Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Semko Tom II.djvu/244

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Nic wam dopomódz nie mogę — dodał. — Nikomu źle nie życzę, Bogu wszystko oddaję, ale sam siły nie mam...
Zawieźcie to wyznanie słabości mojej, której się wyznać nie wstydzę, ojcu naszemu.
Zachmurzyło się czoło posłowi — siedział chwilę milczący, wstał powoli i całując rękę biskupa, pożegnał go.
Wszystko co tu spotykało nieszczęśliwego posła, może przewidywanem być mogło, nie spodziewał się on powodzenia. Inaczej jednak wyobrażał je sobie. Sądził, że stoczy walkę burzliwą, że spierać się z nim będą lub grozić. Na to był przygotowany, na ten chłód niemal pogarliwy, jakiego doznał, na dumną obojętność jaką go odprawiono, nie rachował.
Bolało go upokorzenie.
Tem dumniej musiał wychodząc od wojewody i opuszczając dworzec biskupi podnosić czoło, aby ludzie nie widzieli gniewu, który w piersi jego kotłował.
— Cóż dalej! — mówił sam do siebie. — Do ks. Chotka na probostwo!! aby i tam jeszcze zjeść jaki przysmak, jakim mnie wszędzie częstują.
Ruszył wprost za Floryańską bramę. Ks. Chotek się go spodziewał, a na wstępie zarzucił pytaniami o biednego swojego arcybiskupa.
— Zaprawdę biedny jest — rzekł Lasota —