Serce i ręka/IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Serce i ręka
Wydawca Józef Unger
Data wyd. 1882
Druk Józef Unger
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Nazajutrz, gdy po bezsennéj nocy poprzedniéj, zasnąwszy głęboko, zbudził się pan Zygmunt nierano, i ująwszy sobie kelnera, posłał go się dowiedzieć, co się z paniami dzieje, doniesiono mu, że hrabina jest w domu i już wstała, a baronowa Olimpia leży w łóżku chora, nie przyjmuje nikogo, a nawet zapowiedzieć kazała, że do obiadu nie wstanie i jeść będzie u siebie. Po herbacie poszedł się dowiedzieć do drzwi Olimpii; skrzywiona twarz Szafrańskiéj ukazała się tylko i kwaśno zapowiedziała, że z panią nikt się widzieć nie może. To hermetyczne zamknięcie się, doprowadziło go do najwyższéj niecierpliwości. Od drzwi żony poszedł do Klary.
Znalazł ją nad książką, bardzo spokojną i nad jéj zwyczaj poważną. Popatrzała nań z dala, bez gniewu, ale obojętnie... Zygmunt pokłonił się z szyderską przesadą grzeczności.
— Czy nie raczy mi pani choć pięciominutowéj wyrobić audyencyi? zapytał. Rzecz oryginalna. Skazany jestem na nieoglądanie oblicza mojéj żony...
— Olimpia chora, leży, rzekła Klara.
— Tem niespokojniejszy jestem... Cóż to takiego? Możeby doktor?
— Doktor już był, nakazał kilkudniowy, zupełny, absolutny spoczynek, tak dalece, że mnie tam nawet nie puszczają.
— Cóż to jest?
— Nerwowego coś.
— Zatem ani sposobu widzenia się?..
— Sądzę, że pan poszanujesz radę lekarza i zdrowie żony.
— Muszę... ale gdybym kilka słów napisał?
— Doktor żadnych listów oddawać nie kazał.
— Jakiż to doktor?
— Nie wiem jak się nazywa...
— Ja tu wyborną odgrywam rolę, nawet w oczach służby hotelowej! dodał Zygmunt. Nazywam się mężem, a po trzy dni przystępu nie mam do pani baronowéj...
— Ale to przecię nic tak dziwnego! rozśmiała się Klara. W wielkim świecie to najpospolitsza rzecz... Très bon genre... Nikogo to wcale nie zadziwi!... O! o to pan możesz być spokojny... to nie wielkopolski zaścianek...
Klara dopowiadając tych wyrazów, usiadła znowu w krześle z książką, jakby chciała czytać daléj i dać mu odprawę. Zygmunt nie miał tu co robić; wyszedł.
Położenie w istocie coraz się stawało mniéj zabawném... Przeczucie mówiło, że coś groźnego dzieje się w téj ciszy, że to wszystko jest wymysłem i pokrywką, a Zygmunt nie miał środka dobadania się prawdy. Wszystko co go otaczało, było przeciwko niemu. Po raz pierwszy szczerze pożałował lekkomyślności, z jaką się w to nieszczęśliwe małżeństwo rzucił, dobijając się męczarni, któréj obrachować nie mógł.
Wyszedł z tego złowrogiego hotelu ze spuszczoną głową, sam nie wiedząc, dokąd idzie, co pocznie i jak się ma ratować. Stać tu na straży było zupełnie próżném: wszystko spiknięte było na niego, a gdzie kilka kobiet weźmie się za sprawę jednéj, tam żaden mężczyzna pochlebiać sobie nie może, aby im mógł stawić czoło.
Myślał już nawet, czyby nie lepiéj uznać się poprostu zwyciężonym, pożegnać panią i pojechać gdzie w świat? Ale cóżby powiedzieli rodzice jéj, ojciec jego i miłość własna?
Cały dzień zszedł znowu na najniedorzeczniejszém plątaniu się po ulicach, kawiarniach i restauracyach... Nad wieczór spotkał go Redke, który jeszcze nic o Fratellim nie wiedział, i pociągnął do pani doktorowéj. Tu znowu coś przegrać było potrzeba w miłém tête à tête, gdyż major dyskretny, jak tylko go wprowadził, wychodził, by im nie przeszkadzać. Piękna pani napróżno starała się rozbudzić znudzonego i smutnego Zygmunta, a przynajmniéj dobyć z niego tajemnicy, któraby jéj pomogła do opanowania człowieka... Szczęściem p. Zygmunt był nadto doświadczony, ażeby się z czémkolwiek niepotrzebnie wygadać i dać wziąć tak naiwnemi sposoby. Tak zszedł dzień. Wieczorem Zygmunt wchodząc do hotelu, dostrzegł prawie nieznaczny uśmieszek szyderski na twarzy odźwiernego, który mu klucz oddawał, i to go na nowo wzburzyło. Ludzie więc obcy szydzili sobie z jego utrapionego położenia!
