Rzym (Zola)/Część pierwsza/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Emil Zola
Tytuł Rzym
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1897
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. Rome
Źródło Skany na Commons
Inne cała część pierwsza
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
I.

W czasie nocy pociąg spóźnił się znacznie pomiędzy Pizą i Civita-Vecchia. Była już blizko godzina dziewiąta rano, gdy ksiądz Piotr Fromont dojechał do Rzymu, po dwudziestu pięciu godzinach podróży. Miał z sobą tylko ręczną walizkę, wyskoczył więc z wagonu i, niosąc lekki swój tłomoczek, przeciskał się wśród tłumu popychającego się przed pociągiem, odsuwając na bok i opędzając się tragarzom ofiarującym mu swoje usługi. Rad, że wreszcie stanął na miejscu, spragniony był oglądania i chciał co prędzej pozostać sam z sobą. Przeszedłszy na drugą stronę dworca, ujrzał się na Piazza Cinquecento. Wsiadł do jednego z licznych małych powozików stojących wzdłuż chodnika i położywszy przy sobie walizkę, dał adres woźnicy:
— Via Giulia, palazzo Boccanerra.
Był to poniedziałek, 3-go września. Poranne niebo było jasne, lekkie, zachwycająco łagodne. Woźnica, mały, opalony brunet o błyszczących oczach i białych zębach, uśmiechnął się, poznawszy że ma do czynienia z francuzkim księdzem, co rozeznał natychmiast po akcencie Piotra. Uderzył biczem chudego swego konia i powóz potoczył się żwawo, obyczajem rzymskich dorożek, zachęcająco czystych i wesołych. Minąwszy zielony, niewielki skwer, przed dworcem i wjechawszy na plac Termów, dorożkarz odwrócił się na koźle i, zawsze uśmiechnięty, rzekł złą francuzczyzną, lecz z uprzejmością woźnicy, chcącego sobie zapewnić względy przyjezdnych cudzoziemców:
— Łaźnie Dyoklecyana.
To mówiąc, wskazywał batem w stronę walących się murów starożytnego gmachu.
Koń biegł kłusem po spadzistej Via Nationale, łączącej Monte Viminale, na którym jest dworzec, ze środkową częścią miasta. Woźnica co chwila obracał głowę w stronę Piotra i tym samym giestem co poprzednio, wskazywał mu różne gmachy, wymieniając ich nazwy. Lecz wśród świeżo ukończonej ulicy, znajdowały się tylko nowe budowle. Gdy dojechali do ogromnego niedawno wzniesionego gmachu, piętrzącego się stosami białawych, ciosowych kamieni, woźnica spojrzał nań z pewną dumą a zarazem z odcieniem ironii. Donośniejszym głosem, jakby przez poszanowanie dla bogactwa, rzeźbami przeładowanych frontonów, zawołał:
— Bank narodowy!
Podróż Piotra do Rzymu zdecydowaną została przed tygodniem i cały ten czas poświęcił on na rozglądanie się w topograficznym planie miasta, czytając przytem szczegółowe jego opisy. Znał też wybornie rozkład ulic i byłby mógł wszędzie trafić, nie pytając się o drogę. Objaśnienia, których mu udzielał dorożkarz, były zupełnie zbyteczne. Myliły go jedynie niespodziewane spadki ulic i coraz to inne dzielnice, ukazujące się jedne po nad drugiemi na pagórkach, o których wiedział, lecz inaczej je sobie wyobrażał. Na prawo widział teraz smugę zieloności, pnącej się ku górze a na jej szczycie ciągnął się długi, żółty, prosty budynek, zapewne jakiś klasztor lub koszary.
— Kwirynał, pałac królewski, rzekł woźnica, wskazując biczem w tę stronę.
Zjechawszy w dół Via Nationale, powóz skręcił na trójkątny plac a Piotr, podniósłszy oczy w górę, zobaczył po nad wysokim murem wiszący ogród, wśród którego strzelał wyniośle, wytworny profil wspaniałej, wiekowej pinii, roztaczającej swój iglasty parasol na tle pogodnego nieba. Zachwycony był wytwornością i dumą tego drzewa, uprzytamniającego piękność i wdzięk Rzymu.
— Villa Aldobrandini!
Spuścili się jeszcze niżej i tu ukazał się niespodziewanie widok podbijający Piotra ostatecznie. Ulica załamywała się gwałtownie a na skręcie, po za ciemnym kawałkiem uliczki, błysnęła świetlana przestrzeń, przestrzeń niewielka, w dole, jakby studnia wypełniona słońcem rozpryskującem się w złote pyły. Był to plac biały, w pośrodku którego wznosiła się olbrzymia marmurowa kolumna, promienna słoneczną chwałą, cała ozłocona z jednego boku porannem słońcem, które od długich wieków kąpało ją w swych blaskach codziennego wschodu. Piotr ździwił się, gdy dorożkarz wyrzekł jej nazwę, nie wyobrażał sobie bowiem, że ją ujrzy w tej świetlanej przepaści, odbijającej olśniewająco od sąsiednich, ciemnych i wysokich murów.
— Kolumna Trajana.
Dojechawszy do końca spadzistej ulicy Narodowej, powóz zakręcił znowu a woźnica coraz częściej wymieniał nazwy mijanych pałaców. Podczas gdy koń rączym biegł kłusem, Piotr słyszał nazwy: palazzo Colonna i ujrzał brzegiem ogrodu rosnące chude cyprysy; palazzo Torlonia wpół rozwalony z powodu upiększeń nowego, rozszerzającego swe ulice Rzymu; palazzo di Venezia nagi i srogi, o zębatych basztowych murach, surowo tragiczny swą średniowiecczyzną wśród banalności nowoczesnych domów. Rozciekawienie Piotra wciąż się wzmagało, wobec różnicy obrazu, jaki sobie wytworzył w pojęciu i rzeczywistości rzeczy po raz pierwszy widzianych. Drgnął zadziwiony, gdy woźnica ukazał mu tryumfalnem machnięciem bicza Corso, ulicę długą, wązką, białą od słońca z lewej, czarną i spoczywającą w cieniu z prawej strony i zakończoną w głębi świetlanym punktem, błyszczącym jak gwiazda, takim bowiem w oddaleniu wydawał się plac del Popolo, zalany promieniami słońca. Więc to jest owo słynne Corso?... to serce miasta, sławne miejsce spacerowe, najruchliwsza z ulic stolicy, główna arterya Rzymu?... Piotr wyobrażał ją sobie o wiele szerszą i piękniejszą.
Dorożka wjechała teraz na ulicę Wiktora Emanuela, która świeżo wytknięta przez starą dzielnicę miasta, stanowi dalszy ciąg również nowej ulicy Narodowej, łącząc tym sposobem dworzec kolei żelaznej z mostem św. Anioła. Na lewo, okrągła nawa jezuickiego kościoła jaśniała w wesołem świetle poranku. Staroświeckiego pałacu Altieri nie śmiano zwalić dla rozszerzenia nowej ulicy, która zwęża się pomiędzy pałacem i kościołem a nieprzepuszczając dostatecznej ilości światła, jest w tem miejscu wilgotna, ponura i lodowata. Lecz zaraz przed jezuickim kościołem jest plac i słońce promienieje, ogrzewając go złotem swych blasków. W oddaleniu, po za ciemną ulicą Aracoeli, widnieją palmowe drzewa skąpane słońcem.
— Kapitol! — rzekł woźnica, wskazując.
Piotr wychylił się z dorożki, lecz po za mrocznym korytarzem, ujrzał tylko jasną, zieloną plamę. Uderzyła go ta ciągła zmiana oświetlenia. Obok miejsc ciepło oświetlonych, nagle występowały inne, zimno-cieniste. Przejeżdżając koło pałacu di Venezia, koło Gesci, zdawało mu się, że nocny chłód wieków minionych spadł mu na ramiona a na każdym placu spotykając znów ciepło i słońce, doznawał wrażenia powrotu do łagodnej normalności życia. Strugi żółtego słońca, opadając z dachów, znaczyły ich cienie wyraźnie, fiołkowo. A pomiędzy fasadami ukazywały się kawałki nieba o czysto niebieskim i łagodnym tonie. Powietrze, jakiem oddychał, miało jakiś smak sobie właściwy, jeszcze nieokreślony, lecz przypominający mu owoce. Wszystko dla Piotra było tu nowością i czuł się gorączkowo podniecony chęcią poznania.
Mimo swej nieregularności, nowo wytknięta ulica Wiktora Emanuela jest ładną, na sposób nowoczesny i Piotr, patrząc na bogate jej kamienice, mógł chwilowo przypuszczać, że znajduje się w któremkolwiek z wielkich miast, podobnych jedne do drugich. Lecz znów ogarnęło nim wrażenie już doznane na widok średniowiecznych pałaców, które przed nim mignęły, gdy dojechał przed Kancelaryę państwa, gmach wzniesiony przez Bramantego w stylu Odrodzenia i uchodzący za arcydzieło tego mistrza. Piotr dziwił się, patrząc na te olbrzymie, ciężkie rzymskie pałace, wyobrażał sobie, iż więcej posiadają wdzięku i zewnętrznej wspaniałości? Nie myślał, by tak prostą była ich architektura. Podobnemi były do kolosalnych kamiennych sześcianów, w których mieszczą się szpitale i koszary. Musiało to mieć swoje piękno, którego jeszcze nie rozumiał, lecz powinien postarać się zrozumieć.
Nagle dorożka skręciła w bok i opuściwszy ludną ulicę Wiktora Emanuela, jechała ciasnemi, krętemi zaułkami, z trudem torując sobie drogę. Panowała tu głucha cisza. Stara dzielnica miasta była senna i zimna, w porównaniu z nową, pełną ruchu i słońca. Piotr przypomniał sobie plany miasta, w których się rozpatrywał przed wyjazdem i nabrał pewności, że się zbliża do via Giulia. Ogarnął nim żal, iż tak mało widział. Pragnienie zobaczenia czegoś więcej, zaczęło mu coraz żywiej dokuczać. Podniecony przebytą podróżą, w czasie której nie przestawał się dziwić, nie znajdując rzeczy takiemi jak je sobie wyobrażał, rozgorączkowany ciekawością, czuł, że nim opanowywa żądza widzenia i że musi ją zadowolnić. Była dopiero godzina dziewiąta, zatem miał przed sobą cały poranek, by się stawić w pałacu Boccanera. Dlaczegóż więc nie kazać się zawieźć do klasycznego miejsca, z którego można ujrzeć cały Rzym, rozsiadły na siedmiu pagórkach?... Myśl ta nie dawała mu teraz spokoju, dręczyła go i skończyło się na tem, że jej uległ.
Dorożkarz nie odwracał się teraz dla dawania objaśnień, więc Piotr podniósł się dla dania mu nowego adresu:
— Do San Pietro in Montorio.
W pierwszej chwili włoch popatrzył na niego jakby nie rozumiejąc, wreszcie ruchem bata wskazał kierunek, że to było tam, gdzieś bardzo daleko. Lecz Piotr powtórzył wyrzeczone słowa, więc dorożkarz znów się zaczął uprzejmie uśmiechać, kiwając po przyjacielsku głową, na znak, że wie, czego sobie życzy jego klient: dobrze, dobrze, ja chętnie na to przystaję, pojedziemy!
Popędził konia i dorożka szybciej ruszyła, turkocząc po labiryncie wązkich uliczek. Jedna z nich zwłaszcza tak była ciasna a mury jej były tak wysokie, że światło dzienne padało na nią jakby przez czeluść. Nagle wjechali na przestrzeń pełną słońca po nad Tybrem. Jadąc po starym moście Sykstusa IV, przypatrywał się Piotr nowym, kamiennym wybrzeżom ciągnącym się daleko po obu stronach rzeki a nagromadzone stosy wapna świadczyły, że budowano tu całe dzielnice. Przedmieście Transtevere też uległo przemianom. Dorożka pięła się na pagórek Gianicolo, jadąc szeroką ulicą, zwaną Garibaldi, której miano licznie było wypisane na wielkich tablicach. Wszakże mimo to obrócił się woźnica z zadowolenia dumą w stronę Piotra i rzekł, wskazując na tryumfalną drogę:
— Via Garibaldi.
