Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Serce i ręka.djvu/179

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Tak, ale ja i pierwszego nie miałem, odezwał się Zygmunt.
— Zdaje mi się, że tego, jak go pan zowiesz pierwszego, nigdy się nawet spodziewać nie możesz...
— Zobaczymy, szanowna pani, kłaniając się, rzekł Zygmunt: ja bywam uparty...
Klara rozśmiała się, ruszyła ramionami i odeszła... Zygmunt usiadł pod oknem i zadumał się jak student. Był już znudzony sam sobą.
W téj chwili służąca, która potrzebowała oczyścić mieszkanie, weszła już drugi raz ze szczotką, popatrzała na Zygmunta, i nie pytając go o pozwolenie, zaczęła z wolna swoją robotę... Była to około lat trzydziestu panienka, niegdyś snadź bardzo piękna, a dziś zwiędła, ale z wyrazem twarzy, w którym dawna duma była jeszcze widna.
Na lekko zmarszczoném czole znać było, równie jak w zaciśniętych ustach, usposobienie gniewliwe niemal i złośliwe... zdawała się tylko z musu i przeciw woli spełniać te obowiązki sługi, niezgodne z pojęciem, jakie miała o godności swojéj. Badacz byłby wyczytał w téj fizyognomii całą przeszłość dramatyczną, namiętną, zakończoną jakiémś rozbiciem i wyrzuceniem na ten brzeg pusty hotelowego służebnictwa.
Kilka razy, uprzątając, popatrzała na Zygmunta, ruszyła ramionami, odchrząknęła, nie mogąc na siebie zwrócić jego baczności. Naostatek baron spojrzał ku niéj zdziwiony nieco, że ją zobaczył. Miał minę posępną i niepociągającą wcale.
— Co to? czy i pan chory? odezwała się do niego głosem dziwnym, z odcieniem małego szyderstwa.
— Ja? chory? dla czego?