Semko/Tom II/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
< Semko‎ | Tom II
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Semko
Podtytuł (Czasy bezkrólewia po Ludwiku).
(Jagiełło i Jadwiga)
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1882
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



VIII.

Jeszcze był Hawnul z Krakowa nie wyruszył, gdy Keczer jednego ranka szepnął mu, że dnia wczorajszego przybył do miasta poseł Semka mazowieckiego do panów krakowskich, a mówiąc to dziwnie trząsł głową, dźwigał ramionami i uśmiechał się w sposób osobliwy.
Chociaż męztwa mu po ostatniej bytności u Jaśka z Tęczyna przybyło wiele, starosta zbyt wielką przywiązywał wagę do sprawy swojego pana, ażeby go przybycie to wysłańca z Wielkopolski poruszyć nie miało.
Nie tyle może co jego, innych też, szczególniej mieszczan krakowskich, obeszła wiadomość o pośle księcia mazowieckiego.
Od czasu, jak miasto mogło się pochlubić, iż od wrót swych, śmiałem wystąpieniem odparło Mazura, czyn ten heroiczny, co chwila przypominany, podnoszony, wbił w pychę Krakowian, a zarazem wyrobił w nich nadzwyczajną niechęć i nieprzyjaźń dla Semka.
Nazywano go wrogiem, odgrażano się nań. Obawiały się inne miasta panowania jego, lecz Kraków czuł, że byłby wystawiony na zemstę, i dopuścić nie mógł do panowania. Wszystko co ztamtąd szło — niepokoiło.
Gdy się dowiedziano, że pan stolnik kujawski Lasota ze Stawiszyna do Krakowa przybył w poselstwie, poruszyło się wszystko ogromnie.
Stolnik zajął był gospodę w rynku u mieszczanina Stano, a jak się tylko dowiedziano o tem, natychmiast dom poczęły otaczać gromadki nietylko ciekawe, ale nieosobliwie usposobione dla Kujawiaka.
Wiedział jednak kogo tu posyłał Bartosz z Odolanowa, bo ten i ludzi dobierał i wszystkiem rozrządzał, a Semko do oręża się rwał tylko.
Lasotę ze Stawiszyna posłać było można, nietylko do zburzonego przeciw księciu Krakowa, ale na dno piekła, pewnieby się ani uląkł ani zawahał. A we wszelki ukrop palce maczać, było dlań najulubieńszem.
Mężczyzna lat średnich, miał jeszcze cały ogień młodości, męztwo szalone, pewność siebie niczem niezachwianą, tego ducha potężnego, który poszanowanie nakazuje, a słabych przejmuje trwogą.
Człowiek był zresztą prosty, rozumu chłopskiego, otwarty, serca dobrego, ale groźbą niedający nic wymódz na sobie. Znane jego męztwo pokierowało wyborem Bartosza.
Słusznego wzrostu, gibki, zręczny, silny, Lasota miał twarz wesołą ludzi, co się nigdy niczego nie boją. Nikt mu ducha nie potrafił odjąć, swaru nie rozpoczynał, ale gdy mu się on narzucił nie ustąpił nikomu.
Niezbyt majętny Lasota, nie występował okazale, służbę miał niewielką, przepychu około siebie nie cierpiał, lecz nosił się, jeździł i okazywał zawsze przystojnie i schludnie.
Zaledwie przybył do miasta, wiedziano już, bo się z tem nie taił, że do panów miał zlecenie od arcybiskupa.
Mianował się bowiem przez niego, a nie przez Semka wysłanym.
Jaśko z Tęczyna i Spytek mieli tak dobre wiadomości o tem, co się działo w Kujawach i Wielkopolsce, że o nadciągającym pośle i o tem z czem jechał zawczasu byli ostrzeżeni.
Nie było dla nich niespodzianką przybycie Lasoty.
Nazajutrz po przybyciu, dano znać stolnikowi kujawskiemu, iż jeżeli ma co do oznajmienia od Bodzanty, może rano z tem do pana wojewody Spytka z Mielsztyna się udać, dokąd i inni przybędą.
Posłowi tego Semka, który Książ spalił, chciano pokazać może, iż pan na Mielsztynie przez to nie zubożał. Na spodziewane przyjęcie stolnika wydane być musiały rozkazy, gdyż zawsze okazały dwór wojewody, dnia tego wystąpił w godowych szatach z nadzwyczajnym przepychem.
Lasota z Stawiszyna, jeżeli bywał kiedy na dworze książęcym w Płocku, który za bardzo wspaniały uchodził, mógł się tu przekonać, że Spytek z Mielsztyna nietylko księciu mazowieckiemu nie ustępował bogactwem dworu, ale go o wiele przewyższał.
Dnia tego całe podwórce zajmowali liczni dworzanie i czeladź wojewody, postrojeni, butni, czując, że ich na okaz postawiono. Począwszy od węgierskiego stroju do francuskiego, żadnego tu nie brakło, od sędziwego marszałka dworu, do paziów i trefnisiów, nikogo z tych co do pańskiego należeli domu.
