Przejdź do zawartości

Strona:Wacław Niezabitowski - Skarb Aarona.djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
VII

Jadący przodem wąską ścieżyną Ibn Tassil wstrzymał wielbłąda i, odwracając głowę ku Żałyńskiemu, rzekł, potrząsając biczem:
— Widzę, że bicz ten będzie miał dzisiaj robotę! O, Allach, cóż to za ludzie! Spójrz tylko, panie! Posnęli, nie podsyciwszy dostatecznie ogniska, które powinno palić się całą noc, aby złe zwierzęta nie śmiały zbliżyć się do obozowiska. Na Mahometa i świętą jego brodę klnę się, że poprzecinam skórę tym nicponiom!
Zbliżyli się już tak do obozu, że w nocnej pomroce dostrzegali blade zarysy dwóch namiotów, odrzynających się niewyraźnie od czarnej ściany skalnej.
— Hassan! Abuh! Odezwij się który, abym mógł na twój grzbiet spuścić grad moich uderzeń! — wrzeszczał Ibn Tassil, zsuwając się z wielbłądziego grzbietu.