Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Serce i ręka.djvu/192

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

powinni żądać, aby wszystkie plany i blizny otrzymane powyzłacać.
Rezygnacyę zdobył przez drogę, a mimo to wzdychał ciężko... czuł się nieszczęśliwym... była to porażka wstydliwa. Czuł też, że żaden pieniądz opłacić jéj nie może. W ostateczności wszakże co począć było? musiał coś przynajmniéj ocalić...
Jak Zygmunt chwilami przypisywał ojcu projekt ożenienia i zachętę do niego, tak szambelan winę niepowodzenia znowu składał na syna.
— Nie umiał się wziąć! mówił. Gdybym ja był na jego miejscu! Postąpił bez taktu, zbyt gwałtownie, naraził ją sobie... zresztą... ale z tymi młodymi to nie ma rady!
Na chmurne rozmyślania szambelana, który wzdychał, mył się, stękał i przeglądał się w lustrze, pił kawę i brodę golił razem, aby czasu oszczędzić, nad szedł powołany doktor. Ledwie miał czas narzucić nasiebie palto ze wstążeczkami i pobiegł wypytywać...
Konsyliarz minę czynił nader surową.
— Choroba, rzekł, jest najgorszéj natury, mózg zaattakowany silnie; ale wczesne starania, młodość, dają nadzieję, że pacyent wróci do zdrowia, acz nie bez szwanku... po przebytéj tak groźnéj słabości...
Dodał, jak zwykle, że potrzeba spoczynku, unikania wrażeń silniejszych, że ojciec niepowinienby się pokazywać i t. p.
Uspokojony szambelan, przedłużył już tylko rozmowę, aby mieć zręczność wspomnienia swych stosunków cesarsko-królewsko-książęco-ministeryalnych, opowiedział parę anegdot o dworach, na których bywał, i olśniwszy doktora, wypuścił. Był pewien, że po tym fajerwerku będzie mu syna