Przejdź do zawartości

Strona:Wacław Niezabitowski - Skarb Aarona.djvu/123

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Może zbiegł w chwili napaści — może ukrywa się dotąd wśród skał? Może lada chwila powróci, przynosząc wieści o szczegółach napadu? Z tych względów trzeba, aby ktoś pozostał. A najlepiej będzie, gdy pozostanę ja! — zakończył Żałyński tonem, nie znoszącym oporu.
— Niechaj będzie tak, jak mówisz, szlachetny cudzoziemcze, którego wychowała ta sama ziemia, jaka była kolebką narodzin wspaniałego Tadż-el-Fehera — zgodził się Ibn Tassil. — Ale na Allacha, nie wiem, czy zdołam okiełznać wściekłość moją, aby nie utopić noża w podłem sercu El Terima gdy go ujrzę związanego u swych stóp! Na święty sztandar proroka... nie powstrzymam się!
— Bądź roztropny, Ibn Tassilu, i nie postępuj jak zapalczywy młodzik! — zgromił go surowo Żałyński. — Śmierć jego może dać ci zrazu chwilę radości, lecz następstwem tego będzie to, że Dżailla pozostanie w rękach jego ludzi, którzy mogą, się mścić na niej!
Arab skłonił głowę w ukłonie.
— Prawda płynie z ust twoich, panie, prawda którą nawet i głupi Arab uznać musi za słuszną. Bądź spokojny, panie! Nie zabiję tego złodzieja, El Terima... co najwyżej przeciągnę go kilkakrottnie biczem po parszywych plecach, aby język jego stał się obrotniejszym, a on sam więcej skłonnym do mówienia prawdy!