Przejdź do zawartości

Strona:Wacław Niezabitowski - Skarb Aarona.djvu/121

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Rozwścieczony jej milczeniem El Terim może uciec się do gwałtu... może ją zabić wreszcie!
Ale Ibn Tassil otrząsnął się już z wrażenia i odzyskał panowanie nad sobą.
— Nie, panie! Nie ośmieli się nawet dotknąć palcem jej włosa! Przebiegły jest i cierpliwy zarazem! Wie dobrze, że z chwilą jej śmierci zniknie dlań nadzieja zawładnięcia skarbem, chociażby go odnalazł! Bądź spokojny, panie! Jeśli porwanie to jest jego sprawką, to nic nie zagraża życiu Dżailli.
— Oby było tak, jak mówisz! — odrzekł Żałyński, gryząc wargi. — Co zamierzasz uczynić, Ibn Tassilu? — dorzucił po chwili.
Ten bezradnym ruchem rozłożył ręce.
— Nie wiem, panie mój! Allach nie obdarzył mię taką, jak ciebie, mądrością, więc wyczekuję twojej rady jak wędrowiec kropli dżdżu na pustyni! Ufam, panie, tobie i twojej mądrości! — błagał Arab.
Żałyński namyślał się przez chwilę.
— Słuchaj, co powiem! — rzekł wreszcie ściszonym nieco tonem. — Dżaillę odnajdziemy, chociażby ten zbrodniarz ukrył ją pod ziemią! Ale teraz w nocy niesposób udać się na poszukiwania... jutro o świtaniu rozpatrzymy szczegółowo obozowisko... może natrafimy na jakiś ślad, który nam wskaże kierunek ucieczki napastników. Ale sprawa odzyskania Dżailli byłaby o wiele prostsza, gdybyśmy