Złości, w jaką go to wprawiło, nic odmalować nie potrafi. Trzęsąc się wszedł do swego pokoju; czuł, że mu się w mózgu przewraca. Krzesło, które pochwycił, w kawałki w rękach się jego roztrzasło.
Nazajutrz rano posłał już tylko kelnera spytać u Klary o zdrowie żony, i czyby się z nią przypadkiem widzieć nie mógł? Kazano mu odpowiedzieć, że doktor zabronił najlżejszego wzruszenia. Nie poszedł już nawet do Klary... Ta przedłużona choroba dawała mu wiele do myślenia...
W południe przyszedł wesoły bardzo Redke, oznajmując, że nie pięć, ale ośm musiał luidorów wydać na poszukiwania, lecz ma największą pewność, iż wspomniany Fratelli, pomimo to co mówił o podróży, daléj niż do Szwajcaryi gdzieś nie wyjechał. Zgadzało się to z domysłami pana Zygmunta i zdało prawdopodobném. Redke dodał, że możnaby przy użyciu właściwych środków dojść jego schronienia.
Zygmunt jednak daléj już cudzemi a niepewnemi rękoma nie chciał tych poszukiwań przeciągać; podziękował grzecznie i odpowiedział obojętnie, że o to mu wcale już nie chodzi. W godzinę potém Klara sama zapukała do jego drzwi.
— Chciałam, rzekła, uwiadomić pana, że Olimpia ma się cokolwiek lepiéj, ale doktor coraz przeciąga czas wyznaczony koniecznego dla niéj odpoczynku. Możesz pan być spokojny, groźnego nic nie ma, ale i dziwném nie jest, że po doznanych wzruszeniach tylu potrzebuje spocząć, i że widok pana szczególniéj mógłby dla niéj być zabójczym.
— Jak to? aż zabójczym? podchwycił Zygmunt szydersko.
— Nie potrzebuję ukrywać przed nim, odezwała się Klara: że uczucie wstrętu, jaki ma ku panu, jest posunięte do tego stopnia, iż imienia jego wspomnieć niemożna, żeby nie dostała spazmów.
Popatrzała się na niego hrabina. Zygmunt śmiał się ze złości.
— A jednak, rzekł, trzeba na to znaleźć środek jakiś, żeby się znosić... przecięż na wieki od jéj oblicza odepchniętym być nie mogę.
— Mnieby się zdawało, szepnęła Klara, iż najrozumniejszym ze wszystkiego byłby jakiś układ... zapewniający panu pewne korzyści, a dający obojgu zupełną swobodę... Nie byłoby to bezprzykładném....
— Jeszcześmy do tego nie przyszli, oburzony rzekł Zygmunt. W parę tygodni po ślubie, zdaje mi się, że toby było za wcześnie.
— Ludzie się drugiego dnia rozchodzą! szepnęła Klara.
— Tak, ale ja i pierwszego nie miałem, odezwał się Zygmunt.
— Zdaje mi się, że tego, jak go pan zowiesz pierwszego, nigdy się nawet spodziewać nie możesz...
— Zobaczymy, szanowna pani, kłaniając się, rzekł Zygmunt: ja bywam uparty...
Klara rozśmiała się, ruszyła ramionami i odeszła... Zygmunt usiadł pod oknem i zadumał się jak student. Był już znudzony sam sobą.
W téj chwili służąca, która potrzebowała oczyścić mieszkanie, weszła już drugi raz ze szczotką, popatrzała na Zygmunta, i nie pytając go o pozwolenie, zaczęła z wolna swoją robotę... Była to około lat trzydziestu panienka, niegdyś snadź bardzo piękna, a dziś zwiędła, ale z wyrazem twarzy, w którym dawna duma była jeszcze widna.
Na lekko zmarszczoném czole znać było, równie jak w zaciśniętych ustach, usposobienie gniewliwe niemal i złośliwe... zdawała się tylko z musu i przeciw woli spełniać te obowiązki sługi, niezgodne z pojęciem, jakie miała o godności swojéj. Badacz byłby wyczytał w téj fizyognomii całą przeszłość dramatyczną, namiętną, zakończoną jakiémś rozbiciem i wyrzuceniem na ten brzeg pusty hotelowego służebnictwa.
Kilka razy, uprzątając, popatrzała na Zygmunta, ruszyła ramionami, odchrząknęła, nie mogąc na siebie zwrócić jego baczności. Naostatek baron spojrzał ku niéj zdziwiony nieco, że ją zobaczył. Miał minę posępną i niepociągającą wcale.
— Co to? czy i pan chory? odezwała się do niego głosem dziwnym, z odcieniem małego szyderstwa.
— Ja? chory? dla czego?
— A tak... smutno pan wyglądasz...