Koń szedł teraz noga za nogą a Piotr, ogarnięty dziecinną niecierpliwością, odwrócił się i patrzał po za siebie, na miasto coraz lepiej widzialne w miarę, jak wjeżdżali na górę. Coraz to nowe ukazywały się dzielnice, wreszcie pokazały się wzgórza leżące po za miastem. Serce Piotra biło coraz żywszem wzruszeniem. Zauważył jednak, że tem stopniowem zdobywaniem horyzontu rozprasza i psuje sobie wrażenie o jakiem marzył, chcąc jednym rzutem oka objąć Rzym cały, odrazu, raptownie. Zapanował nad sobą i pomimo żądzy obrócenia się i patrzenia na święte miasto, dojechał na górę nie odwróciwszy już głowy.
Kościół San Pietro in Montorio, podobno, że stoi na miejscu, gdzie św. Piotr został ukrzyżowany. Plac przed kościołem jest pusty, ryży, wypieczony słońcem podczas lata. W pobliżu, po za placem znajduje się monumentalny wodotrysk Aqua Paola w kształcie potrójnego kielicha, z którego bezustannie przelewa się z szumem kryształowa i zimna woda. Płaskowzgórze tworzy taras ścięty prostopadle od strony Transtevere. Wzdłuż tarasu ciągnie się parapet około którego zawsze stoi szereg turystów. Szczupli anglicy, rozrośli niemcy, z „przewodnikiem“ w ręku, zachwycają się tradycyjnym zwyczajem i zaglądają do książki, by rozpoznać miejscowość i gmachy stolicy.
Piotr lekko wyskoczył z dorożki i zostawiając w niej walizkę na ławeczce, dał znak woźnicy, by na niego czekał. Włoch, skinąwszy na znak zgody, odjechał i zatrzymał się obok długiego szeregu innych dorożek a pozostając na koźle pomimo słońca, spuścił tylko nieco głowę, równie jak jego koń; obadwaj zdawali się wiedzieć, że w tem miejscu przystanek jest zwykle długi.
Piotr, stanąwszy na skraju tarasu, zapatrzył się w dal całą siłą wzroku. Gorączkowo rozpalone ręce zaciskał nerwowo, założywszy je na opiętej, czarnej sutannie. Rzym! Rzym! Miasto cezarów, miasto papieży! Wieczysta stolico, któraś dwukrotnie świat zhołdowała! Miasto, przeznaczeniem do przodowania powołane!
Piotr patrzał i myślał o tem, jak gorąco pragnął módz urzeczywistnić tutaj żarliwe swe marzenia. Jest wreszcie w Rzymie! Patrzy i widzi go przed sobą!
Burze dni poprzednich wystudziły upalne sierpniowe powietrze. Dzisiejszy wrześniowy poranek niósł z sobą orzeźwiająco chłodnawe powiewy a niebo roztaczało bezchmurną bladą niebieskość, gdzieś aż w nieskończoność. Miasto występowało łagodnie, jak widzenie zanikające w falach porannych blasków. Lekkie niebieskawe mgły unosiły się nad dachami domów w dolinach, lecz mgły te były ledwie widzialne i delikatne, jak gaza. Okolice poza miejskie, oraz dalekie wzgórza gubiły się w blado różowych i złotych pyłach.
W pierwszej chwili nie rozróżniał nic, nie chciał zatrzymywać się na szczegółach, chcąc objąć Rzym cały, ten olbrzymi żywy kolos, spoczywający przed nim na gruncie powstałym z tylu zpopielonych pokoleń. Rzym! Wiek każdy odnawiał jego sławę nieśmiertelną, nadając mu nową młodość. Piotr patrzał i serce biło mu tem gwałtowniej, iż po raz pierwszy widząc Rzym, ujrzał go właśnie takim, jakim chciał i pragnął oglądać, porannym, młodzieńczym, wesoło jaśniejącym, prawie nieziemskim, uśmiechniętym nadzieją jutrzenki życia, pięknym zaraniem odnowionej przyszłości...
Zaciskając rozpalone ręce, Piotr stał nieruchomy przed wspaniałością horyzontu a rozgorączkowane jego myśli sprawiły, że w chwil kilka ogarnął całość swego życia w ostatnich trzech latach spędzonych w Paryżu.
Ach jakże okrutnym był rok pierwszy, który przeżył zamknąwszy się w swoim domku w Neuilly, zatarasowawszy drzwi i okna, zakopawszy się jak zwierz śmiertelnie zraniony! Powrócił z Lourdes z duszą zamarłą, z rozkrwawionem sercem. Był tylko już popiołem. Cisza i noc zaległy na ruinach jego miłości i jego wiary. Mijały dnie jeden za drugim, pasmo dni ciężkich, grobowych a żadne światełko nie pojawiało się, by rozjaśnić ciemności straszliwej pustki, którą czuł w opuszczeniu swojem. Żył machinalnie, oczekując, by mu przyszła odwaga do nowego bytu po całopaleniu, jakie uczynił, znaglony rozkazem rozumu. Dlaczego bolał tak srogo? Dlaczego brakło mu siły, by urządzić sobie spokojne życie, zgodne z nowemi przekonaniami?... Nie chciał zrzucić sutanny, brzydząc się wiarołomstwem i pragnąc pozostać wiernym jedynemu doznanemu w życiu uczuciu, lecz dlaczegóż trwa w bezczynności?... Dlaczego nie zajmuje się jaką gałęzią wiedzy dozwolonej duchownym? Astronomią, albo archeologią?... Lecz niemoc obezwładniała go, jęk w nim płakał serdeczny, może była to żałość za utraconemi przez niego marzeniami pobożnej matki a może ból powstały z przeświadczenia, że ogrom uczuć, które w nim szalały, nigdy zadowolenia swego nie znajdzie!... Cierpiał w swej samotności, jątrzyła się rana sercu zadana, lecz zamykał się w dumie odzyskanego prawa swobody myślenia.
Któregoś jesiennego, dżdżystego wieczoru wypadek zrządził, że się poznał ze starym księdzem Rose, wikaryuszem przy kościele św. Małgorzaty na przedmieściu św. Antoniego. Piotr poszedł go odwiedzić. Odnalazł go w głębi nędznego domu przy ulicy Charonne. Mieszkanie starego księdza składało się z trzech wilgotnych pokoików na dole, zamienionych na przytułek dla dzieci, które zbierał porzucone wśród ubogich ulic przedmieścia. Od tego dnia życie Piotra odmieniło się najzupełniej. Zainteresował się działalnością księdza Rose i stał się żarliwym jego pomocnikiem. Przestrzeń była wielka pomiędzy Neuilly a ulicą Charonne. W pierwszych czasach Piotr przychodził tylko dwa razy na tydzień. Wkrótce, przychodzić począł codziennie. Wychodził z domu rano a wracał wieczorem. Trzy pokoiki księdza Rose okazały się zbyt ciasne, więc Piotr wynajął mieszkanie na pierwszem piętrze, zachowując jeden pokój dla siebie. Zdarzało się, że pozostawał w nim na noc. Całość szczupłych swych dochodów poświęcał na ratowanie opuszczonych dzieci. Ksiądz Rose, uszczęśliwiony, rozczulony, całował go płacząc i mawiał, że to Bóg mu zesłał takiego pomocnika.
Przez całe dwa lata żył Piotr w tych warunkach, zapoznając się zblizka z nędzą, ze straszliwą, okrutną nędzą paryzkiego przedmieścia. Przytułek pełen był dzieci porzuconych na ulicy. Ludzie zaczęli oceniać miłosierną działalność tych dwóch księży i przyprowadzano im wynędzniałe, opuszczone sieroty. Były to dzieci kilkoletnie, czasami młodsze, które znalazły się wśród ulicznego kału, podczas gdy ojciec i matka byli przy pracy, albo też pili w szynku lub umierali w szpitalu. Często zdarzało się, że ojciec był niewiadomy, lub też opuścił matkę swego dziecka, która wtedy szukała pracy a nie znajdując jej upijała się i prostytucyą zdobywała chwilowy zarobek. Lecz dzieci nie posiadały już wtedy rodzinnego kąta. Jeżeli były małe, ulica stawała się ich domem i obumierały z głodu na chłodnym bruku a jeżeli były nieco starsze, rozpraszały się po mieście, żyjąc zbrodnią i występkiem. Pewnego wieczoru Piotr podniósł prawie z pod wozu, który najeżdżał, dwoje maleńkich chłopiąt, dwóch braci, nieumiejących nawet wskazać adresu, ani też wieści o rodzicach swoich. Innego wieczora przyniósł na ręku trzyletnią, jasnowłosą dziewczynkę, którą znalazł płaczącą na ławce. Mówiła, że matka pozostawiła ją tu oddawna. Zajmując się tym opuszczonym drobiazgiem, Piotr starał się odnaleźć rodziców. To go zmusiło do zapoznania się z zabójczą atmosferą zaułków i nor, zamieszkiwanych przez najnędzniejszą ludność Paryża. Z każdym dniem zgłębiał piekielne przepaści nędzy i poznał całą jej ohydę. Wracał zgnębiony, z sercem krwawiącem się z żalu i litości, strwożony i zrozpaczony ogromem zła, któremu miłosierdzie nie jest w stanie zaradzić.
Ach jakże straszliwie bolesnem było to zetknięcie się z nieszczęsną siedzibą niedostatku, jak bezmierną ten niedostatek wywołał głębię cierpień i poniżenia ludzkiego! Dwuletnie wędrówki Piotra po tych przepaściach nędzy i głodu wstrząsnęły całą jego istotą. W dzielnicy św. Małgorzaty, w pośrodku przedmieścia św. Antoniego, które wre pracowitością i przemysłem swych mieszkańców, Piotr znał całe szeregi ciasnych zaułków, brudnych domów, klitek i przystawek pozbawionych światła, powietrza a natomiast wilgotnych jak piwnice, gdzie mieszkały tysiące nędzarzy gnijących i zdrętwiałych z niedostatku. Ileż razy piął się po ciemnych schodach o wyszczerbionych stopniach, pozbawionych poręczy, śliskich od nagromadzonego na nich błota. Mieszkania w takich domach jeszcze groźniej odrażający przedstawiały widok. Przez okna bez szyb wpadały wiatry i deszcze a brud i ciasnota cuchnęły pomimo tego. Sypiano tu na gołej ziemi, nigdy się nie rozbierając. Nie znano sprzętów ani bielizny a ludzie tam żyjący, pogrążali się w pijaństwie, w niem szukając ulgi. Podłoga była im łóżkiem, pościelą dla wszystkich śpiących gromadą zbitą bez różnicy płci i wieku. Zezwierzęceni niedostatkiem, zadawalali swe instynkta nie czyniąc wyboru a przyniesione resztki pożywienia, wygrzebane ze śmietnika, wyrywali sobie i bronili ich, szczerząc zęby jak psy zgłodniałe. Poniżający godność ludzką stan tych nędzarzy o ileż był okrutniejszy od losu dzikiego człowieka, swobodnie polującego na zdobycz wśród puszcz pełnych zwierząt; jadł on do syta i chodzić mógł bez odzienia, zdrowe przytem mając ciało, podczas gdy wielkomiejscy nędzarze, zdegenerowani chorobą, dziedzicznością, zbrukani, potworni szpetotą, słabi i byt swój wiodą nie w przestronnym dzikim lesie, lecz wśród Paryża, królującego światu swym zbytkiem i wyrafinowaną cywilizacją.
Piotr rozpytywał się tych ludzi i wszyscy opowiadali mu jednakowe dzieje swej przeszłości. Gdy zeszli się z sobą mieli młodość i wesołość, na konieczność pracy zapatrywali się odważnie. Lecz z latami ogarniało ich zmęczenie. Pocóż ciągle pracować? Mąż zaczynał się upijać, chcąc zdobyć chociażby ułudę szczęśliwości, żona opuszczała się w domowych zajęciach i zaglądała również do szynku, pozostawiając dzieci na los szczęścia. Brnąc w ten sposób coraz głębiej, nie podtrzymywani oświatą, odepchnięci, wpadali w otchłań bezratunkowej nędzy.