W wielkiej gościnnej komnacie, zgromadzeni już byli Jaśko z Tęczyna, Dobiesław z Kurozwęk, Jaśko z Tarnowa, biskup Radlica, kilku prałatów, podostatkiem Leliwitów i Toporczyków... Oprócz młodego pana domu, wszystko prawie starszyzna wiekiem równie jak dostojeństwem. Grono poważne naokół po ławach rozsiadłe.
Komu innemu może, byłoby to zgromadzenie odjęło męztwo, ale Lasota należał do tych, którzy rosną na duchu, gdy potrzeba.
Wszedł więc w skromnem swem ubraniu staroświeckiem, obejrzał się dokoła, na powitanie gospodarza pokłonem odpowiedział, i wcale niezmięszany, postąpiwszy kroków kilka, kołpak na stole położył.
— Zaszczycił mnie arcypasterz — rzekł — wysyłając do miłości waszych z poselstwem.
Odpowiedziano uroczystem milczeniem.
Lasota głowę nieco podniósł, zwolna potoczył okiem po przytomnych, którzy siedzieli poważnie, ze wzrokiem ku niemu skierowanym.
— Wzywa on, miłości waszych, na zjazd do Sieradzia, na św. Wit, aby o sprawach utrapionej korony tej się naradzić, a raz im stanowczy położyć koniec. Czas wielki, bo niepokój nam siła krwi kosztuje...
Pasterz nasz, jak ma z urzędu prawo, uprzejmie wzywa wszystkich ludzi dobrej woli.
Stolnik spodziewał się może, iż oświadczenie to wywoła sprzeciwienie się jakieś, namiętne wystąpienie, wyrzuty, sposobił się do odpierania, zatrzymał nieco, czekał.
Wszyscy siedzieli nie okazując, aby ich to bynajmniej obeszło. Lasota wcale nie wiedział, co się gotuje, przyzwolenie czy opór...
Nie odpowiadał nikt długo. Starsi panowie spoglądali na Jaśka z Tęczyna, a ten szeroką dłonią brodę gładził.
Po długim przestanku, stolnik nie wiedząc jak zakończyć, powtórzył.
— Arcybiskup wzywa na dzień św. Wita.
Naówczas kasztelan, poruszył się nieco.
— My tego zjazdu żadnej potrzeby nie widzimy. Radzić niema nad czem. Oczekujemy królewnej, która nam jest przyobiecana, ta przybędzie i wszystkiemu koniec. Bez niej zaś nic uczynić nie możemy, próżne rady, zjazdy daremne...
— Królewnej niema się co spodziewać — rzekł Lasota. — Jawna rzecz, że królowa dać jej nie chce, zwłócząc od miesiąca do miesiąca. Tymczasem kraj bezpański...
— Przysięgliśmy — odparł krótko Dobiesław z Kurozwęk, — przysiąg łamać nie mamy we zwyczaju. Czekamy na królowę.
I dodał w końcu głos podniósłszy.
— Na żadne zjazdy jechać nie myślimy...
Lasota spojrzał po siedzących, czy miał tą rzezką odpowiedź uważać za wyraz ogólnego przekonania.
Nie mówiąc nic siedzący głowami mu zawtórowali. Stolnik stał trochę milczący.
— Zda mi się, że choćby i radzić nie było co, zawsze wezwanie arcybiskupa poszanowaćby należało — rzekł sucho.
— Arcypasterza szanujemy w kościele — odezwał się Jan z Tarnowa. — Kapitułę zwoływać może, a no my do niej nie należymy...
Wystąpienie było trochę ostre i Jaśko z Tęczyna wejrzeniem zaraz uśmierzył siedzącego przy sobie Leliwitę.
Stolnik wąsa poprawiał.
— Posłem jestem, co mi dano, przynoszę — rzekł. — Wolno jednak może powiedzieć, że gdy zjazd dojdzie, bo zpewnością przybędzie wielu, gdy postanowi co, naówczas ci co nań nie zjadą winni będą sami, gdy się przeciw ich myśli stanie.
— A cóż się stać może? — rzekł dumnie Jaśko z Tęczyna. — Wielkopolscy panosze i władyki okrzykną sobie Semka może, jako już było? a my, jakieśmy go nie znali, tak znać nie będziemy...
Uśmiechali się niektórzy, stolnik kujawski odparty, nie stracił wcale śmiałości, z jaką przyszedł.
— Jeszcze mi raz wypada powtórzyć, że posłem jestem, co wasza miłość postanowicie, nie moja rzecz, lecz nie należałoby wziąć do namymysłu?...
— Do św. Wita czasu dosyć — odezwał się Spytko z Mielsztyna. — Sprawiliście poselstwo, reszta...
— Nie moja rzecz, tak — przerwał Lasota. — Wiem ci to, proszę tylko o odpowiedź jaką mam zanieść jego przewielebności.
Obejrzeli się po sobie siedzący, a że się rozumieli dobrze i ustnie porozumiewać nie potrzebowali, zgodnie na Jaśka z Tęczyna zdali odpowiedź.
Kasztelan zwrócił się do posła.
— Pokłon od nas zanieście pasterzowi — rzekł — i powiedźcie, że na zjazd stawić się nie możemy. Próżne to są narady, na których nie zyszczemy nic. Nie jedziemy.
— Nie jedziemy! — powtórzyli wszyscy zgodnie.