— Dziwno mi, żeś to waćpanna spostrzegła.
— A któżby tego nie widział? Chodzisz pan całe dni jak nieswój — przebacz mi — między temi kobietami.
— Jedna z nich jest moją żoną! przestrzegł Zygmunt.
— O tak, wiem... ale ja w téj chwili o niéj nie mówię. A druga?
Zygmunt popatrzał uważnie; dziewczyna się śmiała złośliwie. Podparła się na szczotce, popatrzała także na niego długo z politowaniem, ruszyła ramionami i zaczęła znowu uprzątać.
— O! ta druga, szepnęła po chwili: ta druga... to jakaś intrygantka zręczna bardzo...
Zygmuntowi dopiero teraz na myśl przyszło skorzystać z dobréj woli do rozmowy panienki, która widocznie się z nią nastręczała. Wstał z krzesła i zbliżył się.
— Odgadłaś pono, że mi idzie o pilne śledzenie kroków téj drugiéj, moja panno, rzekł cicho. Mógłbym bardzo być wdzięczen, gdybyś mi do tego pomogła...
— O! czemuż nie? czemu nie? z największą chęcią! zawołała Szarlotta, któréj się oczy zaiskrzyły. I mnie kobiety zgubiły! poprzysięgłam im zemstę. Zgubią one i was, bo widzę, że nie umiecie sobie poczynać z niemi...
— Wy możecie wiedzieć kto tam przychodzi? co robią?... chora moja żona?
Szarlotta popatrzała znowu w oczy baronowi i ramionami ruszyła.
— Myślicie, że niechora? zapytał.
— Ale jéj od dwóch dni nie ma w hotelu, szepnęła dziewczyna... Chora?? Nigdy chorą nie była... Jednego wieczoru... ta druga przyprowadziła tu z sobą mężczyznę... zamknęły się wszystkie z nim... nikogo nie puszczano, czaty stały...
— Ja o tém wiem, rzekł Zygmunt, i wypuszczono go drugą bramą.
— A tak... portyer opłacony... kłamie!.. to zły człowiek... mówiła dziewczyna. Nazajutrz wyjechały te panie... i druga nie powróciła podobno, tylko udawali, że jest w domu... Przekupiły doktora, komedyę grają... Bóg wie gdzie ona jest...
Zygmunt zbladły stał, kąsając wargi; ręce załamane trzęsły mu się... Dziewczyna patrzała nań na pół z politowaniem, na pół z szyderstwem.
— Ale czyż to być może? czyż być może?...
— Jeśli pan nie wierzysz...
Szarlotta wzięła szczotkę... Baron dobył pieniędzy i wcisnął jéj w rękę....
— Dziękuję, rzekł, nie wydam was, ale cokolwiek się stanie, miejcie oko na nich... i mówcie mi...
Dziewczyna trzymała podarek obojętnie na dłoni.
— Pan myślisz, że ja to dla pieniędzy robię? rzekła. A! nie! ja się mszczę! mnie kobiety zgubiły!.. Ja dziś byłabym szczęśliwą, jabym była bogatą i nie tułałabym się wycierając kąty cudze.. O! te jędze, te jędze w aksamitach!...
Z razu Zygmunt z odkryciem tém nie bardzo wiedział co począć; po chwili namysłu, chwycił za kapelusz i wpadł uraganem do Klary. Siedziała znowu przy oknie, ale bez książki. Naprzeciw niéj stał fotel. Zygmunt siadł milczący, i pochwycił ją z taką siłą za rękę, że hrabina przerażona krzyknęła.
— Co się panu stało?... co pan robisz?...
— Przychodzę pani powiedzieć, żeś odegrała rolę niegodziwą, żeś mnie oszukała... żeś podała rękę do rozpusty... i rzucić jéj w oczy pogardą.
— Pan szalejesz!
— Miałbym czego! odparł Zygmunt. Ja wiem wszystko: Olimpii nie ma. Choroba zmyślona... Ona uszła z kochankiem!...
— Pojechała, tak, pojechała z tym, którego uważa za męża, bo mu ślubowała wiarę. Pan tu nie masz innéj roli nad smutną i śmieszną; nie czyń siebie pośmiewiskiem ludzi, jeśli masz odrobinę rozsądku... Olimpia pojechała z nim, i nic w świecie wstrzymać jéj nie mogło... ale powróci tu i stanie oko w oko powiedzieć panu, co czyniła... Ona się z tém nie myśli taić. Szło jéj o to tylko, ażebyś nie napadł tego człowieka i nie szukał zemsty....
— Od zemsty go ona nie ocali....
— Chce przynajmniéj spróbować, odezwała się hrabina, powoli odzyskując przytomność. Na zabiciu go nic pan nie zyskasz... bo Olimpia jutro zerwie małżeństwo; gdy żyw zostanie, możecie się przecię ułożyć... słyszysz pan? ułożyć się bardzo korzystnie...
