Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Serce i ręka.djvu/194

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Rozmowa westchnieniem przepleciona ustała, trudno ją było na nowo zawiązać...
Po kilku jeszcze westchnieniach, szambelan nie sądząc, aby mu wypadało rozpoczynać o czém inném i wstawiać się za synem, przemówił o rzeczach obojętnych. Uprzedzona wcześnie Klara nadeszła, i to pierwsze spotkanie ograniczyło się na zamianie kilku frazesów zwyczajnych. Spóźniona godzina usprawiedliwiała prędkie pożegnanie. Na znak dany przez Olimpię, Klara odchodzącemu podała rękę i zaprosiła go do siebie. Tu posadziwszy go na kanapce, z czułością wielką zaczęła opowiadać o chorobie, o tém i owém, zdając się czekać, czy stary sam nie zagai o czémś więcéj... Szambelan słuchał tylko.
— Tak dawno się znamy, szanowny panie, rzekła w końcu gospodyni: że mogę być z panem otwartą. Pan Zygmunt sam podobno był przyczyną téj ciężkiéj choroby. Zbyt do serca bierze wszystko... a żeniąc się z Olimpią, mógł się z góry przygotować na wiele trudności do przebycia...
— Gdyby one do przebycia i zwyciężenia były, odparł ojciec — Zygmunt byłby je mężnie przetrwać umiał; ale tu podobno spotkały go nieprzezwyciężone zawady...
— Co pan niemi nazywasz? zapytała hrabina.
— Najprzód nieszczęśliwe usposobienie mojéj synowéj... jéj uprzedzenie przeciw temu ukochanemu dziecku...
— Porozumiejmy się, przerwała hrabina. Bądź pan ze mną szczerym; mogę panu służyć za pośredniczkę. O czém panu donosił Zygmunt? co pan wiesz? i jakie masz na przyszłość plany?...