Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Serce i ręka.djvu/178

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Zygmunt jednak daléj już cudzemi a niepewnemi rękoma nie chciał tych poszukiwań przeciągać; podziękował grzecznie i odpowiedział obojętnie, że o to mu wcale już nie chodzi. W godzinę potém Klara sama zapukała do jego drzwi.
— Chciałam, rzekła, uwiadomić pana, że Olimpia ma się cokolwiek lepiéj, ale doktor coraz przeciąga czas wyznaczony koniecznego dla niéj odpoczynku. Możesz pan być spokojny, groźnego nic nie ma, ale i dziwném nie jest, że po doznanych wzruszeniach tylu potrzebuje spocząć, i że widok pana szczególniéj mógłby dla niéj być zabójczym.
— Jak to? aż zabójczym? podchwycił Zygmunt szydersko.
— Nie potrzebuję ukrywać przed nim, odezwała się Klara: że uczucie wstrętu, jaki ma ku panu, jest posunięte do tego stopnia, iż imienia jego wspomnieć niemożna, żeby nie dostała spazmów.
Popatrzała się na niego hrabina. Zygmunt śmiał się ze złości.
— A jednak, rzekł, trzeba na to znaleźć środek jakiś, żeby się znosić... przecięż na wieki od jéj oblicza odepchniętym być nie mogę.
— Mnieby się zdawało, szepnęła Klara, iż najrozumniejszym ze wszystkiego byłby jakiś układ... zapewniający panu pewne korzyści, a dający obojgu zupełną swobodę... Nie byłoby to bezprzykładném....
— Jeszcześmy do tego nie przyszli, oburzony rzekł Zygmunt. W parę tygodni po ślubie, zdaje mi się, że toby było za wcześnie.
— Ludzie się drugiego dnia rozchodzą! szepnęła Klara.