Lasota stał jeszcze... Nastąpiło milczenie, powolnym ruchem ręki sięgnął po swój kołpak na stole; w tem na znak dany przez wojewodę, służba w barwie jego, z cudzoziemska obcisło ubrana, z włosami trefionemi na ramionach, w kaftanach z rękawami długiemi, wniosła dzbany i kubki pozłociste.
Sam Spytek wziął jeden z nich i podał go z uprzejmością gościowi, który popatrzał nań, skłonił się i nie przyjął.
Na twarz wojewody krwawy rumieniec wystąpił, było to obrażającem dla niego. Lasota nie tłumacząc się i nie zważając na gniew Spytka, w koło się pokłoniwszy, z dumą i obojętną krwią zimną, zwrócił się do wyjścia.
Widział dobrze, że tu już, dłuższe rozprawy nie doprowadzą do niczego, musiał godność swą poselską wynieść ztąd bez szwanku. Cisza panowała w izbie, gdy wychodził, gospodarz kubek postawiwszy, po krótkim namyśle przeprowadził go do progu. Tu stolnik zwracając się ku niemu pokłonił się raz jeszcze i kołpak natychmiast na głowę wdziawszy, już się nie oglądając, nie patrząc na dwór wojewódzki, ustawiony na drodze, pojechał do gospody.
Po wyjściu jego, czas jakiś panowało milczenie.
— Bodzantę jak niewolnika trzymają — odezwał się po przestanku długim Jaśko z Tęczyna. — Biedny ksiądz uczyni co mu każą. Wątpliwości nie ma, że Semka obwoła.
— Może go i ukoronować i namaścić — wybuchnął Spytek — przeto on nam królem nie będzie.
— Tego nie uczyni — odezwał się Jaśko zwracając się do biskupa Radlicy. — Wasza miłość poślijcie do niego z dobrą radą, niech się nie waży... Koronę może dać a infułę stracić.
— Korony przecie niema, bo ta w Budzie — rzekł ktoś z boku.
— Złotnicy w Płocku ukuć mu gotowi nową — odezwał się inny.
— Ks. arcybiskup — przerwał mały Radlica — nie zdaje mi się, aby się na ten krok ważył. Mogą wymódz na nim, ażeby ogłosił go królem, gdy wielkopolskie kożuszki okrzykną, ale korony mu nie włoży... Powolnym jest i słabym, lecz przez to samo do ostateczności tej doprowadzić się nieda.
— Warto duchownego posłać z przestrogą — powtórzył pan z Tęczyna. — Niech się na zemstę królowej nie naraża. W ostatnim razie, Węgrowie przyjść mogą, a ci dóbr arcybiskupich nie poszanują.
Rozmowa stała się powszechną.
Pomimo tej groźby, którą Lasota przyniósł z sobą i widocznego już zamiaru przyjaciół księcia Mazowieckiego, chcących go królem ogłosić, nimby przybyła królewna, panowie krakowscy zbytniego frasunku nie okazywali.
Poszeptano między sobą poufnie, i zgromadzenie rozpraszać się zaczęło z takim spokojem z jakim tu przybyło.
Stolnik kujawski też wracał do gospody, kręcąc wąsa i nie okazując, ażeby to, co go tu spotkało, było dlań niespodzianką. Mógł się domyślać zawczasu odpowiedzi, znając usposobienie Krakowian.
Nie pozostawało mu nic już do czynienia, oprócz osobnego widzenia się i pomówienia z biskupem Radlicą.
Zlecił mu ks. Bodzanta, aby ująć się go starał i wpływu jego użył na panów krakowskich. Wpływ ten wszakże był tak mały, iż wcale nań rachować się nie godziło. Skromny, nauce oddany, rodem się nieodznaczający, niezamożny Radlica, więcej tu miał nieprzyjaciół, niż zwolenników.
Duchowieństwo i panowie patrzyli nań, jak na narzuconego im siłą przez nieboszczyka króla, człowieka nowego, niegodnego stanowiska jakie zajmował. Zwykle stolica ta biskupia dostawała się komuś z możnych, lub krwią z niemi spowinowaconych.
Słynny lekarz, znakomity uczony, jak mały był wzrostem, tak mniejszym się jeszcze ludziom wydawał na krakowskiej stolicy. Nie miał prawie przyjaciół, a wrogo nań patrzyło nietylko duchowieństwo podwładne, ale ta starszyzna, wśród której z urzędu zasiadał.
Prawdziwy męczennik, wziął brzemię na ramiona, onus pro peccatis, i nosił je z pokorą, a stałością ducha, jaką mu dawała pobożność i wielkie w nauce zamiłowanie.
Zostając pasterzem, nie wyrzekł się on ani ksiąg, ani powołania, które ukochał. Widywano go szukającego chorych, nawiedzającego ubogich, przewiązującego rany, przyprawującego leki ręką własną. Człowiek był zacny, cichy, łagodny, wielkiego ducha, lecz wszystkie cnoty jego i przymioty nie mogły przebłagać zazdrosnych i niechętnych.
Z pogardą odzywano się o tym Małym, któremu szyderską nazwę nadano od wzrostu, i pozostał małym dla tych, którzy wielkości jego nie umieli ocenić.