— Więc sądzicie, że ja już wszystko w świecie gotowem sprzedać za pieniądze! krzyknął Zygmunt.
— Nie wrzeszczże pan! oburzyła się Klara. Ja sądzę, że pan masz takt i rozum, chociaż ich w téj chwili nie widzę. Słuchaj pan, poczęła hrabina unosząc się: nie zwykłam nigdy mówić seryo; obracam wszystko w śmiech: na ten raz gniew wywołuje ze mnie szczerą prawdę niczém nieokraszoną. Nie udawaj pan tego, kim nie jesteś. Chciałeś się ożenić z Olimpią dla jéj imienia i posagu. Użyłeś do tego środków, których ja właściwie nazywać nie chcę. Przypodobałeś się matce, zyskałeś ojca, przyjąłeś rękę daną ci z przymusu pod upokarzającemi warunkami — to wszystko daje miarę, kim jesteś i czego żądałeś. Idzie o pieniądze, dadzą ci je... okupią się... honoru nie masz do ocalenia...
Nie dokończyła, bo Zygmunt pochwycił się za włosy i porwał wściekły ku niéj, tak, że się cofnąć musiała.
— Pani! zawołał: nadużywasz przywilejów kobiety...
— Wytrzeźw się pan i wróć do swéj roli. Utworzyłeś sobie to położenie, powinieneś zrozumieć, że wszystkie jego konsekwencye przyjąć musisz. Tak, czy nie?
Zygmunt zamilkł.
Widząc go zachwianym, mówiła daléj szybko:
— Wszystkie plany zemsty do niczego pana nie doprowadzą: rozerwą związek, odbiorą majątek, okryją cię śmiesznością. Niepierwszy pan ożeniłeś się z kobietą należącą do innego; kto miał odwagę to popełnić, musi mieć rezygnacyę dźwigać. Zabić Fratellego nic panu nie pomoże; z nim zabijesz swoje nadzieje... swą przyszłość.
Umilkła; baron padł na kanapę milczący i złamany. Klara prawie tryumfowała. Gdy raz puściła wodze słowu, powstrzymać już nie było w jéj mocy; mówiła, przekonywała, dowodziła mu, że poddać się musi. Zygmunt widział konieczność, ale resztka szlachetniejszego uczucia oburzała się przeciwko znikczemnieniu takiemu. Pomimo gniewu, hrabina nawet czuła jakąś litość dla téj istoty, tak srodze skaranéj za rachubę ohydną.
To też głos jéj stawał się coraz łagodniejszym, i po wybuchu, którym Zygmunta zwyciężyła, z kobiecą przebiegłością zaczęła tę ranę, którą zadała, goić powoli i obwijać.
— Jedynym środkiem wyjścia z tego położenia, dodała w końcu, jest rozwód, a raczéj unieważnienie małżeństwa. Ono pana zrehabilituje, a Olimpia będzie się starała straty i zawód jego ofiarą chętną nagrodzić. Rozwód nie może nastąpić natychmiast; umówiwszy się raz oń, może pan swobodny czekać...
Baron milczał. Po chwili, nie odpowiadając nic, wstał z kanapy, pożegnał ją lekkiém skinieniem głowy, i wyszedł... Hrabina, która się spodziewała dłuższéj rozmowy i jakiegoś stanowczego końca, nie umiała nawet sobie zdać sprawy ze skutków téj kłótni i spotkania, i to ją niepokoiło. Na twarzy Zygmunta, gdy wychodził, nic widać nie było, oprócz podraźnienia i cierpienia....
Cofnął się do swojego mieszkania i pozostał w niém przez resztę dnia... Chwila to była w życiu jego stanowcza... wyrazy hrabiny przyprowadzonéj do gniewu, nieosłodzone niczém, surowe, obelżywe, obrażające, uderzyły w niego ciosem śmiertelnym, ale odżywiły w nim niedobitego jeszcze, szlachetniejszego coś, co na dnie duszy zostało....
Cała sromota postępowania dotychczasowego, cała gorycz następstw jego padły nań i wywołały zwrot, do jakiegoby w życiu nigdy może bez tego zdolnym nie był. Bezsilny w obec skutków popełnionego błędu, zbolały, pierwszy raz powiedział sobie: „Czy mogę się dźwignąć? czy potrafię się oczyścić?...”
Czuł się tak znikczemnionym, tak poniżonym, w jednéj godzinie wypił tyle goryczy, przeznaczonych do sączenia się po kropli przez długie lata, że musiał umrzeć, spodlić się, lub zapragnąć otrząsnąć się z tego błota...
W obrzydzeniu samego siebie — nie miał nic na myśli tylko jedno: oczyścić się, obmyć, wyjść z kałuży... Środki najróżniejsze nastręczały mu się z kolei. Pierwszym warunkiem było wyrzec się korzyści materyalnych tego nieszczęśliwego małżeństwa, zwrócić aż do ostatniego grosza, oddać co miał — odtrącić coby mu ofiarowano. Lecz z czémżeby pozostał on? ojciec?... co było począć?...
