Przejdź do zawartości

Strona:Wacław Niezabitowski - Skarb Aarona.djvu/112

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Zostawić ich tak nie można! — odrzekł ten, patrząc w stronę namiotu.
— Masz słuszność, panie! Hieny pożarłyby ciała natychmiast! Ktoś musi tu zostać.
Obwiódł spojrzeniem grupkę poganiaczów.
— Lękliwe baby! Żaden z nich nie zostanie przy zwłokach!
— Ha... trudno! W takim razie zostanę ja! — rzekł po krótkim namyśle Żałyński.
Ibn Tassil zaniepokoił się.
— O nie... nie, panie! Ty musisz wrócić z nami, gdyż mamy z sobą wiele do pomówienia! — mówił szybko. — Zresztą, obawiałbym się o ciebie, panie! — dodał półgłosem.
Zwrócił się do El Terima i zamienił z nim kilkanaście słów.
— Lekarz zgodził się pozostać przy pomordowanych — rzucił Żałyńskiemu, ściskając nieznacznie jego dłoń na znak, że należy przyjąć tę propozycję. — Jutro przybędziemy tutaj rankiem, aby ich oddać matce ziemi. A może drudzy „inglesi” przybędą już do tego czasu? — dodał, dając równocześnie znak poganiaczom.
— Selim! — krzyknął — zostaniesz tutaj ze szlachetnym El—Terimem!
Chłopak aż się zachwiał z przerażenia.
— Zabij mnie, panie, a nie zostanę! — błagał. — To zły szejtan pomordował ich we śnie! On gotów przyjść po raz drugi jeszcze! Nie zostanę.