Na dworcu biskupim ks. Radlica, znaczniejszą część większych komnat zostawując pustkami, mieścił się w mniejszych izdebkach, pełnych ksiąg, flaszek, słoików, osobliwości wszelkich, i przejętych wonią medykamentów, którym naówczas wielką moc przypisywano. Całe półki zajmowały tu, jak w aptece, kosztowne balsamy, elixiry, maście, driakwie przywożone z dalekich krajów.
Obok tej farmacyi swej, biskup miał komnatę, w której grubym murze zagłębione okno z ławami i pulpitem, najmilszem dlań było siedzeniem, gdy mógł sam pozostać.
Tu światło mając do czytania dobre, zagłębiał się w dziełach Alberta wielkiego i starych ojców nauki, których rękopisma nabywał. I dostojeństwo, które piastował, tem jednem mu zawdzięczało za wszystko co dla niego ponosił, iż dawało możność kupowania ksiąg, których inaczej nabywaćby nie mógł.
W otwartem oknie tem, przy którém w podwórzu, na krzewach pod niem, ptactwo świergotało, pochylonego nad ogromnym foliantem, zastał tegoż dnia nad wieczór przybywający Lasota.
Jak każdego z gości, biskup przyjął go uprzejmie bardzo, wyszedł do niego ze swej ulubionej kryjówki, posadził przy sobie i zapytał o zdrowie arcybiskupa.
Sam się natychmiast zadawszy to pytanie rozśmiał smutnie.
— Widzicie, medicus u mnie z pod biskupiej sukni zawsze patrzy.
— Jego miłość — rzekł Lasota — dzięki Bogu ma się dobrze, ale trosk ma wiele.
— Komuż na nich zbywa! — westchnął biskup — ludzka to rzecz, ludźmi jesteśmy.
— Ks. Bodzanta zlecił mi pozdrowić pasterza — mówił dalej Lasota — i prosić go, abyś z urzędu swego i przez wpływ przyczynił się u panów małopolskich.
Biskup nie dał mu dokończyć, mierząc go ciekawem, zdziwionem wejrzeniem.
— Mój wpływ! — rzekł — dziecko moje, któż tego nie wie, iż ja tu żadnego nie mam! Nie żalę się na to, ani narzekam lecz nie godzi się do tego odwoływać co nie istnieje.
— Jednakże... — przerwał Lasota.
— Niema żadnego na to sposobu — mówił biskup. — Ja nie mogę nic, chyba przy łasce Bożej choremu czasem pomódz, a biedaka zdrowego słowem pańskiem zagrzać.
— Gdybyś wasza pasterska miłość przemówić chciał do nich.
— Toby był groch na ścianę, dziecko moje — rzekł biskup łagodnie. — Powiedzcie ojcu naszemu Bodzancie, że panów tutejszych pozykać dla tego, kogo ono prowadzi, żadna siła ludzka nie potrafi: są to mężowie żelaźni i woli niezłomnej.
Westchnął biskup.
— Radziłbym raczej, aby pasterz powagi swej nie narażał, przedsiębiorąc co się dokonać nie da. Powiedzcie mu poufnie, że Semko nigdy tu królem nie będzie. Lękają się w nim surowego i mało ogładzonego człowieka, boją wpływu Wielkopolan, na tron go nie puszczą.
— A jeśli Bodzanta ogłosi królem? — spytał Lasota.
— Zważać na to nie będą — odparł biskup.— Dlatego życzę, niech siebie dla niego nie poświęca. Nie chrześciańska to rzecz zemsta, lecz jej wielu z serc wyrzucić nie może.
Semko wydał Krakowianom wojnę paląc Książ; tego mu nie przebaczą, lecz gdyby nie postąpił sobie nawet tak mściwie, nie przyjęliby go nigdy...
Lasota milczał słuchając.
— A jednak — rzekł — siła wielka prowadzi księcia mazowieckiego i bądź co bądź, królem go mieć chce.
Biskup spuścił oczy.
— Nic wam dopomódz nie mogę — dodał. — Nikomu źle nie życzę, Bogu wszystko oddaję, ale sam siły nie mam...
Zawieźcie to wyznanie słabości mojej, której się wyznać nie wstydzę, ojcu naszemu.
Zachmurzyło się czoło posłowi — siedział chwilę milczący, wstał powoli i całując rękę biskupa, pożegnał go.
Wszystko co tu spotykało nieszczęśliwego posła, może przewidywanem być mogło, nie spodziewał się on powodzenia. Inaczej jednak wyobrażał je sobie. Sądził, że stoczy walkę burzliwą, że spierać się z nim będą lub grozić. Na to był przygotowany, na ten chłód niemal pogardliwy, jakiego doznał, na dumną obojętność jaką go odprawiono, nie rachował.
Bolało go upokorzenie.
Tem dumniej musiał wychodząc od wojewody i opuszczając dworzec biskupi podnosić czoło, aby ludzie nie widzieli gniewu, który w piersi jego kotłował.
— Cóż dalej! — mówił sam do siebie. — Do ks. Chotka na probostwo!! aby i tam jeszcze zjeść jaki przysmak, jakim mnie wszędzie częstują.
Ruszył wprost za Floryańską bramę. Ks. Chotek się go spodziewał, a na wstępie zarzucił pytaniami o biednego swojego arcybiskupa.