Częściej jeszcze brak roboty stawał się początkową przyczyną niedostatku tych ludzi. Brak pracy był tym wielkim winowajcą, nietylko wypróżniającym resztki oszczędzonych pieniędzy, lecz rodzącym zniechęcenie, wyczerpującym odwagę i przyzwyczajającym do próżniactwa. W fabrykach bywa często kilkotygodniowy zastój w robocie, warsztaty milkną a pozbawieni pracy ludzie leniwieją najpierw z musu a potem z zamiłowania. Szukającym zaś zajęcia, jakże je trudno znaleźć w tym gorączkowo czynnym Paryżu! Pierwszych dni mąż wraca do domu z oczyma łez pełnemi, był wszędzie i wszędzie ofiarował swe usługi, lecz wszędzie napróżno, wszędzie odmówiono. A jeżeli ma żonę i dzieci i patrzy na głodowe ich męczarnie?... Czarna nędza, pijaństwo, upodlenie — są następstwami ciążącemi nad słabością tych istot na śmierć skazanych. Przebijający się przez życie, znajdujący pracę dzięki sprzyjającem okolicznościom, jakąż ma starość, gdy lata wycieńczą siłę jego muskułów?... Uzbierać oszczędności nie mógł, pomimo piędziesięciu lat wytrwałej pracy. W starości więc pada na barłóg, gdzie na strychu kona powoli, wyczekując śmierci. Większość rzeszy kończy swój żywot w szpitalach, inni gdzieś giną z oczu, przepadają bez wieści, uniesieni falą błota płynącego z ulic do ścieków. Podczas porannej wycieczki Piotr kiedyś znalazł jednego z tych biedaków, zmarłego z głodu w rozwalającej się lepiance. Umrzeć on musiał od dni kilkunastu a szczury wygryzły mu twarz do kości.
Podczas zimy litość Piotra wystawiona była na cięższe jeszcze próby. Zimą, cierpienie nędzarzy, wzmaga się wraz z mrozem i śniegiem gospodarującym w nieopalanych nigdy norach, które zamieszkują. Na Sekwanie płyną lody i powstrzymują żeglugę, zamarznięta ziemia przeszkadza także w niektórych robotach a skutkiem tego mnoży się ilość rąk bezczynnych, żądnych zarobku i chleba. W uliczkach zamieszkiwanych przez gałganiarzy panuje głód wraz z przerwą roboty. Stada bosonogich i zaledwie odzianych dzieci domagają się strawy, kaszląc złowrogo. Suchoty kładą istotne pokosy tych wyrostków. Piotr napotykał całe rodziny, matki z kilkorgiem dzieci, stulone razem na barłogach z gałganów. Cisnęli się do siebie, by ciepło w sobie utrzymać i jęczeli z głodu, nie mając co jeść po dni kilka. W pamięci Piotra wyrył się złowrogo ów straszny widok, jaki ujrzał wchodząc do dusznej izby w ciemnem jak piwnica podwórzu. Matka, nie mogąc znieść dłużej głodowej męczarni, zaczadziła się wraz z pięciorgiem swych wychudłych dziatek. Dramat ten, spowodowany nędzą, opisały dzienniki, wywołując na chwilę dreszcz oburzenia i zgrozy wśród sytych i odzianych. W izbie rozgościła się pustka, sprzęty, bielizna, wszystko już było sprzedane, wyniesione, sztuka po sztuce do sąsiedniego kramarza. Pozostał tylko blaszany piecyk, dymiący jeszcze resztką węgli kupionych dla sprowadzenia śmierci. Na podartym sienniku leżała matka, która nań padła, trzymając trzymiesięczne dziecko u piersi. Zamiast mleka, wystąpiła kropla krwi, ku której wyciągały się usteczka zmarłego maleństwa. W pobliżu matki leżały obok siebie dwie ładne dziewczynki kilkoletnie i w uścisku spały snem wiecznym. Siedmioletni chłopiec skonał z głową pochyloną na dłonie i przyparty do muru, podczas gdy nieco starszy jego brat musiał się borykać ze śmiercią; bo leżał prawie na czworakach, w pobliżu okna, jakby chciał tam dopełznąć i szukać ratunku. Czad zwrócił uwagę sąsiadów, lecz było już zapóźno. Zbiegła się chmara ludzi i rozprawiano o smutnych dziejach nieżyjącej już rodziny. Rzecz była zwykła, banalna, podobna do tylu innych. Bieda waliła się zwolna, ojciec coraz rzadziej znajdował robotę. Z rozpaczy pić począł. Zalegało komorne. Gospodarz groził wyrzuceniem, znudzony zbyt długiem wyczekiwaniem pieniędzy. Wtedy matka powzięła zamiar szukania ratunku w śmierci i namówiła dzieci, by razem z nią pomarły. Wykonała swój plan, korzystając z nieobecności męża, który raz jeszcze wyszedł na miasto dla szukania zarobku. Gdy przybył komisarz policyi dla sprawdzenia samobójstwa, nadszedł i ojciec. A gdy spojrzał i zrozumiał, runął na ziemię jak byk uderzony obuchem i zawył jękiem bez końca, jękiem śmiertelnego bólu, przerażając ludzi, wstrząsając ich do głębi tak, że wtórować mu poczęli.
Tragizm tego krzyku zawodzącego nad całem pokoleniem zmarłem z niedostatku i opuszczenia, echem jeszcze się odbijał w uszach Piotra, bólem napełniając mu serce. Tego dnia nie jadł i noc spędził bezsenną.
Piotr czuł się uniesiony najwyższem oburzeniem. Nawet przez chwilę wątpił, by miłosierdzie i ofiarność mogły mieć jakiekolwiek znaczenie. Pocóż więc czas swój poświęca na zbieranie opuszczonych dziatek, na niesienie pomocy ich rodzicom, na przedłużanie życia a zatem cierpienia starych, konających na przegniłych barłogach?...
Posłyszawszy płacz i jęk bolejącego Piotra, ksiądz Rose wszedł do jego komnatki, łając go z ojcowską dobrotliwością. Ksiądz Rose był świętym człowiekiem niewyczerpanej łagodności i słodkich nadziei. Wielki Boże, jakże można rozpaczać, mogąc się wesprzeć na Ewangelii! Czyż boska maksyma: kochajcie jedni drugich, nie wystarcza dla zbawienia świata?... Gardził on gwałtownością środków. Zwykł był mawiać, że gdyby nawet rozrosnąć się miało zło już istniejące, przykrócić je można będzie łatwo i szybko w dniu gdy ludzie, spostrzegłszy manowce, po jakich pędzą, zawrócą w tył, do dawnej prostoty i czystości, do szczęśliwej epoki chrześciańskiej szczerego braterstwa. Na tem tle snuł przepiękne obrazy szczęśliwości życia, wywoływał je z własnego serca ze spokojną, wesołą ufnością, wierząc w jutrzejszą ich rzeczywistość. Piotr, słuchając opowieści starego księdza, promieniał i wchłaniał spływające z nich pocieszenie, znajdując ulgę po straszliwych zmorach dnia dzisiejszego. Tej nocy rozmawiali z sobą długo a następnie często wracali do tego przedmiotu rozmowy. Ksiądz Rose był niewyczerpany w rozwijaniu coraz to nowych szczegółów przyszłego ustroju społecznego, gdy wszyscy ludzie podlegać będą władzy miłości bliźniego, gdy zapanuje sprawiedliwość. Mówił ze wzruszającą wiarą uczciwego człowieka, który nie wątpi, że przed śmiercią ujrzy Boga na ziemi.
Piotr począł ulegać nowej fazie ewolucyjnej. Uprawiając miłosierdzie wśród biednej dzielnicy, doszedł do bezmiernego roztkliwienia. Żył tylko sercem, które bólem wzbierało na widok nędzy. Rozpaczał, że zła uleczyć nie jest w stanie. Czasami zdawał sobie sprawę, iż rozum jego podwładnym być poczyna sercu. Nie zastanawiał się nad tem dłużej i wracał ku młodocianym myślom, ku zaraniu chłopięcych lat, gdy matka miłością rządzić mu się kazała. Wyobraźnia Piotra zaczęła mu podsuwać chimeryczne sposoby natychmiastowej ulgi ogólnej. Wyczekiwać począł pomocy sił i potęg niezbadanych. Odrzucając brutalność faktów, lękając się gwałtownych środków, coraz to goręcej pragnął zbawienia drogą miłości. Chcąc zapobiedz zbrodniczym gwałtom, Piotr marzył o możliwości pokojowego załatwienia i rozstrzygnięcia zadania. Niechaj ludzie poczną się miłować bratniem uczuciem, niechaj zawrócą wstecz ku czystości zasad Ewangelii głoszonej przez Jezusa. Na tej tylko drodze odnajdą szczęśliwość, wieczysty pokój ubezpieczony pocałunkiem ogólnej zgody. Lecz zaczęły go męczyć wątpliwości: czy możebnem jest to odmłodzenie starego katolicyzmu? Czy można mu przywrócić młodzieńczość naiwnych wierzeń pierwotnego chrystyanizmu?
I Piotr pogrążył się w badaniach i czytaniu. Z gorączkowem upodobaniem rozpatrywał się w tej kwestyi, która od lat kilku nabierała coraz donośniejszego rozgłosu. Roztkliwiony miłością dla nieszczęsnych nędzarzy, roznamiętniony myślą cudu mającego powstać z braterstwa, Piotr zatracał skrupuły stawiane przez zepchnięty uczuciem umysł swój i poczynał wierzyć w powtórne odkupienie cierpiącej ludzkości. Wreszcie, jasno już formułował pewność, że oczyszczony, przywrócony do pierwotnych swych dążeń, katolicyzm jest w stanie być owym paktem najwyższym, prawem najistotniejszem, zbawcą społecznym, zapobieżycielem bratobójczych walk będących w przededniu wybuchu.
Dwa lata mijały, jak wrócił z Lourdes oburzony bałwochwalczością tamtejszą, która zabiła w nim wiarę a którą pragnął tam utrwalić. Dusza jego pozostała wszakże trwożna skutkiem nieodłącznie zespolonego z nią pragnienia boskości wierzeń. Z głębi swej istoty wołał zrozpaczony: trzeba nam nowych ideałów. Otóż dzisiaj stawały przed nim te nowe ideały a raczej ta odnowiona wiara, którą zdawało mu się, że odkrył w celu społecznego zbawienia. Chciał spożytkować dla szczęśliwości ludzi jedyną, która się ostała zniszczeniu moralną władzą i jej długowieczną organizacyę, stanowiącą wypróbowane narzędzie, z niezrównanym wykonane kunsztem dla skutecznego rządzenia narodami.
Podczas peryodu formowania się nowych poglądów Piotra, dwóch ludzi, oprócz księdza Rose, miało wielki wpływ na niego. Z okazyi jednego ze swych miłosiernych uczynków, Piotr zapoznał się z biskupem Bergerot, który niedawno został mianowany przez papieża kardynałem, w nagrodę życia pełnego cnoty i przedziwnej dobroci. Otoczenie papieża sprzeciwiało się tej nominacyi, skrycie uobwiniając francuzkiego prałata o zbyt wyraźną swobodę myśli i zbyt ojcowskie rządzenie dyecezyą. Piotr bardziej jeszcze rozgorzał w swym szale, przypatrując się zblizka życiu tego apostoła, prawdziwego dusz pasterza, jednego z tych szczerych i dobrych przywódców, jakich pragnął widzieć na czele przyszłego, odnowionego społeczeństwa.
