Przejdź do zawartości

Strona:Wacław Niezabitowski - Skarb Aarona.djvu/114

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

jony jesteś z umarłymi, których tylu wyprawiłeś na tamten świat.
Słowa te zakrawały na złośliwość, lecz lekarz, jakgdyby nie zwracając na nie uwagi, odrzekł namaszczonym tonem.
— Życie i śmierć człowieka są w ręku Allacha!
Odszedłszy na stronę, rozpostarł burnus na ziemi i, zdjąwszy obuwie, ukląkł, wznosząc dłonie ku górze.
Gdy kawalkada opuszczała obóz ekspedycji, biegły za nią jękliwe, drżące słowa wieczornej modlitwy, śpiewanej przez pobożnego lekarza.
— O... Allach... lai Allach... Bismiallach! — roznosiło echo, kołacząc się od wiszaru do wiszaru.
Lecz gdy tylko ostatni wielbłąd znikł za zakrętem wąwozu, El Terim urwał w połowie słowa modlitwę i, powstawszy z burnusa, splunął pogardliwie za karawaną.
Przez chwilę stał, jakgdyby namyślając się, co czynić, poczem, zapaliwszy fajkę, odsunął zasłonę namiotu i pewnym krokiem wszedł do wnętrza, gdzie w mroku bielały skostniałe ciała pomordowanych.
Gdzieś woddali z poza skalnych złomów rozległo się jękliwe wycie hieny, przechodzące czasami w jazgot, przypominający szydzący śmiech obłąkanego.