Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Serce i ręka.djvu/180

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— A tak... smutno pan wyglądasz...
— Dziwno mi, żeś to waćpanna spostrzegła.
— A któżby tego nie widział? Chodzisz pan całe dni jak nieswój — przebacz mi — między temi kobietami.
— Jedna z nich jest moją żoną! przestrzegł Zygmunt.
— O tak, wiem... ale ja w téj chwili o niéj nie mówię. A druga?
Zygmunt popatrzał uważnie; dziewczyna się śmiała złośliwie. Podparła się na szczotce, popatrzała także na niego długo z politowaniem, ruszyła ramionami i zaczęła znowu uprzątać.
— O! ta druga, szepnęła po chwili: ta druga... to jakaś intrygantka zręczna bardzo...
Zygmuntowi dopiero teraz na myśl przyszło skorzystać z dobréj woli do rozmowy panienki, która widocznie się z nią nastręczała. Wstał z krzesła i zbliżył się.
— Odgadłaś pono, że mi idzie o pilne śledzenie kroków téj drugiéj, moja panno, rzekł cicho. Mógłbym bardzo być wdzięczen, gdybyś mi do tego pomogła...
— O! czemuż nie? czemu nie? z największą chęcią! zawołała Szarlotta, któréj się oczy zaiskrzyły. I mnie kobiety zgubiły! poprzysięgłam im zemstę. Zgubią one i was, bo widzę, że nie umiecie sobie poczynać z niemi...
— Wy możecie wiedzieć kto tam przychodzi? co robią?... chora moja żona?
Szarlotta popatrzała znowu w oczy baronowi i ramionami ruszyła.
— Myślicie, że niechora? zapytał.