Większy jeszcze wpływ na Piotra wywarł wice hrabia Filibert de la Choue, z którym się poznał w jednem ze stowarzyszeń katolicko-rzemieślniczych. Wice-hrabia był człowiekiem przystojnym, o wojskowej postawie, twarzy ściągłej i szlachetnej, nieco zeszpeconej małym, jakby przyłamanym nosem, który był niby wskazówką ostatecznego niepowodzenia niezrównoważonej natury. Filibert de la Choue był jednym z najzagorzalszych czynnych agitatorów partyi katolickiej we Francyi. Posiadał rozległe dobra ziemskie, znaczne kapitały, wszakże mówiono, że stracił już połowę mienia w nieszczęśliwie obmyślanych przedsiębiorstwch rolnych. W departamencie, w którym leżały jego majątki, silił się na urządzenie wzorowo prowadzonego gospodarstwa a w licznych swych folwarkach zastosowywał ideje neokatolickie, lecz niepowodzenie źle wróżyło o praktyczności systemu. Przecie dzięki temu został wybrany na deputowanego. W izbie przemawiał często, wykładając program swego stronnictwa. Mowy jego były długie i ogólną zwracały uwagę. Niezmordowany w obranym zawodzie agitatora, wiódł pielgrzymów do Rzymu, przewodniczył zebraniom, miewał prelekcye, pragnął przedewszystkiem pozyskać dla swej sprawy lud, który jak wyrażał się poufnie, raz podbity, mógł zapewnić tryumf Kościołowi. Piotr z całą naiwnością podziwiał jego działalność i przymioty jakich jemu samemu brakło, to jest spryt organizacyjny, wytrwałość woli, która, jakkolwiek była nieścisłą w przewidywaniach, cała była oddana przywróceniu Francyi ducha chrześciańskiego. W obcowaniu z wice-hrabią Piotr wiele się nauczył, pozostał wszakże uczuciowym, oderwanym marzycielem, odrzucającym giętkości środków politycznych a dążącym wprost do celu polegającego na zapewnieniu ludziom błogiej szczęśliwości. Wice-hrabia zaś, podzielając tę dążność, pragnął jeszcze ostatecznego zniweczenia liberalnych idei Wielkiej rewolucyi, używając jako środka do zawrócenia wstecz, rozczarowania ku nim całego stronnictwa demokratycznego.
Piotr spędził wtedy kilka czarownych miesięcy. Żaden neofita nie płonął nigdy żarliwszą żądzą szczęścia bliźnich. Stał się miłością i wcieleniem swego apostolstwa. Patrząc teraz na nędzarzy zamieszkujących ciemne zaułki, na robotników pozbawionych pracy, na matki niemające kawałka chleba do podania zgłodniałem dziatkom, nabierał pewności, że musi nadejść nowa epoka przykrócająca tak wielką niesprawiedliwość, powstrzymująca świat zbuntowany od wytępienia się wzajemnego. To wstawienie się bóstwa, to odrodzenie się pierwotnego chrystyanizmu, można było wywołać, przyśpieszyć. Postanawiał w tym kierunku działać i pracować całym wysiłkiem swej istoty.
Dawne jego wierzenia bezpowrotnie wymarły. Zadawalał się najzupełniej świeżo zrodzoną w sobie nadzieją, że Kościół może jeszcze wywierać wpływ zbawienny, chwyciwszy silną dłonią nieprzeparcie zaznaczający się wszędzie ruch demokratyczny. Tylko Kościół może uchronić narody od strasznej socyalnej katastrofy zewsząd zagrażającej. Z chwilą jak zrodziły się i utrwaliły w nim te myśli, Piotr doznał uspokojenia. Rzucił się więc zapamiętale ku szerzeniu swej misyi, polegającej na szczepieniu zasad Ewangelii w sercach zgłodniałej rzeszy, odgrażającej się na przedmieściach. Zaprzepaściwszy się w tej pracy, przestał myśleć i cierpieć nad pustką, jaką czuł w sobie od czasu powrotu z Lourdes. Przestał pytać sam siebie a ztąd męczarnia niepewności przestała go zabijać. Obowiązek odprawiania codziennej mszy spełniał już bez przykrości. Zaczął nawet myśleć, że tajemniczy ten obrządek który celebrował, był symbolem — jak również były nim wszystkie inne tajemnice wiary, dogmaty i rytuały, niezbędne dla umysłów prostych. W miarę jak ludzkość dojrzewała, mogły je bezkarnie i stopniowo odrzucać, by ostatecznie dojść do pojęć wszechstronniejszych, czystszych, jaśniejących niezłomnością prawd nagich, z symboli wyswobodzonych.
Uniesiony zapałem swoich przekonań, Piotr zapragnął podzielić się niemi ku dobru powszechnemu. Sam nie wiedział, jaką siłą popchnięty zasiadł do napisania książki. Przyszło to naturalnie, karty książki zapisywał czerpiąc w swem sercu, nie myśląc o literackiej jej formie. Podczas jednej z bezsennych nocy tytuł błysnął przed nim ognistemi zgłoskami, jawiąc się nagle wśród ciemności: La Rome nouvelle. Słowa te wypowiadały treść przewodniej jego myśli, bo tylko wieczysty i święty Rzym mógł przedsięwziąć pracę około odkupienia ludów. Jedyna z władz istniejących tam miała swoją stolicę, tam więc, na świętym gruncie, na którym rozrósł się stary dąb katolicyzmu, powinno rodzić się i zakwitnąć odnowienie.
W dwa miesiące Piotr ukończył pisanie swojej książki, bowiem nie zdając sobie sprawy nosił ją od roku w swem sercu, przygotowanym będąc do tej pracy badaniami nad rozwojem współczesnego socyalizmu. Wrzał natchnieniem jak poeta w chwili tworzenia, zdawało mu się czasami, że pisze w rozmarzeniu, słuchając głosu wewnętrznego, który gdzieś z oddali dyktuje mu słowa.
Zdarzało się, że napisane w przeddzień kartki odczytywał wice-hrabiemu Filibertowi de la Choue, który chwalił je gorąco, jako wybornie nadające się dla szerzenia propagandy. Twierdził, bowiem że trzeba działać na serce ludu, chcąc go pociągnąć za sobą. W tym celu wice-hrabia życzył sobie, by Piotr lub kto inny ułożył seryę pobożnych a zarazem wesołych piosnek, któreby lud mógł polubić i śpiewać podczas godzin roboczych. Zaś biskup Bergerot, nie zagłębiając się nad książką Piotra ze strony dogmatycznej, zachwycał się chrześciańskim jej duchem, tchnącym współczuciem miłosiernem na każdej jej stronicy. Rozczulony, pod świeżem wrażeniem, biskup, nie obliczając wyników, napisał do autora książki list, upoważniając go do umieszczenia jako przedmowy do dzieła.
Książka wydrukowaną została w czerwcu. Niespodziewanie Piotr otrzymał wiadomość, że ma zostać zakazaną przez kongregacyę Indeksu. Wieść ta stała się przyczyną jego przyjazdu do Rzymu. Przybiegł, by się wytłomaczyć, by sam osobiście obronić napisane przez siebie dzieło. Był tem zdziwiony a zarazem silnie podniecony, płonął żądzą wyjawienia swych poglądów, ujrzenia tryumfu swoich wierzeń, chciał stanąć i wytłomaczyć się przed papieżem, mając najgłębsze przekonanie, iż był tylko rozkrzewicielem własnych jego poglądów.
Nieruchomie stojąc przy kamiennym parapecie, patrząc na ten Rzym, ku któremu od tak dawna rwały się jego pragnienia i porywy. Piotr przebiegał myślą wątek swego życia podczas trzech lat ostatnich. Z tyłu, pozanim, przyjeżdżały i odjeżdżały powozy i defilowały bez przerwy liczne postacie chudych anglików i ociężałych niemców, nie zatrzymując się na tarasie dłużej jak pięć minut oznaczonych w „Przewodniku“. Woźnica Piotra i koń zaprzężony do dorożki, grzeli się na coraz silniejszem słońcu, pospuszczawszy głowy a mała walizka leżała samotnie opuszczona na ławeczce powozu. Porwany pięknością widoku, Piotr zdawał się rosnąć, wydłużać w swej obcisłej czarnej sutannie. Od powrotu z Lourdes znacznie wychudł, mięśnie twarzy stopiły się, znikły. Usposobienie matki zaczęło w nim przeważać i pod tym nowopowrotnym wpływem czoło, które miał wyniosłe, podobne do ojca, zdawało się maleć, wydatność swoją ustępując ustom, coraz to głębszą wyrażającym dobroć i brodzie o delikatnym owalu. Cały dół twarzy, oraz oczy płonące ogniem miłosiernego apostolstwa, które stało się rdzeniem jego myśli, zacierały dominującą dawniej rozumność czoła, zarysowanego linią prostą, śmiałą.
Ach jakże tkliwie i gorąco patrzały teraz jego oczy na Rzym, na ten Rzym widziany podczas tworzenia o nim książki, na ten Rzym nowego odrodzenia, o którem marzył! Lecz powoli mijała pierwsza gwałtowność ekstazy i Piotr, pochwyciwszy już całość miasta mięko owiniętego poranną gazą, zaczął rozpatrywać się w szczegółach, zatrzymując się przy ważniejszych gmachach. Cieszył się jak dziecko, poznając wszystkie. Znał je bowiem od dawna z planów miasta, które przeglądał, oraz z rycin i z fotografij. U stóp Monte Gianicolo, ze szczytu którego spoglądał na miasto, ciągnęło się przedmieście Transtevere, o starych, chaotycznie rzuconych domach z czerwonej cegły. Dachówką wyblakłą na słońcu, pokryte ich dachy zasłaniały bieg Tybru.
Piotr był nieco zdziwiony płaszczyzną miasta widzianego z tego wyniosłego tarasu. Owe sławne siedem pagórków wydawały się tylko lekką falistością wśród morza rozpłaszczonych domów. Na prawo, na tle niebieszczących się w dalekiej głębi gór Albańskich, występował naprzód w ciemno-fioletowych tonach monte Aventino z trzema kościołami do połowy zakrytemi zielonością. Ogołocony ze swej korony pałaców monte Palatino obiegała ciemna frendzla cyprysów rosnących szeregiem. Monte Celio rozpływał się z tyłu, ukazując tylko drzewa willi Mattei, zanikającej w złotym pyle słońca. Wysmukła dzwonnica i dwie małe kopuły kościoła Santa Maria Maggiore, oznaczały szczyt monte Esquilino, wprost tarasu, lecz daleko, po drugiej stronie miasta. Na stokach monte Viminale bieliły się stosy kamieni wśród ciemniejszych pręgów; nowobudujące się ulice i domy zlewały się bezładnie w rodzaj opuszczonej kopalni kamieniołomu zalanej jaskrawem światłem. Napróżno Piotr szukał Kapitolu, nie mógł go odnaleźć. Dopiero zoryentowawszy się za pomocą kościoła Santa Maria Maggiore, przekonał się, że kwadratowa, skromnego wyglądu wieża, gubiąca się wśród sąsiednich dachów jest tem, czego szukał. Monte Quirinale poznał natychmiast po długiej fasadzie królewskiego pałacu, fasadzie przypominającej szpital lub koszary, jaskrawo-żółtej, płaskiej i regularnie poprzetykanej nieskończoną ilością okien. Wzrok Piotra podążył dalej na lewo i drgnął uderzony nagłością niespodzianego widoku. Po za miastem, po nad drzewami willi Corsini, ujrzał kopułę św. Piotra. Zdawała się spoczywać na zieloności. Niebo było czysto błękitne a kopuła lżejszego tonu niebieskością znaczyła się na niem powiewnie, prawie nieznacznie, tylko olbrzymia, kamienna latarnia, będąca na jej wierzchołku, występowała biało, olśniewająco jasno, jakby zawieszona w powietrzu.