Zamknięty z sobą, przechodził od najdzikszych pomysłów do dawnych planów zemsty i walki, i wracał znowu do konieczności rehabilitacyi. Oburzało go pojęcie, jakie hrabina miała o jego charakterze, o przedajności... rumienił się sam siebie... Policzek, który odebrał, poskutkował, sprowadzając upamiętanie, a przynajmniéj pragnienie jego..
Walczył z sobą... ale postanowił kroku żadnego nie czynić i zachować się najobojętniéj względem Olimpii. Ocalić jéj dla siebie nie mógł; co mu groziło, stało się spełnionym faktem: odzyskała tego, któremu ślubowała.. nie pozostawało nic prócz cofnięcia się.
Późno w wieczór Klara niespokojna, nie wiedząc co myśleć, sama poszła przekonać się, czy był u siebie; ale przez drzwi zajrzawszy, gdy spodziewała się go na nową wywabić rozmowę, otrzymała grzeczną odpowiedź, że baron trudzić jéj już nie chce, a czuje się trochę niezdrów. Tajemnicza ta odprawa nie na rękę była hrabinie...
Zygmunta śledzono, nie wyszedł ani krokiem do późna. Panu Redkemu, który przyszedł mu oznajmić że poszukiwania się czynią i wymagają tylko czasu, baron odpowiedział obojętnie, że to, co wiedzieć potrzebował, już wie, że mu dziękuje za trud jego i prosi, aby dalszych starań zaniechał. Major wziął to trochę kwaśno za dowód nieufności, ale gdy mu się Zygmunt opłacił, rozstali się przyzwoicie...
Późno w noc dano wiedzieć hrabinie, że Olimpia przybyła. Pobiegła do niéj natychmiast i zamknęły się na długą konferencyę tajemną. Klara opowiedziała jéj wszystko, powtórzyła niemal rozmowę i przyznała się, że o skutku nie może wnioskować. Zygmunt siedział u siebie, zdawał się złamanym i niepewnym co pocznie.
Na twarzy Olimpii rozpromienionéj szczęściem, znać było jakby powrot do życia... Klara nie mogła się wydziwić temu skutkowi godziny szczęścia po latach niedoli. Słuchała szczebiotania przyjaciołki, lecz widać było, że do niego nie przywiązuje żadnéj wagi — duszą i sercem była przy ukochanym... Oczy jéj patrzały nie widząc, usta uśmiechały się marzeniem... Wszystkie warunki byłaby przyjęła, ubóztwo, ofiary największe, upokorzenie, nawet gniew ojca i matki, byle z wybranym swych lat wiosennych pozostać.
Klara ze zdumieniem spostrzegła, jak to, co jéj wydawało się najważniejszém, mało poruszało Olimpię. Uderzyło ją tylko co mówiła o niebezpieczeństwie mogącém zagrażać Bratankowi, które odwrócić się starała z taką zręcznością, przekonywając Zygmunta o bezużyteczności zemsty... Za to Olimpia ścisnęła jéj rękę...
W pierwszéj chwili wezbrany potok słów tak obficie płynął z ust hrabiny, że Olimpia nie mogła prawie odpowiedzieć nań ani wyrazem. Klara wracała do tego, co już mówiła, powtarzała się, tryumf ją widocznie upajał. Pocałunek Olimpii zamknął nareszcie różowe usta zmęczonéj.
— Kochana moja, rzekła: ja tak jestem niewypowiedzianie szczęśliwa w téj chwili, iż szczęście zasiania mi niebezpieczeństwo. Nie chcę szukać żadnych środków, któreby mnie zmuszały do kłamstwa, do wybiegów, do walki.... Niech jutro przyjdzie pan baron, powiem mu wszystko, otwarcie, niech żąda czego chce, oddam ostatnią suknię, oddam koszulę... pójdziemy z nim pracować, żyć o chlebie suchym... lub umierać z głodu...
Une chaumière et son coeur! rozśmiała się serdecznie Klara, z pewną zazdrością patrząc na rozpromienioną przyjaciołkę. A! jakże to dziwnie brzmi w XIX wieku! coś tak przestarzałego, jak prawdziwa miłość dwojga kochanków niepotrzebujących posagu!.. Olimpko moja! tyś widzę pozostała dzieckiem, siedząc tam na wsi zamurowana ze smutkiem swoim. Ale to są rzeczy, które się mówią, tak sobie, dla tego, żeś nigdy nie doświadczyła niedostatku, głodu i prywacyi.
Olimpia się uśmiechnęła smutno.
