Przejdź do zawartości

Strona:Wacław Niezabitowski - Skarb Aarona.djvu/124

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— To możesz uczynić zawsze! — zgodził się Żałyński.
— O... bądź, panie, pewnym, iż nie zapomnę o tem! — zaśmiał się złowrogo Arab.
Krótkiemi, ostremi rozkazami podniósł na nogi ludzi i zwierzęta, i w parę minut później obozowisko opustoszało doszczętnie, gdyż i Żałyński odsunął się od namiotów na kilkanaście kroków, zasiadłszy za potężnym występem skalnym, z poza którego mógł wygodnie obserwować zarówno samo obozowisko, jak i dość spory kawał wąwozu oraz zwisające nad nim z obu stron urwiste wiszary.
Przez dłuższą chwilę dobiegały do jego uszu głosy oddalających się Arabów i szmer kamieni, strącanych nadół nogami wielbłądów, lecz wkrótce niepodzielna cisza, podobna martwocie, zapanowała naokół.
Nadaremnie usiłował uchwycić słuchem dźwięk, szelest, szmer bodaj, któryby był świadkiem jakiegokolwiek życia tych poszarpanych, odartych ze wszelkiej roślinności szczytów górskich.
Żałyńskiemu zdawało się, że wszystko: wyniosłe skały, przepaściste, pełne głębokich cieni wąwozy, szarzejące płaszczyznami piasku osypiska... nawet niebo, ciemne, nie rozjaśnione ani jedną gwiazdą, wszystko naokół zastygło w bezruchu, którego początek sięgał tysięcy... tysięcy lat.