Piotr wodził nienasyconym wzrokiem po wszystkich krańcach horyzontu. Z upodobaniem przypatrywał się żłobionej linii szczytów gór Sabińskich i Albańskich, których dumne, szlachetne i wdzięczne pasma zasiane miastami, otaczały pasmem granicznym część widnokręgu. Po za stolicą, rzymska Kampania ciągnęła się olbrzymią równiną, pustą i majestatyczną jak pustynia śmierci, płowa jej zieloność przypominała uśpione morze. Wzrok Piotra zaostrzał się. Dostrzegł teraz nizką, okrągłą wieżę grobowca Cecylii Metelli a po zatem wązką, bladą linię oznaczającą starożytną via Appia. Tu i owdzie szczątki wodociągów rozsypywały się wśród równiny, łącząc się z pyłem dawniejszych światów. Zatrzymując wzrok bliżej, znów widział miasto i rozeznawał ten lub inny gmach pomiędzy tylu innemi. Tuż blizko napotkał olbrzymi, ryży sześcian pałacu Farnese, którego logia zwróconą była ku rzece. Nieco dalej, ta nizka, ledwie widzialna kopuła, musiała być kopułą Panteonu. A ten odnowiony kościół, tam het daleko, zwany był San Paolo fuori le muri, architekturą swą przypominał olbrzymią stodołę. Posągi wieńczące kościół św. Jana z Lateranu wydawały się z tej odległości niewiększe od drobnych owadów. Wyrastając jedne przy drugich, widniały kopuły: Gesu, św. Karola, św. Andrzeja, św. Jana florenckiego, i tylu, tylu innych gmachów pamiątkowego, doniosłego znaczenia. Statua pałacu św. Anioła błyszczała w słońcu, willa Medici wznosiła się wysoko na skraju miasta a wśród tarasu na monte Pincio bieliły się marmurowe posągi w ogrodzie złożonym z drzew rzadkich gatunków. Willa Borghese zamykała horyzont w tej stronie obszarem widniejącej na tle nieba zieloności. Piotr szukał jeszcze Kolizeum, lecz dostrzedz go nie zdołał.
Lekki, północny wietrzyk zaczynał zdmuchiwać poranne opary. Z po za dalekich mgieł występowały coraz wyraźniej całe nowe dzielnice miasta, rysując się jak przylądki na morzu światła. Wśród nagromadzonych chaotycznie domów wyrastał jakiś białością rażący kawał muru, szereg szyb rzucał płomienie, lub ogród ciągnął się czarną plamą. Wszystko nabierało potężnie silnego kolorytu. Niektóre ulice i place lśniły się, jakby wyspy wśród zanikającego w szczegółach natłoku domów a po nad ich kominami falowały lekkie, białe dymy, unosząc się wysoko i zwolna ku jasnym błękitom nieba.
Tajemniczym instynktem powodowany, Piotr zainteresował się teraz wyłącznie trzema punktami olbrzymiego horyzontu. Oczy jego uparcie biegły ku monte Palatino. Patrzał ze wzruszeniem na czarną linię wysmukłych cyprysów, po za któremi nie było już starożytnych pałaców rzymskich cezarów. Runęły, znikły, powalone czasem. Wywoływał więc ich wspomnienie i zdawało mu się, że widzi złociste ich cienie majaczące w purpurze porannego słońca. Odwróciwszy się na lewo pogrążał się w innych myślach, wpatrując się w św. Piotra. Potężna kopuła kościoła trwałą się jeszcze zdawała. W jej cieniu ciągnął się pałac Watykanu, tuż po za świątynią, która go kryła po tej stronie. Jakże tryumfalną, potężną i olbrzymią była ta kopuła! Była ona jakby monarcha najwyższy królujący miastu, zewsząd widoczny i wiecznotrwały. Trzecim punktem pociągającym oczy Piotra był monte Quirinale. Stojący na tem wzgórzu pałac królewski, coraz podobniejszym mu się wydawał do koszar o banalnej, nizkiej architekturze, oszpeconych żółtem otynkowaniem. Monte Palatino, monte Vaticano, monte Quirinale, te trzy wzgórza spoglądające na siebie z ponad morza domów i przez Tyber, stanowiły symboliczny trójkąt, zamykający w sobie całość dziejów odwiecznego Rzymu, stolicy wstrząśniętej tylu przemianami, lecz zawsze odradzającej się, zawsze żywotnej. Rzym starożytny kwitł obfitością pałaców i świątyń, które, jakby potwornej wielkości kwiaty, mówiły o potędze i świetności cesarstwa. Rzym papieżów, zwycięski w średnich wiekach, władał wówczas światem, gnąc pod przewagę Kościoła chrześciańskie karki, korzące się przed jego wolą. Rzym teraźniejszy mniej był dla Piotra znanym, mało się nim dotychczas zajmował a patrząc na szpetotę królewskiego pałacu, ujemnie myślał o nowych rządach, którym ulegało wieczyste miasto. Musiała to być jakby biurokratyczna próba, chęć przekształcenia Rzymu na miasto współczesne. Porywy te Piotr uważał za świętokradztwo. Rzym powinienby pozostać nietykalnem miastem o niezrównanej przeszłości, pobudzającej do marzeń o jutrze. Nad teraźniejszością Rzymu Piotr nie chciał się w tej chwili zastanawiać, odsuwał ją na bok, pomijając wzrokiem całą część nowobudującego się miasta nad Tybrem, naprzeciwko św. Piotra. Patrzał on na Rzym nowo odrodzony, Rzym, który nosił w swem sercu, o którym marzył który chciał wskrzesić, nawet teraz, stojąc naprzeciwko Palatyńskiego wzgórza mieszczącego prochy zniweczonej przeszłości, naprzeciwko kopuły św. Piotra osłaniającej sennym cieniem pałac Watykanu a nawet naprzeciwko odnowionego królewskiego pałacu, zamierzającego rządzić burżuazyjnie budowanem przez siebie miastem, którego dzielnice coraz to liczniejsze, mnożyły się wśród rdzawych, starych domostw dawniejszego Rzymu.
La Rome nouvelle, znów te słowa, będące tytułem jego książki, zajaśniały ognistemi zgłoskami przed oczyma Piotra. Patrząc na Rzym, przesnuł w myśli wątek swego życia trzech ostatnich lat, obecnie zaś stanęła przed nim treść napisanej książki. Stworzył ją w gorączkowem uniesieniu. posługując się notatkami, które zbierał na wszelki wypadek. Podział książki na trzy części narzucił się sam przez się: przeszłość, teraźniejszość, przyszłość.
Przeszłością była wyjątkowo nadzwyczajna historya wytworzenia się pierwotnego chrystyanizmu, jego powolnej ewolucyi przekształcającej ten chrystyanizm w dzisiejszy katolicyzm. W tej części książki Piotr wykazywał, że w każdej religijnej ewolucyi kryje się kwestya ekonomiczna i że rzeczywistem, wiecznem złem jest i po wszystkie czasy był stosunek pomiędzy bogaczem i nędzarzem. W dziejach żydowskiego społeczeństwa po ukończonym peryodzie koczowniczego życia, wraz z zawładnięciem ziemią Chanaan, utworzyło się prawo własności a razem z niem zrodziła się i wybuchła walka klas. Byli bogacze i byli ubodzy: to natychmiast stworzyło kwestyę społeczną. Przejście z życia koczowniczego do osiadłego z prawem własności stało się nagle i nagle też wybuchły niezadowolenia nic nie posiadających, którzy miniony wiek złoty, pasterski wspominając z wzrastającym żalem, zaostrzali swe cierpienia, próżno dopominając się jego powrotu. Aż do czasów Jezusa, prorocy byli przywódcami tego bolejącego tłumu, wyrazicielami jego cierpień, ujmując się za sprawą nędzarzy, z których łona wyszli, gromiąc bogaczów i przepowiadając im i przywołując na nich wszystkie plagi, by ich skarciły i upokorzyły za ich niesprawiedliwość. Jezus, ostatni w tym poczcie proroków, jest ucieleśniałem prawa maluczkich. Poprzedzający go prorocy domagali się równości społecznej, albo zburzenia świata, gdyby tak być nie miało. Jezus, w naukach swoich też występuje przeciwko bogaczom tego świata. Królestwo niebieskie, które obiecywał, stałoby się rzeczywistością na ziemi, wraz ze ścisłem zastosowaniem jego nauki o miłości bliźniego. Byłby to powrót do złotego wieku pasterskiego żywota, którego marzenie po części w czyn wprowadzili jego uczniowie, już znacznie później gromadząc wiernych dokoła siebie. Przez pierwsze trzy wieki każdy Kościół był rodzajem gminy, w której wszystko było wspólne stowarzyszonym, wszystko z wyjątkiem niewiast. Opierając się na apologistach, oraz na pierwszych ojcach Kościoła, mamy pewność, że chrystyanizm w pierwszej fazie swego rozwoju był religią ubogich i maluczkich, był czynnikiem walczącym przeciwko rzymskiemu społeczeństwu, które niedługo paść miało, ostatecznie stoczone nadmiernym zbytkiem, zgnilizną szacherek, oszustw, wyzysku. Spekulacye pieniężne, chciwość i pogoń za zyskiem, więcej się przyczyniły do upadku państwa Rzymskiego, aniżeli najazd hord barbarzyńskich i podziemne knowania pierwszych chrześcian. Kwestya pieniężna jest zawsze podstawą wszystkiego. Ponownie dowód dostarczył później Kościół katolicki, gdy dzięki różnego charakteru okolicznościom stał się tryumfującym i uznanym za religię Państwa. Chcąc zabezpieczyć sobie zwycięztwo, był zmuszony sprzyjać bogaczom. Potrzeba znagliła go ku temu. Teraz dopiero chrystanizm mógł sobie rościć prawo do politycznego bytu, za tę cenę stał się katolicyzmem, to jest religią powszechną. Odtąd, organizacya Kościoła olbrzymieje, doskonali się. U szczytu stają władcy i bogacze, przyjmujący niewykonany obowiązek dzielenia się z ubogimi; poniżej staje tłum maluczkich, skazany na bezustanną troskę, za co ma sobie obiecane Królestwo niebieskie, jako nagrodę zgładzającą doznane na ziemi krzywdy, nagrodę natury boskiej i wiekuistej. Na tej podstawie wyrosły gmach przetrwał wieki. Obietnica zaspakajała żary pragnień nieśmiertelności i sprawiedliwości, których ludzkość nigdy nie przestaje łaknąć i pożądać.
Pierwszą część swej książki, część poświęconą przeszłości, Piotr uzupełnił zarysem historyi katolicyzmu aż do dni ostatnich. Najpierw więc zaznaczył przybycie św. Piotra do Rzymu. Apostoł nieświadomy przepowiedni, mówiącej o niespożytej sławie i wieczystości Kapitolu, stawał się jej urzeczywistnieniem. Szedł dalej korowód pierwszych papieży, będących naczelnikami obrządków i stowarzyszeń grzebiących zmarłych. Zwolna papieże ci nabierali coraz większego znaczenia, walczyli o pozyskanie władzy, o zdobycie świata, bezustannie dążąc do zadowolenia marzeń powszechnego sterownictwa wszelkiemi sprawami świata. W wiekach średnich, za panowania wielkich papieży, Kościół stanął prawie u celu wszechwładnego rozporządzania losami narodów. Jako pewnik stawiał zasadę, iż papież, najwyższy kapłan, powinien być zarazem królem nad królami ziemi. Powinien być władcą dusz i ciał ludzkich, jako nim jest Bóg, którego on jest przedstawicielem. Wszak bezmierna śmiałość tej żądzy, w całości została dopiętą przez Augusta, cesarza i kapłana, bezpodzielnego władcy świata. Toż samo zadanie postawili sobie papieże. Wznowić oni chcieli w swej osobie bezgraniczne możnowładztwo Augusta, potężna jego postać unosząca się nad zwaliskami starożytnego Rzymu, kusiła swem widzeniem ambicye papieży. Lecz po upadku państwa Rzymskiego, władza rozpadła się na dwoje. Papież zmuszony był ustąpić cesarzowi władzy świeckiej, pozostawiając sobie prawo namaszczania w imieniu Boga, którego był przedstawicielem. Ludy należały do Boga, papież w imieniu Boga oddawał je i zlecał cesarzowi, zachowując wszakże możność odebrania ich, używając ku temu prawa klątwy kościelnej. Broń to była wszechpotężna, z jej pomocą papieże posiadali rzeczywistą i nieograniczoną władzę na ziemi. Nieustającą przyczyną nieporozumień pomiędzy cesarzem i papieżem był lud, ta zbiorowa masa uciśnionych i nieszczęśliwych, niemających prawa głosu, lecz jękiem swym świadczących o nędzy swego istnienia. Rozporządzano ludem, jak wieczyście małoletnią dzieciną, o której dobru inni mają stanowić. Kościół zaczął kłaść zasługi cywilizacyjne i społeczne, szerzył jałmużny, wspierał nędzarzy. W klasztorach przechowywały się resztki wspomnień o pierwotnej chrześciańskiej wspólności, bo zebrane fundusze dzielono na trzy części: pierwsza szła na podtrzymanie świetności obrządków kościelnych, druga na księży a trzecia dzielona była pomiędzy ubogich. Klasztorna prostota życia nęciła ku sobie wielu, którzy, zrzekając się dóbr i rozkoszy tego świata, pragnęli doczekać w modlitwie przyobiecanej wiekuistej szczęśliwości w niebie. System klasztornych urządzeń zdawał się mówić: oddajcie nam ziemię całą w moc rozporządzalności naszej a my podzielimy jej owoce na trzy równe działy, by zapanował wiek złoty pomiędzy ludźmi, którzy pełnymi wówczas będą bezwzględnej pokory i bezwarunkowego posłuszeństwa.