— Jakże ty się ze mną śmiać będziesz, rzekła, gdy ci powiem, że przez te długie lata niewoli mojéj w Zabrzeziu, jam marząc a marząc o wszystkiém, marzyła o możliwości ubóztwa!.. I wiesz com robiła? Oto próbowałam na sobie głodu i postu dobrowolnego o suchym chlebie, zimna, pozbawiania się wszelkich wygódek... Brano to za rodzaj pokuty i ascetyzmu; jam się zbroiła tylko do walki... no — i jestem do niéj zbrojną...
Klara spojrzała na nią z pewném niedowiarstwem. Olimpia nie miała najmniejszéj ochoty do rozmowy; przyniosła z sobą taki zapas szczęścia, iż pragnęła co najrychléj sam na sam z niém pozostać...
— Jutro więc, rzekła, proszę do siebie pana barona na rozmowę... Dobranoc...
Tak się rozeszły... Klara zamyślona powróciła do siebie.
— Jaka ona dziecinna! mówiła w duchu; gdyby nie ja, jakby oni tu sobie dali radę?
Nazajutrz zdawało się, że Zygmunt sam pewnie zgłosi się do hrabiny; ale do godziny dosyć późnéj nie przyszedł. Służąca, owa Szarlotta, któréj wielką czyniło przyjemność złą przynieść nowinę, oznajmiła, że ten pan w nocy zachorował, i że doktor był już dwa razy, a teraz przysłał właśnie bonę do pilnowania.
Klara przestraszyła się. Nie miała złego serca, przy całéj wzgardzie dla Zygmunta, żal go jéj było trochę. Nie wahała się więc ani chwili pobiedz do niego. W progu wchodzącą powstrzymała kobieta, dając znaki, ażeby nie mówiła nic i zachowała się cicho. Wywołała ją hrabina w korytarz.
— Pan ten mocno zachorował w nocy, szepnęła bona. Doktor mówi, że to gorączka niebezpieczna. Nakazał spokój jak największy...
— Kiedy doktor przyjdzie?
— Za parę godzin, aby się przekonać o biegu choroby...
— Proścież go, aby zaszedł do mnie... Ale ja przecięż mogłabym się przekonać, jaki jest stan chorego...
— Drzemie nieprzytomny... mówi zupełnie od rzeczy... Doktor stanowczo zakazał wpuszczać kogokolwiek...
Z tą niespodziewaną nowiną Klara poszła do Olimpii, która się spodziewała co chwila ukazania się barona. Po twarzy przyjaciołki łatwo poznała, iż się coś nowego i niedobrego święci.
— Gdzież baron?
— A! stało się czego nikt przewidziećby był nie mógł. Po wczorajszéj snadź rozmowie ze mną — leży chory w gorączce...
— Chory? w gorączce? ale możeż to być? zawołała Olimpia. On? chory? ze zgryzoty? ze zmartwienia? on? Wierz mi Klaro — widziałaś go? — to podstęp, to fałsz!...
Hrabinę uderzyła ta myśl; śpiesznie pobiegła nazad na drugie piętro... Drzwi tym razem były zamknięte; wyszła bona, ale zamiast rozmowy z nią, gwałtem wcisnęła się Klara na palcach do pokoju i aż do łoża Zygmunta.
Leżał w istocie w gorączce wzmagającéj się coraz bardziéj; wodząc oczyma nieprzytomnemi i bełkocąc wyrazy niezrozumiałe, rzucał się, jęczał i krzyczał. Choroba wcale nie była udaną, ani przesadzoną. Hrabina cofnęła się przerażona, i wróciła do Olimpii.
— Nie ma najmniejszéj wątpliwości, że leży w okropnéj gorączce, rzekła pomieszana. Doktora czekają po raz trzeci. Zdaje się, że rzecz bardzo seryo...
Są chwile, w których nawet taka wiadomość nie czyni wrażenia żadnego, zwłaszcza gdy choroba dotyka człowieka, który nam przewinił wiele. Olimpia milczała zamyślona. Zasępiło się jednak jéj czoło: choroba przychodziła nie w porę, krzyżowała jéj plany, odraczała koniec stanowczy...
Zszedł tedy znowu dzień na wyczekiwaniu, w niepewności a przywołany doktor bez ogródki powiedział, że słabość jest bardzo groźna, iż życie zapewne młodość ocali, ale zdrowie nie powróci.
Przesilenia, któreby o przejściu choroby stanowić mogło, nie spodziewano się tak rychło. Tymczasem gorączka przybierała charakter bardzo gwałtowny. Zupełną swobodę odzyskała Olimpia i spokój chwilowy; miała czas do namysłu i wytchnienia. Klara, która przypisywała sobie po części słabość Zygmunta, posępna jakoś chodziła. Przesilenie już się zbliżało, gdy jednego wieczoru dzwonek na dole oznajmił przybycie hotelowego omnibusa. Wysiadł z niego cały garnizon Angielek z pledami i torbami, Anglików w białych kapeluszach z zielonemi welonami, Amerykan i Rossyan, a między nimi figurka czupurna z całym bukietem wstążeczek w guziku letniego surduta, z drugim takim przy paltocie... Jegomość ten dopominał się, aby go zaraz prowadzono do barona Dobińskiego, który jest jego synem...
