pobiegł ku miejscu, gdzie zwykle rozpalano ognisko.
— Hassan! Abuh! — zabrzmiał powtórnie jego gniewny głos.
Głucha cisza panowała w obozowisku.
Ibn Tassil, zaniepokojony już, zwrócił się ku namiotom.
— Jeżeli te łotry zasnęły w twoim namiocie, panie, to przysięgam, że rodzona matka nie pozna ich twarzy po powrocie do domu! — rzucił Żałyńskiemu syczącym z gniewu głosem.
— Ibn Tassil mieć słuszność! — wtrącił Selim, zmuszając wielbłąda Źałyńskiego do uklęknięcia. — Lew, który czasami włóczyć się tutaj, mógł napaść na śpiących i...
Pełen zgrozy i przerażenia okrzyk Ibn Tassila, dobiegający od strony namiotu Dżailli, przerwał słowa Selima.
Żałyński w paru skokach znalazł się przy namiocie w chwili, gdy Ibn Tassil wybiegał z niego.
— Dżailli niema! — krzyknął Arab. — O, Allachu!
Wzniósł ręce wgórę, poczem pełnym rozpaczy i szału ruchem zacisnął dłonie na skroniach.
Poganiacze, porzuciwszy wielbłądy, nadbiegli pędem, zapalając po drodze kaganki.
Żałyński wyrwał kaganek z rąk najbliżej stojącego i, odrzuciwszy nabok zasłonę, zakrywającą wejście do namiotu, wpadł wewnątrz.