Piotr wykazywał następnie w swej książce jak wielkie niebezpieczeństwo zewsząd zagrażało wszechwładzy papieża w epoce Odrodzenia. Wzgardzona, okiełznana, nieledwie że trupem już będąca ludzka doczesność, naraz ożyła ze średniowiecznego letargu i szalejąc bujnością odzyskanych praw naturalnych, nie znała granic w manifestowaniu swej siły. Wszechmocna dotychczas władza papieży nieomal zniesioną doszczętnie nie została. Groziło jej także przebudzenie się samopoznania w ludzie; niema moc jego zapragnęła przemówić i ująć się za prawa swoje. Reformacya była protestem rozumu przeciwko istniejącemu porządkowi rzeczy, domagała się sprawiedliwości, powołując na prawdy zapomnianej Ewangelii. By uratować Rzym od zupełnej zagłady ustanowiono srogi trybunał Inkwizycyi, który okrucieństwem swej działalności i z pomocą pracowitych zabiegów soboru Trydenckiego, wzmocnił zachwianą budowlę i zapewnił siłę władzy, świeckiej. Przez dwa następne wieki panował pokój, połączony z przyćmieniem władzy papieży. Państwa o absolutnych rządach ustaliły swój podział Europy i czuły się dość silne, by pomijać rozkazy nadchodzące z Rzymu. Monarchowie przestali drżeć przed groźbą klątwy Kościoła, stała się ona dla nich igraszką a papież najwyższym mistrzem ceremonii, potrzebnym do przewodniczenia religijnym obrządkom. Dzierżona dotychczas przez Rzym równowaga wytrąconą została. Monarchowie, uważając się za władzę, jako przez Boga im nadaną, chcieli by papież tę otrzymaną przez nich donacyę uznawał za fakt dokonany po za obrębem swego urzędu i nie wtrącał się w ich świeckie sprawy. Rzym dalekim był teraz od urzeczywistnienia swych tradycyjnych dążności rządzenia światem. Zdawało się, że w końcu zeszłego wieku Francya, ogłaszając prawa człowieka, ostatecznie dobije władzę papieży, władzę mianującą się za ustanowioną nad ludźmi z łaski samegoż Boga. Trwoga i gniew zawrzały wtedy w Watykanie, postanawiającym przeszkadzać rozprzestrzenieniu się tego nowego credo, powstałego w imię uwolnionego z więzów rozumu, przez ludzkość, chcącą samoistnie stanowić o swoich losach.
Piotr kończył pierwszą część swej książki porównaniem pierwotnego chrystyanizmu do katolicyzmu dzisiejszego, który stał się tryumfem bogaczów. Jezus, przemawiając w imieniu biednych i uciśnionych, zniweczył rzymską potęgę, lecz katolicki Rzym, niepomny swych początków, długim szeregiem wieków rządził się polityką odmienną, kroczącą ku zawładnięciu świata, wzorem dumnych i chciwych złota Augustów. W ośmnaście wieków po Jezusowej Ewangelii świat stanął nad tąż samą przepaścią. Znów mu grozi ta sama, co wówczas zagłada, pożera go agio, szachrajskie banki, finansowe katastrofy, najsroższa niesprawiedliwość, dająca garstce ludzi nadmiar bogactwa, podczas gdy reszta ich braci ginie w głodowych męczarniach. A więc obronę maluczkich na nowo podjąć należy!
Piotr wypowiadał tę konieczność w słowach pełnych miłości i nadziei, słodycz jego marzeń odbierała książce charakter burzycielski. Przytem na kartach jej nie występował on przeciwko dogmatom. Książka była głosem wołającego apostoła, formą swą zaś: sentymentalnym poematem, płonącym miłością ku bliźnim.
Druga część dzieła mówiła o teraźniejszym katolicyzmie. Piotr zebrał w niej obrazy widzianej przez siebie nędzy, kryjącej się na przedmieściach stolicy, tej okrutnej nędzy, nad której zatrutemi ranami serce krwawiło mu się z bólu. Taka niesprawiedliwość nie mogła być dłużej tolerowaną, bo cierpień ubogiego nie słodziła nawet nadzieja a wszelka dorywcza pomoc nie wpływała na zapobieżenie ogromowi złego. Biedak nieszczęsny tracił resztę dawnych swych wierzeń, widząc, że chrześciańskie rządy zezwalają na wielką jego niedolę a zbytek i rozpusta bogaczów krzewiły w nim nienawiść i chęć odwetu.
Naszkicowawszy zarys dzisiejszej zgnilizny społecznej i walącej się z zepsucia cywilizacyi, Piotr kładł nacisk na chwilę, gdy schyłek zeszłego wieku rozbudził nadzieje szczęścia, głosząc światu swe ideje. Stan trzeci, mieszczański, czyli liberalne stronnictwo zagarnęło władzę, obiecując zadowolenie pragnień każdej jednostki. Sto lat ubiega od owej epoki a obietnica w niczem urzeczywistnioną nie została. A więc wszystko było ułudą?... Rozczarowanie przenika serca ludzi. Jeżeli bowiem stan trzeci, u władzy dziś będący, wyraża z tryumfem własne zadowolenie, natomiast stan czwarty cierpi i nie przestaje dopominać się o część sobie przynależną. Nadano mu wolność i równość polityczną, lecz są to czcze bawidełka i ułudne dary, z których korzystać nie może. Zdycha więc z głodu, jak za czasów ekonomicznej swej zależności, wolność pod tym względem zachował w całej pełni. Dochodzenie praw przynależnych biedakom biorą ich przywódcy za punkt wyjścia stawianego przez siebie zagadnienia, którego rozwiązanie grozi ruiną istniejącemu porządkowi społecznemu. Przeciw sobie stoją: praca i kapitał. Gdy najem robotnika zastąpił praktykowane przez starożytnych niewolnictwo, przewrót stosunków był olbrzymi a chrześciańska religia była niewątpliwie jednym z najdzielniejszych czynników zniesienia niewolnictwa. Dziś trzeba to zastąpić czemś innem i czemużby Kościół nie miał obmyślać tej nowej formy, czemużby nie miał objąć steru nowej przemiany stosunków?... Rzym nie może pozostać obojętnym tego świadkiem, papież musi wypowiedzieć swoje zdanie, inaczej dzierżone przez niego posłannictwo runie bezpowrotnie, jako niepotrzebne kółko w maszynie, puszczonej w bieg bez niego.
Ten wzgląd usprawiedliwiał utworzenie się stronnictwa katolicko-społecznego. Gdy ze wszech stron sekty, mnożąc się, słały coraz to nowe rozwiązania kwestyi, mające zapewnić szczęście ludzkości, obowiązkiem Kościoła było stawić się ze swojem. Na tej tylko drodze nastąpi odrodzenie się Rzymu i nowa jego ewolucya ku coraz szerszym zakresom rozbudzonych nadziei, nieznających granic. W zasadzie, Kościół katolicki nie mógł być przeciwnym ubogim. By odrodzenia swego dokonać, potrzebował natchnąć się duchem pierwotnej swej tradycyi i w imię Ewangelii stanąć po stronie uciśnionej rzeszy, chcieć przywrócić dla niej chrześciańskie braterstwo, wsparte na wspólnem używaniu wszelkiego dobra. Kościół z łona ubogich powstały, tylko chwilowo mógł iść ręka w rękę z bogaczami ziemi, tą ceną okupując zachwiane prawo swego istnienia; chrystyanizm, przedzierzgnąwszy się w katolicyzm, z konieczności poświęcił pierwotną czystość swych zasad. Lecz dziś, usuwając się od skazanych na zagładę klas, dowiedzie Kościół niespożytej siły żywotnej i wiekuiście odradzającej się młodości swojej a zbliżenie się jego ku maluczkim będzie tylko powrotem do nauki Chrystusa, oczyszczeniem się z ugodowej polityki, której jarzmo musiał dźwigać dla okupienia swego bytu. Po wszystkie czasy Kościół umiał naginać się i stosować do wymagań wieku, nigdy nie wyrzekając się absolutu swojego. Dzięki tej cierpliwej wytrwałości, zachował Kościół całość majestatu swej władzy, która, jakkolwiek ulegała przyćmieniu, gotową jest w każdej chwili objąć panowanie nad światem.
Czy chwilą ku temu sposobną nie będzie dzień jutrzejszy? Znów zapanował niepokój i monarchie współubiegają się we wzbudzaniu ufności ludów, rządzonych. Lud, poznawszy znaczenie oświaty, stał się siłą, poznał ważność stanowiska własnego i objawia już wolę swoją. Świeżo ocknioną istotę jego rządy pragną przyswoić sobie. Chcą panować, poparte przez lud i chociażby z ludem. Zrozumiałem to jest dla wszystkich, iż czasowo przez stan trzeci na prezydentów wyniesieni rządcy respublik, ambitni trybunowie, marzący o pochwyceniu władzy, wszyscy zgodnie wtórują, że przewaga wywierana dziś przez kapitał wiedzie wstecz ku pogańskiemu ustrojowi społeczeństwa, ku niewolnictwu. Narzekają na srogość i dokuczliwość warunków pracy, która, sprzedając się jak każdy inny towar, ulega niecnym wyzyskom, bo płaca za nią jest ściśle obliczona w celu niedawania pracownikowi nic więcej nad pożywienie potrzebne do podtrzymania życia. Wśród ciżby pracowników szerzy się plaga nędzy, mrą z głodu, podczas gdy nad ich głowami wre spór krzyżujących się systemów, mających złe zażegnać. Ale wszelkie ku temu wysiłki marnieją, popłoch ogólny się wzmaga. Wśród głosów, nawołujących do szukania sposobów obrony, do znalezienia ujścia dla dokuczliwych plag, stanął Kościół walczący ze swym wrogiem o lepsze, chcąc zwycięztwo po swojej zatrzymać stronie.
Piotr rozwijał w swej książce zwiększającą się z dniem każdym działalność katolickiego ruchu. Rzecz dziwna, miał on szersze pole działania, większą siłę i żywotność w krajach protestanckiego wyznania. Tam księża wiedli bój zażarty z pastorami chcącymi lud utrzymać po swojej stronie. O ten lud ubiegając się, katoliccy księża wypowiadali niespodziewanie śmiałe, demokratyczne teorye.
W Niemczech biskup Ketteler był jednym z pierwszych żądających opodatkowania kapitału; stworzył jądro agitacyjne, składające się z licznych stowarzyszeń, mających swoją prasę a kierownictwem ruchu zajmują się wyłącznie księża. W Szwajcaryi, biskup Mermillod stał się rzecznikiem klas ubogich a przykład jego pociągnął innych biskupów, którzy mają nadzieję nawrócić te warstwy i ku wierze nakłonić w dniu ostatecznego zwycięztwa.
W Anglii, gdzie socyalizm niezmiernie powolne czyni postępy, kardynał Manning odznaczył się niejednokrotnem zwycięztwem, od chwili, gdy stanął po stronie pracujących, podczas jednego z najgłośniejszych strejków.
