Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Serce i ręka.djvu/193

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

leczył daleko troskliwiéj. Szwajcar za drzwiami śmiał się...
Ukończywszy razem kawę, golenie, umywanie, ubranie, szambelan uznał za właściwe, bilet swój (zawsze ze wszelkiemi tytułami) posłać synowéj, która już była przez Klarę zawiadomiona o przyjeździe gościa niespodzianego... Mimo godziny spóźnionéj, Olimpia kazała powiedzieć, że przyjąć może.
Stary wiele rachował na swą powagę, któréj właśnie mu brakło; na wymowę, która była niezgrabném intryganctwem; na inne swe dary, przesadnie oceniane przez właściciela, mało cenione przez ludzi.
Wszedł do saloniku, układając smutne i uroczyste oblicze... Olimpia skromnie ubrana i sama jedna, czekała nań spokojna i chłodna. Dotąd nigdy nie miała zręczności mówić z nim dłużéj, a nadewszystko szczerzéj; rozmowy ich ograniczały się napaściami grzeczności ze strony szambelana, półsłowami obojętnemi Olimpii, zbywającéj go z nietajonym wstrętem.
Szambelan uznał za właściwe nie módz prawie przemówić w pierwszéj chwili; otarł nawet łzę, któréj nie wylał.
— W smutną chwilę przybywam, odezwał się: zastaję syna choć wychodzącego z niebezpieczeństwa, ale zawsze zagrożonego jeszcze długiém cierpieniem.
— Boli mnie to bardzo, odpowiedziała Olimpia. Na staraniach około chorego nie zbywało. Lekarz wprawdzie nie dopuszczał nikogo, ale moja przyjaciołka hrabina Klara...
— Jak to? jest tu? przerwał szambelan.
— Wiele mi pomogła w tém, w czém ja uznaję moją nieudolność, bo koło chorych chodzić nie umiem...