— Zaprawdę biedny jest — rzekł Lasota — bo mu się nie wiedzie w niczem. Spodziewajmy się jednak, że lepiej będzie, gdy króla dostaniemy.
Wikaryusz ręką machnął w powietrzu.
— Daleko do tego! — zawołał.
— Nam się widzi blisko — rzekł dodając sobie męztwa, którego nie miał Lasota. — Ogłosimy królem Semka, arcybiskup go nim uzna, a panowie krakowscy niech czynią co chcą, uznać będą musieli.
— Znacie ich? — zapytał ks. Chotek.
Na to pytanie dłużnym został odpowiedzi stolnik.
— Nie, nie znacie — dodał żywy ks. wikary. — Mierzycie tutejszych ludzi wielkopolską piędzią; to cale inny ród, obyczaje, serca i głowy. U was liczba rządzi, mrowisko, a u nas jak u pszczół królowe — panowie. Waszych tysiąc gęb nie starczy, na tutejszą jednę głowę...
Mówił żywo bardzo, a Lasota słuchał, jakby nieprzekonany i niepokonany.
— I liczba też coś znaczy — odezwał się — zobaczymy kto wygra.
— Z góry wam zapowiadam, że nie wy! — zawołał gwałtownie wikary — ks. arcybiskupa radbym wstrzymał, ubłagał, aby się nie posuwał za daleko, i króla nie ogłaszał.
— Nic nie pomoże! — zimno rzekł Lasota.
Ks. Chotek lękając się powiedzieć za wiele, zamilkł całkiem.
Z jakiemi nazajutrz myślami odjeżdżał stolnik kujawski, popróbowawszy na różne strony, czy mu się nie uda namówić, aby szlachta na zjazd przybyła, można było wnosić z tego, że na ludzi nie patrzał i zapytany nie chciał odpowiadać.
Lecz Kraków i przedniejsi panowie, nie byli dla niego wszystkiem. Zdawało mu się, że mniejszą szlachtę, uboższą, owych panoszów i władyków, których znał w Wielkopolsce jako żywioł ruchawy i czynny, potrafi zyskać podbudzając ich przeciwko panowaniu wielkich rodów i bogatej starszyzny.
Puścił się więc pan stolnik szukać tych małych dworków i mniejszych ludzi, lecz z wielkiem podziwieniem swem, znaleść ich tu nie mógł. Małopolska a szczególniej te okolice, które przebywał wcale inaczej wyglądały. Pańskie majętności zajmowały obszary ogromne, ubożsi posiadacze do wielkich rodzin należeli i z niemi trzymali, właściciele drobnych kawałków ziemi, szlachty lub pół szlachty, których tyle znajdowało się w Mazowszu i Wielkiejpolsce, tu prawie nie było.
Nie było więc kogo jednać.
Przyjechawszy do wsi, zaczynał od tego Lasota, że pytał czyja była; okazywało się najczęściej, że albo klasztorna, kościelna, lub Leliwy jakiego Topora, Sreniawity, Różyca.
A z temi nie było co mówić. Głowy tych rodów siedziały w Krakowie.
Przewędrowawszy kawał krakowskiego nadaremnie, stolnik kujawski dopiero poznał dowodnie, jak wielka była różnica tych ziem od Wielkopolski, i zwątpił, aby ztąd na zjazd, on i jego pomocnicy mogli kogo sprowadzić.
Nie chcąc się jednak przyznać do chybionego celu podróży, jak był przyrzekł, udał się zdać z niej sprawę do Płocka.
Dawno już tu nie bywał Lasota, mało go pamiętał, lecz dostawszy się do miasta, spostrzegł, że tu musiano na bliskie a szczęśliwe ukończenie sprawy rachować, bo wszystko było w ruchu i niezmiernej krzątaninie.
Płock jeżeli nie na stolicę, to na obóz wyglądał. Rycerstwo przybywało, ludzi spędzano i uzbrajano, broń zakupioną z Pomorza i od Krzyżaków przywożono ciągle. Była ona lichą wprawdzie a drogo kosztowała, ale się bez niej obejść nie mogli.
Nietylko na zamku, ale po za jego murami, w mieście i na przedmieściach, sotnicy, dowódzcy, parobków i młodzież dobierali do oddziałów i liczyli. Konie pędzono stadami, a i żywność ściągano z wiosek, bo jej dla tego wojska wiele było potrzeba.
Stary wojewoda Socha, chorąży równie posiwiały pod hełmem, inni starzy dowódzcy, młodych wdrażali do wojennej sprawy.
Im bliżej zamku, tem ruch stawał się większy i żywszy. W podwórcach, które nigdy za dawnych czasów zbytku nie widziały, stali teraz postrojeni rycerze, dwór poprzybierany kosztownie, tłumy czeladzi na nowo ściągniętej, niezbyt zręcznej, ale już postrzyżonej, pomytej i poodziewanej.
Przyszły król musiał się okazać, jak przystało na możnego pana.
Nie było to nigdy w obyczaju książąt mazowieckich, u których patryarchalna panowała prostota, lecz w chwili tej koniecznością się stało występować tak, aby w ludziach wzbudzić poszanowanie.
Nalegał na to Bartosz z Odolanowa, który wszystkiem władał...