Przedewszystkiem podatnym gruntem dla rozwoju katolickiego ruchu, okazują się amerykańskie Stany Zjednoczone, gdzie z demokratycznego społeczeństwa wyrośli biskupi, z biskupem Ireland na czele, są kierownikami dopominających się o przynależne sobie prawa społeczne. Katolicyzm w Stanach Zjednoczonych nabiera skutkiem tego niebywałego znaczenia i młodzieńczej żywotności, budzącej w sercach bezgraniczne nadzieje, jaśniejące jak wschodząca zorza lepszego jutra.
W krajach nawskroś katolickich działalność nowego kierunku o wiele jest słabszą. W Austryi katolicki ruch łączy się z ideją antysemityzmu. W Belgii nie posiada żadnego wyraźnego stronnictwa. W Hiszpanii i we Włoszech prawie dopatrzeć się nie można jego istnienia. Hiszpańscy biskupi, uparcie stojąc przy skrajności i gwałtowności wiary swych poprzedników, zadawalniają się ciskaniem gromów kościelnych na niedowiarków i odszczepieńców, jak za czasów Inkwizycyi. Zaś włoskie duchowieństwo, zasklepione w tradycyi, wyrzeka się inicyatywy i milczy w pokorze, zapatrzone w stolicę apostolską.
We Francyi wre żwawa utarczka, lecz jest to tylko utarczka idei. Duchowieństwo walczy wyłącznie przeciwko dziełu stworzonemu w końcu zeszłego wieku, sądząc, że przywrócenie dawnej organizacyi monarchicznej, przyniesie z sobą ponowny rozkwit marzonej złotej epoki. Z tego punktu wychodząc, postawiono i naprzód wysunięto kwestyę dawnych robotniczych stowarzyszeń cechowych, które wznowione, uleczyłyby wszystkie niedole. W zapatrywaniu jednak na tę kwestyę, niema zgodności: jedni pragną widzieć samorząd cechowy bez współudziału państwa, drudzy zaś, należący do młodszego i burzliwszego obozu katolickiego, chcieliby stawić cechy pod opieką władzy monarszej ze swobodą rozporządzania posiadanym kapitałem, oraz z prawem przymusu do obowiązkowego należenia do odnośnego stowarzyszenia.
Wice-hrabia Filibert de la Choue był propagatorem obowiązkowego zaciągania się do cechów, i kwestyę te popierał słowem i piórem, bolejąc, że papież nie wypowiedział stanowczego zdania w tej mierze. Kwestya cechów ze swobodnym do nich wstępem, lub też z przymusowem należeniem, była według niego najważniejszą. Zbawienie albo zguba społeczeństwa zawisły od rozstrzygnięcia tego dwoistego zadania. Jakkolwiek nie wyznawał tego głośno, wice-brabia był zwolennikiem państwowego poparcia i przymusu. Pomimo braku jedności, stronnictwo to we Francyi bardzo było ruchliwe. Nie zniechęcano się niepowodzeniem i zakładano korporacyjne stowarzyszenia spożywcze, budowano na tejże zasadzie mieszkalne domy dla robotników, tworzono banki ludowe, starano się nadać tym instytucyom pozory wspólnej własności, powrotu do samorządu pierwotnych gmin chrześciańskich. Niesnaski polityki bieżącej, roztrój ogólny i brak jednolitości dążeń narodu, rozniecał odwagę ruchliwego stronnictwa katolickiego, które, oślepiając się chwilową ułudą pozorów, zaczynało marzyć o możności pochwycenia rządów nietylko we Francyi, lecz nad całością chrześciańskiego świata.
Drugą część swej książki Piotr kończył obrazem uprzytomniającym stan ogólnego rozprzężenia, tak pod względem intelektualnym jak moralnym. Wiek dobiegał końca wśród chorobliwego rozstroju. Bo jeżeli warstwa ludu ubogiego, jęcząc z nędzy, domagała się zapewnienia chociażby suchego kawałka codziennego chleba, tą samą głębią niezadowolnienia szemrali syci, lecz duchowo łaknący, wyrzekając na pustkę odartą z rojeń, przez wyzwolony z pęt swoich rozum. Było to owo osławione bankructwo racyonalizmu, pozytywizmu i samej nawet wiedzy. Umysły, trawione potrzebą absolutu, łatwo poddają się zniechęceniu względem wiedzy, która postępuje ostrożnie i powoli, uznając tylko prawdy doświadczalne. Nie otrzymując z tej strony pożądanych odpowiedzi na wszystko, zwracają się trwożnie ku dawnym wiarom, by drzemać spokojnie, padłszy na kolana przed Bogiem i powtarzając credo, stwierdzające objawienie rzeczy nadprzyrodzonych. Dzisiejszy stan wiedzy nie zaspakaja naszego pragnienia sprawiedliwości, nie potwierdza nam i nie mówi o pozagrobowem życiu, o wieczności złączonej z rozkoszą marzonego szczęścia. Wiedza zapoznawać się dopiero poczyna z otaczającym nas światem, nakazuje nam surową solidarność obowiązku życia, mówiąc, że jesteśmy jednym z czynników bezustannie odnawiającej się jego formy. Wobec podobnych twierdzeń, zrozumiałym staje się bunt serc, ich żal za chrześciańskiem niebem, zaludnionem przez aniołów, pełnem światła, muzyki i kadzideł. O ileż lżejszem jest wtedy pożegnanie z istotą ukochanych zmarłych, wszak rozłąka z nimi jest tylko chwilową przed wieczystem połączeniem się w nieśmiertelnej chwale! Jakąż potężną dźwignią dla znoszenia przykrości życia jest wiara w wymiar pozaświatowej sprawiedliwości; ulatuje wtedy przerażająca myśl o nicości i zaniku swojego ja, pozostawiając niewzruszoną wiarę w jutro śmierci i szczęśliwe rozwiązanie wszystkich zagadnień przeznaczenia. Wierzenia te na długo jeszcze pozostaną niezachwianemi myślami większości. Wiekami nabrana przez nie siła oddziaływa na zmęczone wysiłkiem umysły. Świat nasz jest w przededniu nowego porodu, trwoży się więc i w słabości swej wraca ku religijnym wierzeniom, wypowiada swą tęsknotę za ideałem i nieskończonością, wymaga praw etyki i zapewnienia wyższej sprawiedliwości. Teraz właśnie ujawniła się potrzeba nowych ideałów. W łaknący i uprawny grunt, czyż stary katolicyzm nie rzuci swego ziarna, by odrodzić się mógł z młodzieńczą siłą i wyrosnąć z bujnością kwiecia ogarniającego świat cały wonnością swoich nadziei?...
Trzecią część swej książki, Piotr poświęcił rzuceniu zarysu, czem będzie przyszłość tego odrodzonego katolicyzmu, niosącego konającym w bólach narodom zdrowie i siłę, spokój i szczęście złotego wieku, utraconego wraz z przeistoczeniem się pierwotnych dążności chrystyanizmu. Mówił o tem z zapalczywością przekonań apostoła, rozpoczynając od nakreślenia portretu Leona XIII, tego idealnego papieża, wyznaczonego do chlubnego posłannictwa niesienia pociechy i zbawienia zrozpaczonej ludzkości. Wywołując postać tego nowego zbawcy, otoczył go majestatem i chwałą, widząc go już kładącym koniec nędzom narodów. Nie był to portret wierny i ścisły, lecz upostaciowanie potrzebnego zbawcy, pasterza o nieprzebranem miłosierdziu, sercu i inteligencyi podniosłej, odnowiciela świata jakiego pożądały gorączkowe marzenia roztkliwionego Piotra. Wszakże nim przystąpił do zestawienia tego portretu, przerzucił ogrom dokumentów, zastanawiał się nad każdą encykliką Leona XIII, wytwarzając sobie o nim pojęcie oparte na faktach: religijnego przygotowania, pobieraną przez przyszłego papieża w Rzymie nauką, przebiegiem jego nuncyatury w Brukselli i długim pobytem w Perugii w roli biskupa. Pius IX trudne do podtrzymania pozostawił po sobie dziedzictwo. Wstąpiwszy na tron papieski, Leon XIII okazuje natychmiast dwoistość swej natury: jest niewzruszenie wiernym stróżem dogmatu a zarazem giętkim politykiem, zdecydowanym na wszelkie ustępstwa ugodowe. Zrywa ze współczesną filozofią i, sięgnąwszy poza epokę Odrodzenia aż do wieków średnich, przywraca w katolickich szkołach chrześciańską filozofię św. Tomasza z Akwinu, doktora anielskiej dobroci. W ten sposób ubezpieczywszy nienaruszalność dogmatu, stara się o utrzymanie równowagi, dając rękojmię swej życzliwości rządom, z zamiarem korzystania z każdej sprzyjającej okoliczności. Niezrównanie czynny, godzi stolicę apostolską z cesarzem niemieckim, pragnie zbliżenia z dworem ruskim, chce zadowolnić Szwajcaryę, ubiega się o przyjaźń Anglii, pisze do cesarza chińskiego, polecając jego opiece misyonarzy i chrześcian znajdujących się w granicach jego państwa. Ostatecznie zwraca się ku Francyi, uznając prawowitość jej republikańskiej formy rządu. Zaraz na wstępie swego panowania Leon XIII wzbudza przekonanie ogólne, iż będzie jednym z wielkich papieży i polityków, pracującym około węgielnej myśli swych poprzedników, dążących ku panowaniu nad światem i dysponowaniu ludźmi z wysokości papieskiego tronu jaśniejącego w stolicy, w Rzymie. Wolą i celem Leona XIII jest urzeczywistnienie jedności Kościoła przez przywrócenie na jego łono wszystkich dysydentów. Wtedy dopiero Kościół będzie niezdobytą twierdzą, ostającą się grożącym światu przewrotom społecznym. W tej idei działając, Leon XIII pragnie, by Anglia i jej anglikańskie Kościoły zawarły z nim braterski sojusz, by schizmatyckie Kościoły Wschodu zwróciły się ku niemu z chęcią przymierza. Pragnie on przedewszystkiem pozyskania Wschodu i z ojcowską wyrozumiałością traktuje jego Kościoły, jakby chwilowo tylko zwaśnione młodsze córy Rzymu. Pozyskawszy i odzyskawszy dla swej stolicy rozproszone dziś Kościoły, postawiłby Rzym u szczytu potęgi, zapewniając swym następcom panowanie nad całem chrześciaństwem.
Piotr ze szczególniejszem upodobaniem zaznaczał w swej książce, jak żywo Leon XIII interesował się zawsze kwestyą socyalną. Będąc biskupem Perugii napisał list pasterski zabarwiony humanitarnym socyalizmem. Lecz przywdziawszy tiarę papieską zmienił opinię i cisnął gromy na rewolucyonistów, którzy śmiałością akcyi, przerazili Włochy. Jednakże zapoznawszy się bliżej z rozwojem nowych dążności ludów, Leon XIII cofa się. Dostrzegł śmiertelne niebezpieczeństwo, w razie gdyby ruch ten został opanowany przez nieprzyjaciół katolicyzmu. Chętnie udziela posłuchania popularnym biskupom szerzącym propagandę katolickiego socyalizmu, przestaje brać udział w zatargach w Irlandyi, cofa klątwę rzuconą na „rycerzy pracy“ w Stanach Zjednoczonych, zabrania stawiania na indeksie książek o najśmielszych teoryach pisanych przez autorów katolicko-socyalistycznego stronnictwa. Ta ewolucya ku demokracyi widnieje w najgłośniejszych encyklikach Leona XIII: Immortale Dei o konstytucyi państw; Libertas o wolności ludzkiej; Sapientiae o obowiązkach chrześciańskiego człowieka; Rerum novarum o położeniu klas pracujących; zwłaszcza ta ostatnia była jakby zwiastowaniem nadziei chcącego się odrodzić Kościoła. Papież ubolewał w niej nad nędzą gniotącą robotników, nad zbyt długą ilością godzin pracy i nad marnością ich zarobku. Każdy bowiem człowiek ma prawo do życia a groźbą głodu wydarte zobowiązania są niesprawiedliwością. W innem znów miejscu encyklika mówi, że nie należy wydawać bezbronnej klasy roboczej na łup wyzysku, który, bogacąc jednostki, skazuje na nędzę setki tysięcy ludzi. Nie wdając się w szczegóły pożądanych przemian w istniejącej dziś organizacyi, papież zachęca do zakładania stowarzyszeń cechowych, które poleca opiece państwa, a zaznaczywszy i uznawszy przodownictwo należne władzy cywilnej, poleca je Bogu wszechmocnemu. Zbawczym środkiem przeciwko złemu jest szerzenie moralności, poszanowania rodziny, oraz prawa własności.
