Przejdź do zawartości

Strona:Wacław Niezabitowski - Skarb Aarona.djvu/113

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Ibn Tassil żachnął się niecierpliwie.
— Więc ty zostaniesz, Abdullah, skoro ten nieodessany szczeniak skomli ze strachu! — zwrócił się do jednego z poganiaczów.
Ten wzruszył obojętnie ramionami.
— Nająłeś mnie, panie, do poganiania wielbłądów, nie zaś do pilnowania ofiar gniewu złego ducha pustyni! Nie zostanę! — odrzekł, odwracając się.
— Tak... tak! Abdullah ma rację! To nie nasza rzecz! My jesteśmy od wielbłądów! Nie zostaniemy za nic! — wrzeszczeli poganiacze, rzucając trwożliwe spojrzenia w stronę cichego namiotu.
Ibn Tassil splunął ze złością.
— Bodajby złośliwa febra wytrzęsła z was głupie strachy! Któż więc zostanie? — krzyczał, wymachując rękami.
— Niepotrzebni są mi oni! Sam potrafię odegnać hienę lub szakala! — rzekł spokojnym tonem El Terim.
Ibn Tassil spojrzał na niego z pewnego rodzaju podziwem. Sam on, będąc zabobonnym jak większość Arabów, za nic w świecie nie zostałby wśród nocy przy zwłokach pomordowanych.
— Serce twoje nie zna lęku, o, El-Terimie! — rzekł, lecz zmiarkowawszy się, że ma przed sobą zaciętego wroga, dodał, jakgdyby umniejszając wartość jego uczynku. — Chociaż, jako lekarz, oswo-