Semko już zaszedłszy tak daleko, cofać się nie mógł.
Młody pan nie był rad ani z siebie, ani z wypadków, ani z obrotu sprawy, lecz raz dawszy się wciągnąć, musiał iść do końca.
Bartosz i inni panowie starali się go przekonać, iż cel niezawodnie osiągniętym zostanie. Semko czasem dawał temu wiarę, niekiedy przeczucia miał złe i dręczył się niemi.
Janusz po przestrogach bezskutecznych nie dawał znaku życia. On do niczego mięszać się nie chciał.
Książe od pierwszego wystąpienia, rzucony w ten wir i zamięszanie, niewiele miał czasu do rozmyślania. Wypadki powiązane z sobą, jak łańcuch nierozerwany się plotły. One go wyrywały z Płocka, i nazad tu pędziły; naprzemiany wprawiały w gniew okrutny, jak pod Krakowem i Książem, to w dumę i nadzieję, jak w tej chwili po owładnięciu Kujawami.
Bartosz umiał wszystko, nawet to co najmniej pomyślnem było, wystawić w świetle najlepszem. Miał moc zaszczepienia swojego męztwa i zapału w drugich.
Stolnik kujawski zajechawszy na zamek, tłok tu zastał tak wielki, iż ledwie z ludźmi swemi wcisnąć się potrafił, a jemu samemu do księcia było trudno się dobić.
Szlachty pełne były izby, stoły dla niej nieustannie musiano zastawiać. Właśnie dnia tego wielka się rada odbywała. Bartosz przybywał od arcybiskupa Bodzanty z zapewnieniem, iż nie będzie się wahał, po okrzyknięciu królem Semka, koronować go.
Nie zważał i lekceważył to, że korony owe stare z Rzymu niegdyś przywiezione, w Gnieźnie się nie znajdowały, i że je chyba nowemi trzeba było zastąpić.
O przybyciu Lasoty, wprzódy nim go do księcia dopuszczono, dowiedział się Bartosz z Odolanowa i wybiegł przeciwko niemu. Spojrzeli na siebie, starosta odprowadził go na stronę, gdzie w wielkiej sieni rozmówić się mogli, nie zwracając na siebie oczów.
— Coście sprawili? — zapytał żywo Bartosz, mierząc go bystrem wejrzeniem.
— Na konium się strząsł, gębę sobie wystrzępiłem, słońce mnie napiekło, pył mnie nadusił — rzekł stolnik — a no, więcej podobno nic.
Bartosz słuchał nie przerywając.
— W Krakowie o zjeździe ani chcą słuchać, ni wiedzieć, wszyscy odradzają ogłoszenie króla, lękają się, a Małopolanie znać go nie będą.
Namordowałem się dużo bez skutku: biskup Radlica, duchowieństwo, wszyscy nam źle wróżą.
— A ty myślisz, stolniku, że ja, gdyś w poselstwie jechał do nich, spodziewałem się, że nam przywieziesz co lepszego? — odparł Bartosz. — Wiedziałem, że się nas boją i nie chcą. Trzeba iść przebojem.
— Z Małopolski żywa dusza nie przyciągnie na zjazd — dodał Lasota.
— Kto wie! — rzekł Odolanowski pan. — Ktoś się tam znajdzie przecie, o to się postaramy.
— Cóż księciu powiem?
— Żeś poselstwo sprawił i że Krakowianie milczkiem je przyjęli — rzekł Bartosz.
Gdy we dwu potem do wielkiej izby weszli, gwar w niej panował i ścisk taki, że u drzwi musieli się wstrzymać, nim się ciżba przerzedziła. Stoły stały nakryte, a pomimo okien pootwieranych, nieznośna woń jadła, napojów i tylu zgromadzonych ludzi, powietrze czyniło ciężkiem. Gorąco też było dla wielkiego ścisku. Szlachta siedziała, stała, chodziła, podnosiła kubki, ciągle wznosząc zdrowie księcia i odkazując się przeciw nieprzyjaciołom jego.
Wśród ciżby tej książę Henryk dziwacznie przystrojony, snuł się od jednej do drugiej gromadki podsłuchując, wyśmiewając gości, drwiąc z nich, zabawiając się z niemi i kubki wypróżniając. Pozwalał sobie wiele, ale jako młokosowi i bratu książęcemu uchodziło wszystko.
Semko, który w poważniejszem gronie siedział na wysokiem krześle, w postawie dumnej, w bok się wziąwszy, spoglądał czasami na brata z gniewem w oku, lecz nie probował go odciągać ani naganiać, bo wiedział, że temby do nowych pobudził wybryków.
Semko nie był tym młodym chłopakiem, jakim go widzieliśmy przed kilką miesiącami, wahającym się jeszcze, czy ma się poddać marzeniom, czy przykładem ojca i brata precz je odtrącić.
Z twarzy widać było upojenie, rodzaj szału i rozpromienienie nadziejami. Przybyło mu wiary w siebie.
Nie mówiono tu o niczem innem, tylko o dalszych podbojach i zabieraniu zamków w Wielkopolsce, o ujmowaniu sobie dowódzców, tak jak Jakusza Kuligę w Kruszwicy ujęto; o przyszłym zjeździe w Sieradziu, i co po nim czynić należało, aby Małopolan zmusić do poddania się.