Zarządzający hotelem, dosłyszawszy jakiś spór z portyerem, który nie chcąc od razu powiedzieć dla czego, wymawiał się od wpuszczenia szambelana do numeru, gdzie chory leżał — wyszedł sam. Imponująca mina rzeczywistego radcy stanu, głos jego stanowczy, ordery i t. d., jakoś nie uczyniły wrażenia na panu rządcy. Bardzo zimno i grzecznie oświadczył, że portyer ma słuszność, wahając się w spełnieniu życzenia, gdyż na nieszczęście pan baron jest chory na gorączkę tyfoidalną... i nawet ojcu w chwili spodziewanego przesilenia przystęp może być wzbroniony.
Szambelan, który jechał w skutek listu rzuconego na pocztę w Carouge, spodziewając się już twardéj do odegrania roli, osłupiał dowiedziawszy się o chorobie.... Nie nalegał już wcale; prosił o pokój jak najbliższy i o posłanie natychmiast po doktora, z którym się rozmówić potrzebował. Dla poparcia swojego żądania argumentem, który mu się zdawał mogącym silnie podziałać na służbę, zażądał książki meldunkowéj i wpisał się w nią ze wszystkiemi tytułami, orderami i rangami. Szwajcarowie popatrzali na ten regestr, na człowieka, potém na skromną torbę i tłomoczek, i posłali po doktora...
Tymczasem nieszczęśliwy szambelan zajmował dany mu pokoik na piewszém piętrze, oczekując na przybycie lekarza i gotując się ubrany iść do swéj tak zwanéj synowéj.
Nie śpieszył jednak, bo wiedział bardzo dobrze, iż mimo taktu, z jakim miał pokierować rozmowę, nic go przyjemnego nie spotka. List syna aż nadto był szczery i wyrazisty.
Szambelan przez drogę miał czas wiele myśleć, a myśli te nie uczyniły go ani wesołym, ani spokojnym. Mary, jakie roił, sądząc, że Zygmunt świetną kolligacyą rodzinę przyozdobi... wnuki, których się spodziewał i t. d., — wszystko to problematyczném być zaczynało. Co gorsza, źle ujęte i przeprowadzone małżeństwo cień fatalny rzucało na przyszłość Zygmunta... Przypuszczał już nawet szambelan najsmutniejszą ostateczność: rozwód. Człowiek praktyczny, to jest redukujący każdą sprawę do rezultatów, jakie ona na kieszeń wywierać mogła, szambelan zaczynał obliczać, ileby powinni żądać, aby wszystkie plany i blizny otrzymane powyzłacać.
Rezygnacyę zdobył przez drogę, a mimo to wzdychał ciężko... czuł się nieszczęśliwym... była to porażka wstydliwa. Czuł też, że żaden pieniądz opłacić jéj nie może. W ostateczności wszakże co począć było? musiał coś przynajmniéj ocalić...
Jak Zygmunt chwilami przypisywał ojcu projekt ożenienia i zachętę do niego, tak szambelan winę niepowodzenia znowu składał na syna.
— Nie umiał się wziąć! mówił. Gdybym ja był na jego miejscu! Postąpił bez taktu, zbyt gwałtownie, naraził ją sobie... zresztą... ale z tymi młodymi to nie ma rady!
Na chmurne rozmyślania szambelana, który wzdychał, mył się, stękał i przeglądał się w lustrze, pił kawę i brodę golił razem, aby czasu oszczędzić, nadszedł powołany doktor. Ledwie miał czas narzucić na siebie palto ze wstążeczkami i pobiegł wypytywać...
Konsyliarz minę czynił nader surową.
— Choroba, rzekł, jest najgorszéj natury, mózg zaattakowany silnie; ale wczesne starania, młodość, dają nadzieję, że pacyent wróci do zdrowia, acz nie bez szwanku... po przebytéj tak groźnéj słabości...
Dodał, jak zwykle, że potrzeba spoczynku, unikania wrażeń silniejszych, że ojciec niepowinienby się pokazywać i t. p.
Uspokojony szambelan, przedłużył już tylko rozmowę, aby mieć zręczność wspomnienia swych stosunków cesarsko-królewsko-książęco-ministeryalnych, opowiedział parę anegdot o dworach, na których bywał, i olśniwszy doktora, wypuścił. Był pewien, że po tym fajerwerku będzie mu syna leczył daleko troskliwiéj. Szwajcar za drzwiami śmiał się...
