Przejdź do zawartości

Strona:Wacław Niezabitowski - Skarb Aarona.djvu/125

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Samotność poczuła wkrótce Żałyńskiemu nieznośnie ciążyć, jakkolwiek zżył się z nią jako pilot.
Gdyby bodaj najlżejszy, bezgłośny powiew wiatru! Świadczyłoby to o jakim takim ruchu w naturze, byłoby zwiastunem życia w tej martwej, przejmującej smutkiem i przygnębieniem ciszy!
Ale wiatr, który tak chętnie tratuje piaski pustyni El Tih i który często z piekielnym świstem i chichotem przebiega przez wąwozy gór Synaj, teraz, widocznie znużony całodzienną pracą, spał, odpoczywając spokojnie.
Przygnębienie coraz więcej poczęło ogarniać Żałyńskiego natrętnemi mackami. Przejścia dzis ejszego dnia zarysowywały się teraz w pamięci jego jaskrawemi obrazami, wywołującemi nastrój grozy i niepokoju.
Postaci pomordowanych stanęły jak żywe, przed nim. Zdawało mu się, że we wzroku profesora i jego asystenta widniał niemy wyrzut, iż śmierć ich była następstwem przybycia jego do obozu ekspedycji i udzielenia im wiadomości o tajemniczej tabliczce El Terima.
Okrwawione widma, potrząsając strzępami swych poszarpanych koszul, zdawały się zbliżać powoli ku niemu, szepcząc zbielałemi wargami: „Twoja wina... twoja wina“!
Jeszcze chwila, a staną tuż przed nim... Jeszcze chwila, a zimne palce chwycą go za gardło, z któ-