Kalisz i Łęczyca były według Bartosza najpilniejsze, i te naprzód opanować musiano.
Na pomoc brata Janusza nie rachował nic Semko, lecz Konrada księcia Oleśnickiego spodziewał się ująć sobie książe, a Bartosz gotów był nawet Odolanów mu dać za kopijników kilkuset do prowadzenia dalszej wojny.
Jedni utrzymywali, że Domaratowi już się nie będą śmieli porwać, drudzy przewidywali uparte trzymanie się ich, a nawet przywołanie Zygmunta w pomoc.
Wśród żywej tej rozmowy książe postrzegł zdala stojącego z Bartoszem Lasotę i zwrócił się ku niemu, znak dając, aby się przybliżył.
Szedł z nim i Bartosz czujny, aby Stolnik ze zbytnią się nie zdradził goryczą.
Wyprzedził nawet odezwanie się jego, chcąc mu wskazać, w jaki sposób mówić należało.
— Stolnik wraca — rzekł — sprawiwszy dobrze poselstwo. Panom krakowskim nie chce się do Sieradzia, ale bodaj będą musieli.
— Cóż mówią? — przerwał pochylając się książe.
— Ba, żebyż oni mówić chcieli — odezwał się Lasota — ale oni milczeć wolą, a może i nie wiedzieli co powiedzieć...
Semko czekał na jaśniejsze tłumaczenie, gdy Bartosz wtrącił.
— Dosyć na tem, że się im oznajmiło, niech czynią jak im lepiej, my się na nich oglądać nie będziemy.
Niezupełnie odpowiedzią tą zaspokojony, książe wstał z siedzenia, i skinąwszy na stolnika, wprowadził go do bocznej komnaty.
Bartosz byłby poszedł za nim chętnie, lecz wstrzymał go stary Socha, który o załodze jaką trzeba było wzmocnić Kruszwicę, chciał się z nim naradzić.
Lasota mając już skazówkę daną, wiedział co ma mówić, a co zataić.
— Panowie krakowscy źli są i niechętni — rzekł — ale to najlepszy dowód, że się słabemi czują. Wszyscy tam potrwożeni zjazdem w Sieradziu, więc tem mocniej trzeba się nam gotować. Widzą, że uledz będą musieli.
Książe, którego Bartosz w złudzeniach utrzymywał, skłonnym był wszystko widzieć teraz składającem się po myśli. Nie zachmurzył się wcale.
— Widziałeś tego wroga mojego, Spytka? — zapytał.
— Jakby na umyślnie, u niego poselstwo mi sprawiać przyszło — rzekł Lasota.
— Złościł się! narzekał! — podchwycił Semko.
— Nie — rzekł Lasota — przeciwnie, chciał po pańsku lekce sobie ważyć. Mowy o tem nie było.
Książe się rozśmiał.
— O! dojadłem temu młokosowi! — zawołał — i nieprędko stratę wydycha.
Lasota począł potem w ogóle mówić o swej podróży, nastając na to, że się Semka lękano, co było znakiem, iż siłę w nim czuli.
Pochlebiało to księciu, który po niedługiej rozmowie, powrócił razem z posłem do izby. Wszczęły się znów przerwane rozprawy i dotrwały do późna.
Semko w końcu znużony, a zniecierpliwiony dokazywaniem Henryka, który jadalni do nocy nie opuszczał, wysunął się do sypialnej komnaty i rygle za sobą zamknął.
Potrzebował spoczynku i obrachowania się z samym sobą.
Przez cały ten czas prawie nie dano mu rozmyśleć się i rozważyć własnych czynności... Miał ciągle przy sobie kogoś, który mu ostygnąć nie dozwalał...
Odetchnął wolniej znalazłszy się w samotności, chłodzie i ciszy. Padł na siedzenie u stołu, nie wołając o światło, nie oznajmując służbie. W ustach i w głowie brzmiały jeszcze wykrzyki, któremi go cały dzień karmiono, proroctwa jakiemi mu się przypochlebiano.
W ciągu dnia wszystko to podnosiło go i rozgorączkowywało, teraz następowało nieuchronne znużenie i cisnące się wątpliwości. Przypominał słowa i przestrogi Janusza...
Smutno mu na duszy było...
W tem zwolna uchyliła się zasłona we drzwiach, sądził, że Ulina przychodziła go nawiedzić, ale w miejscu jej ukazała się Błachowa.
Szła powoli, z rękami na piersiach założonemi i głową zwieszoną smutnie.
Semko przywykły był temi czasy widywać ją prawie zawsze smutną, lecz tego dnia wydała mu się jeszcze bardziej w myślach pogrążoną i strapioną.
Stanęła przed nim patrząc długo i nie odzywając się, jakby nad zmęczonem dzieckiem się litowała.
— Co tobie Błachowa? — odezwał się książę.
— Mnie? Cóż ma być? — zwolna zamruczała stara wzdychając. — Mnie? albo to o moją dolę chodzi teraz? Ja się troskam i płaczę nad waszą.
Książe przymuszonym przerwał jej śmiechem.
— Jest czego płakać! — zawołał szydersko.
Zżymnęła się stara.