Ukończywszy razem kawę, golenie, umywanie, ubranie, szambelan uznał za właściwe, bilet swój (zawsze ze wszelkiemi tytułami) posłać synowéj, która już była przez Klarę zawiadomiona o przyjeździe gościa niespodzianego... Mimo godziny spóźnionéj, Olimpia kazała powiedzieć, że przyjąć może.
Stary wiele rachował na swą powagę, któréj właśnie mu brakło; na wymowę, która była niezgrabném intryganctwem; na inne swe dary, przesadnie oceniane przez właściciela, mało cenione przez ludzi.
Wszedł do saloniku, układając smutne i uroczyste oblicze... Olimpia skromnie ubrana i sama jedna, czekała nań spokojna i chłodna. Dotąd nigdy nie miała zręczności mówić z nim dłużéj, a nadewszystko szczerzéj; rozmowy ich ograniczały się napaściami grzeczności ze strony szambelana, półsłowami obojętnemi Olimpii, zbywającéj go z nietajonym wstrętem.
Szambelan uznał za właściwe nie módz prawie przemówić w pierwszéj chwili; otarł nawet łzę, któréj nie wylał.
— W smutną chwilę przybywam, odezwał się: zastaję syna choć wychodzącego z niebezpieczeństwa, ale zawsze zagrożonego jeszcze długiém cierpieniem.
— Boli mnie to bardzo, odpowiedziała Olimpia. Na staraniach około chorego nie zbywało. Lekarz wprawdzie nie dopuszczał nikogo, ale moja przyjaciołka hrabina Klara...
— Jak to? jest tu? przerwał szambelan.
— Wiele mi pomogła w tém, w czém ja uznaję moją nieudolność, bo koło chorych chodzić nie umiem...
Rozmowa westchnieniem przepleciona ustała, trudno ją było na nowo zawiązać...
Po kilku jeszcze westchnieniach, szambelan nie sądząc, aby mu wypadało rozpoczynać o czém inném i wstawiać się za synem, przemówił o rzeczach obojętnych. Uprzedzona wcześnie Klara nadeszła, i to pierwsze spotkanie ograniczyło się na zamianie kilku frazesów zwyczajnych. Spóźniona godzina usprawiedliwiała prędkie pożegnanie. Na znak dany przez Olimpię, Klara odchodzącemu podała rękę i zaprosiła go do siebie. Tu posadziwszy go na kanapce, z czułością wielką zaczęła opowiadać o chorobie, o tém i owém, zdając się czekać, czy stary sam nie zagai o czémś więcéj... Szambelan słuchał tylko.
— Tak dawno się znamy, szanowny panie, rzekła w końcu gospodyni: że mogę być z panem otwartą. Pan Zygmunt sam podobno był przyczyną téj ciężkiéj choroby. Zbyt do serca bierze wszystko... a żeniąc się z Olimpią, mógł się z góry przygotować na wiele trudności do przebycia...
— Gdyby one do przebycia i zwyciężenia były, odparł ojciec — Zygmunt byłby je mężnie przetrwać umiał; ale tu podobno spotkały go nieprzezwyciężone zawady...
— Co pan niemi nazywasz? zapytała hrabina.
— Najprzód nieszczęśliwe usposobienie mojéj synowéj... jéj uprzedzenie przeciw temu ukochanemu dziecku...
— Porozumiejmy się, przerwała hrabina. Bądź pan ze mną szczerym; mogę panu służyć za pośredniczkę. O czém panu donosił Zygmunt? co pan wiesz? i jakie masz na przyszłość plany?...
Szambelan, który przez całe życie miał sobie za prawidło nigdy nic jasno i szczerze nie mówić, do niczego się nie przyznawać, grunt badać uważnie, z ludźmi obchodzić się jak z prochem, który zawsze wystrzelić może, — ukośném wejrzeniem zmierzył hrabinę, lecz do wyznań i otwartości tak na prędce jakoś nie miał ochoty...
— Nieskończenie pani hrabinie dziękuję i wyrazów znaleźć nie mogę na określenie méj wdzięczności dla niéj, odezwał się ze słodyczą dyplomaty, który chce antagonistę oszukać. Będę jéj błagał o to pośrednictwo... będę obowiązany, jeśli raczysz dać mi ten dowód przyjaźni tak dla mnie cennéj. Lecz dozwól mi hrabino ochłonąć z pierwszego wrażenia, przestrachu. Dziś wszystkie me władze pochłania myśl choroby najdroższego dziecięcia... Pojmuje pani, dziś jeden plan mam — ocalić go...
Otarł oczy... Klara popatrzała nań i milczała. Ona nie umiejąc kłamać, a przynajmniéj źle się z tego dosyć wywiązując, uczuła się bezsilną w obec człowieka, który widocznie sprawę chciał załatwić z obmyślaną przezornością i obrachowaniem...
Dali więc sobie dobranoc.

∗             ∗


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.