— Ale bo ciebie tem królestwem zaślepili — rzekła — a co u nas się dzieje! czy ty wiesz?
Pomilczała i niedoczekawszy się odpowiedzi ciągnęła dalej.
— Ta gawiedź wszystko wypiła, wyjadła, rozniosła... Niema nigdzie nic, ani w śpichrzach, ni w gumnach, ni w śpiżarniach... Zapytaj co się w skarbcu zostało! Jak wymiótł. Nigdzie grosza, nigdzie ziarna, nawet srebrne naczynia w zastawie u żydów.
Konie, wozy, żelaztwo, rozchwytują rozbójnicy.
Semko się rozgniewał trochę i zwrócił żywo do niej.
— Cóżeś ty chciała, aby ludzie darmo służyli? aby przyszły bez wojowania Kujawy i zamki? Wojsko kosztuje... przyjaciół ujmować trzeba.
Błachowa głową potrząsała.
— A jak z tego posiewu nie będzie ziarna? — odezwała się — co naówczas?
— To być nie może! — gorąco zaprzeczył Semko. — Nic nie wiesz... nie rozumiesz nic... Tylko co nie widać jak mnie królem ogłoszą.
Spojrzała nań długo stara.
— Wszak już raz tak było? — odparła — daj Bóg, by znowu gęby im kto nie zamknął, gdy będą mieli okrzyknąć...
— Naówczas inni ludzie byli tam — zawołał Semko.
— A teraz gdzie się oni podzieli? — zapytała Błachowa.
Książe rozmową tą był rozjątrzony, strzepnął rękami i nagle spytał.
— Ulina gdzie?
— Siedzi w oknie podparta na ręku — poczęła stara tęsknie — albo i z tej co się to zrobiło! Miły Boże!!
Cieszyła się, radowała, padła teraz na nią tęsknica czarna i przygniotła. Dziecka niepoznać, oczy jej zapadły, liczko do reszty wybielało, słowa z niej nie dobyć, a zechce zaspiewać, to się rozpłacze...
Ona, ona też — dodała Błachowa po małym przestanku — czuje coś złego!
Jakby wiedząc, że o nią pytano, powolnym krokiem, niosąc kaganek zapalony w ręku, wsunęła się Ulina do izby. Szła powoli, zadumana, zmieniona, z włosami rozplecionemi, z wianuszkiem zsuniętym na czoło, odziana bez starania, opuszczona i zbolała.
Książe i matka patrzyli na nią.
Nie mówiła nic, kaganek postawiła na stole, potoczyła wzrokiem dokoła, machinalnie poprawiła przywiędły wianek, założyła ręce na piersiach i zdawała się czekać, aby matka nazad ją zabrała z sobą.
Semko pilno się jej przypatrywał.
— O! — rzekł cicho — biada mi z wami, dopóki się wszystko nie skończy, oczy sobie wypłaczecie. I w porę, właśnie gdyście się radować powinny.
Ulina ramionami ruszyła.
— Niech, niechby się to skończyło — rzekła smutnie — lepszy najgorszy los niż ciągła bojaźń pioruna, który ma uderzyć a nie bije!
— Z jasnego nieba? — zawołał, wesołość chcąc udać książe...
Obie niewiasty milczały; popatrzały na siebie tylko, Semka niecierpliwiły te obawy i skargi.
— Jakbyście się zmówiły — rzekł — aby mi psuć serce i odejmować odwagę. Wiecie, że wszystko mi się powodzi, że rychło musi się dokonać, co postanowiono.
— A co potem dla nas będzie lepszego! — odezwała się Ulina. — Do księcia teraz dostąpić trudno, cóż to będzie do króla?
Semko wstał żywo, zbliżył się do Uliny, pogłaskał ją po główce i przysunąwszy się szepnął.
— Nie bądź zazdrośna, wszystko się złoży jak najlepiej, a Ulina jak była tak zostanie przy mnie z Błachową.
Dziewczę głowę podniosło.
— Albo mi to Ulina w myśli? — odparło obrażone. — My możemy nazad do chaty pójść i tam żyć a płakać, a co będzie z tobą?
Niedowiarstwem tem zniecierpliwiony Semko, odwrócił się gniewny.
Cisza była w komnacie. Ulina oparłszy się ręką o stół, nie ruszała się z miejsca, stara Błachowa powoli poszła ku pościeli i poczęła ją bezmyślnie przygotowywać na noc. Semko dumał... Kaganek niejasny słabem światełkiem blado sypialnię rozjaśniał... Smutek zawisł nad wszystkiemi...
Książe uczuł go też w sercu. Miałoż to spokojne życie jego się skończyć, a wichry i burze roznieść tę domową ciszę. Jak błyskawica mignęło przeczucie najazdu, wojny, wygnania, niewoli... lecz natychmiast otrząsł się z tych myśli czarnych, podniósł głowę i śmiejąc się rzekł Ulinie.
— Gdy królem zostanę wydam cię za księcia!
Dziewczyna spojrzała nań oczyma wielkiemi, rozszerzonemi, strząsnęła się, jakby dreszcz ją przeszedł i nie mówiąc nic, nie oglądając się wyszła z izby krokiem powolnym.
Matka niespokojna podążyła za nią.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.