Tak więc przedstawiciel Chrystusa na ziemi wyciągnął miłosierną dłoń ku maluczkim i głosił swą troskliwość o ich dobro. Nie byłobyż to zapowiedzią nowego przymierza i ponownego panowania Chrystusa nad światem?... Odtąd ludy wiedziałyby, że mają opiekuna swojego, że jęczeć nie będą w srogości dotychczasowego opuszczenia. Wszak ta encyklika sprawiła, iż wszystkie oczy zwróciły się ku Rzymowi, w którym królował papież otoczony chwałą. Całe chrześciaństwo ze czcią obchodziło jubileusz Leona XIII, zbiegły się ku niemu tłumy, nadesłano niezliczone dary a monarchowie napisali do jubilata listy tchnące najwyższem uznaniem.
W następnym rozdziale Piotr mówił z całą swobodą o władzy świeckiej papieży. Wiedział, że Leon XIII w zatargach z rządem włoskim obstaje przy swoich prawach nad Rzymem, lecz uważał to za konieczność zachowania pozorów, kwestyę podrzędną, podtrzymaną sztucznie ze względów politycznych, czasowo i zniknąć mającą z chwilą blizkiego odrodzenia Kościoła. Piotr był przekonany, że wyjątkową swą wielkość i potęgę wzrastającego wpływu moralnego, papież częściowo zawdzięcza postradaniu dawnej swej świeckiej władzy. Przez piętnaście wieków posiadane przez papieży niewielkie państwo Kościelne ileż spowodowało niesnasek i błędów!
W czwartym wieku gdy Konstantyn opuścił Rzym, pozostawiając na Palatynie rzeszę podrzędnych urzędników, papież ujął władzę w swe ręce i dawne życie grodu zapulsowało w Laterańskim pałacu. Lecz dopiero w cztery wieki później Karol Wielki uznaje świecką władzę papieża, nadając mu w posiadanie państwo Kościelne. Odtąd nieustannie wrzała walka pomiędzy władzą świecką i władzą duchowną, lała się krew i płonęły pożogi. Pocóż więc dziś marzyć o odtworzeniu świeckiej władzy papieża? Jakież znaczenie mieć może to posiadanie drobnego państewka, na którego obronę należałoby wystawić potężną armię, równie wyćwiczoną i silną jak armie innych mocarstw europejskich?... Czemże stałoby się to państwo Kościelne bronione przez płatnych obcokrajowców, gdyby ci ulegli przewadze sił nieprzyjacielskich?... O ileż stanowisko papieża zadawalniającego się władzą duchowną jest wyższe, szlachetniejsze i czystsze! Zrzekłszy się władzy świeckiej, nabiera on nieograniczonej władzy nad światem dusz wszystkich! W pierwszych czasach swego istnienia Kościół miał znaczenie czysto miejscowe, rzymskie a później dopiero stał się katolickim, czyli uniwersalnym, rozszerzając swe panowanie na całe chrześciaństwo. Też same koleje przebyło święte kolegium, które początkowo zastępując rzymski senat, przekształciło się w ciało międzynarodowe, złożone z kardynałów wszelkiej narodowości. Papież otoczony tym pocztem, stał się jedyną, wielką, międzynarodową władzą, tem potężniejszą, że wolną od trosk monarchicznych a natomiast przemawiającą w imieniu całego społeczeństwa, jaśniejącą wyżej ponad wszystkie narody. Jakże płonnemi wydają się wyniki długich i krwawych walk trwających tyle wieków bez rozstrzygnięcia zadania, które spoczywało w tej a nie innej kwestyi: oddać papieżowi królestwo ziemi i świecką władzę nad światem lub pozostawić go jedynie władcą duchownym. Papież, przedstawiciel Boga na ziemi, wszechwładzę i nieomylność z łaski bożej posiadający, rozporządziciel dusz ludzkich, panować powinien na tronie wzniesionym w przybytku Pańskim, jeżeli narody same go nie ogłoszą mocarzem świata, królem nad królami.
Jakże niespodziewanem zrządzeniem, mogą zasiewy, rzucone przez Wielką rewolucyę, przyczynić się do urzeczywistnienia dążeń trwale pielęgnowanych przez wszystkich papieży mających na celu objęcie najwyższej władzy nad światem! Wobec grożących upadków wszelkich władz istniejących, jedna tylko stolica apostolska promienieje nietknięta, w nienaruszonej swej całości. Stać się ona może ową arką przymierza gromadzącą dokoła siebie ufające jej i zbratane z nią ludy. Dlaczegóż nie miałyby się jej oddać, zawiódłszy się w dotychczasowych swych nadziejach, zniechęciwszy się do idei swobody, która je zawiodła! Wszak stronnictwo liberalne zdaje się, że ostatnią ponosi porażkę na polu ekonomicznem. Warstwy ludowe przestają wierzyć w zbawienność zasad 1789 roku, narzekają na zwiększoną swą nędzę, niepokoją się i gorączkowo pragną znaleźć ulgę dla swych cierpień. Zaszła w formie rządzenia przemiana dozwoliła zaostrzyć charakter międzynarodowościowy Kościoła, we wszystkich parlamentach znajdują się wśród członków duchowni. Tak więc wytwarzają się coraz to liczniej okoliczności, potężnie przygotowujące grunt mający wydać odrodzenie się starego katolicyzmu. Nawet wiedzę ogłoszono za upadłą a to rzucone na nią oszczerstwo bankructwa, chroni Syllabus przed pośmiewiskiem ogółu, trwożąc chwiejniejsze umysły i nawracając je ku niezbadanym i bezgranicznym tajemnicom rzeczy nadprzyrodzonych. Jaśnieć znów zaczyna dawna przepowiednia, wróżąca papieżom nieograniczoną władzę na ziemi z dniem połączenia się obu Kościołów, z dniem, gdy Kościół wschodni zleje się w jedno z Kościołem katolickim, rzymsko-apostolskim. Rzym wtedy zapanuje nad światem, stanąwszy na czele demokratycznej dążności ludów a papież wzorem Jezusa, odwróciwszy się od możnych i bogaczów zwróci się ku biedakom łaknącym chleba, ku nędzarzom nieposiadającym dachu. Może już tylko lat kilka cierpieć i jęczeć oni będą, może już tylko lat kilka trwać będzie dzisiejszy niepokój, zamięszanie i trwoga a minie nazawsze niebezpieczeństwo chwili obecnej, bo lud, z biernej swej roli wyszedłszy, przemówi i, we wznowionej pokorze wiary schroniwszy się pod opiekę jednolitego Kościoła, uratuje ludzkość od grożącej nawałnicy zniszczenia.
W ostatnich rozdziałach swej książki Piotr mówił z radosnym zachwytem, czem będzie wówczas odrodzona władza papieska, nowy Rzym duchowy, panujący nad narodami miłującemi się bratnią miłością, otwierającą wnijście do nowożytnej złotej epoki. Pomijając obalenie a nawet krytykowanie dogmatów, Piotr mówił o bezpowrotnem zniknięciu przesądów, marzył i płomienne swe marzenia wypowiadał, przewidując, że nowe wierzenia zniosą rytuały, zadawalniając się religią miłości bliźniego. To wypowiedzenie myśli przyniosło Piotrowi ulgę, uzdrawiając mu serce, jeszcze bolejące po ciosach zadanych mu w Lourdes. Te oburzające przesądy, praktykowane w Lourdes, czyż nie były symptomatami epoki przeciążonej cierpieniem?... Z chwilą gdy Ewangelia ponownie zagości w sercach ludzi, przestaną oni koić swe cierpienia ułudą leków przed daleką grotą, bo odnajdą pocieszenie w samych sobie a pomoc i opiekę w chorobie wśród swoich najbliższych. Jakże tragicznie przedstawiały się w umyśle Piotra warunki długiej podróży i uciążliwego pobytu w Lourdes! Znając to wszystko, można było zwątpić w miłosierdzie boże. Lourdes przytem, zagarniając olbrzymie dochody, ciągnąc zyski, przyczyniało się do gorszących zatargów, które znikną dopiero z jutrem społeczeństwa, gdy żyć będzie na łonie odrodzonego Kościoła.
Książka Piotra tchnęła żarem miłości dla tego jutrzejszego społeczeństwa. Dla niego to on pragnął wznowienia obyczajów pierwotnych czasów chrystyanizmu, tej religii sprawiedliwości i prawdy, jaką był chrystyanizm przed złączeniem się swojem ze sprawą możnych i bogaczy. Wraz z religijnem odrodzeniem nastąpi panowanie maluczkich, doczesna ich szczęśliwość, równość rzeczywista ustalona podziałem pracy. Po nad braterską równością społeczeństwa jaśnieć będzie jedna tylko postać — w chwale i pokoju królującego papieża. Będzie on najwyższą treścią, regulatorem moralnego porządku, łącznikiem miłości pełnym, duchowym ojcem każdego stworzenia. Nadchodzą czasy pojednania się ludzi, panowania zgody i szczęścia pomiędzy nimi, blizkim jest tryumf błogosławionej tej epoki, przepowiedzianej przez wszystkich proroków. Ustaną walki, ustanie antagonizm pomiędzy duchem i ciałem; cudotwórcza równowaga zabije zło, by panowało królestwo boże na ziemi. Rzym odrodzony stanie się środowiskiem świata, ogarniając go tchnieniem nowej religii!...
Rozmarzenie Piotra wprawiło go w zapomnienie; nie widząc zdziwienia, jakie wywołuje pośród chudych anglików i przysadzistych niemców, stojących wzdłuż parapetu na tarasie, wyciągnął ramiona ku rzeczywistemu Rzymowi, na który patrzał i z oczyma pełnemi łez, wzruszony, modlić się zdawał do miasta ciągnącego się u stóp pagórka. Będzież ono przychylne jego wielkim nadziejom?... Znajdzież on w tym Rzymie uleczenie na troski i nędzę swych bliźnich?... Czy katolicyzm może się odrodzić?... wrócić do pierwotnego swego posłannictwa i być religią niosącą ukojenie, przywracającą wiarę, darzącą szczęściem i życiem, konające dziś w męczarniach ludy?...
Piotr słał te pytania ku opromienionemu słońcem miastu, płonąc porywem szlachetnego uniesienia i wierząc w prawdę swoich przekonań. Wspomniał myślą starego księdza Rose, zalewającego się łzami w czasie czytania świeżo napisanych rozdziałów książki. Słyszał głos wice-hrabiego Filiberta de la Choue, twierdzącego, że taka książka równa się potężnej armii; pokrzepieniem dla Piotra było przedewszystkiem zachowanie się kardynała Bergerot, którego list pełen uznania rozpoczynał napisane dzieło. Dlaczegóż więc kongregacya Indeksu chce wzbronić czytania tej książki?
Wiadomość tę otrzymał Piotr przed dwoma tygodniami drogą prywatną i od tej chwili nieustannie zadawał sobie to pytanie, nie znajdując nań odpowiedzi. Zawiadomiono go, by czemprędzej zjechał do Rzymu, jeżeli chce bronić swej książki. Któreż to stronnice ściągnąć mogły niezadowolenie?... Wszak każda z nich we wszystkiem była zgodna z zasadami chrześciańskiemi.
Piotr pełen był otuchy. Śpieszno mu było znaleźć się u stóp papieskiego tronu, by wyjednać dla dzieła swego najwyższą aprobatę, by wypowiedzieć, że je napisał przejąwszy się duchem encyklik Leona XIII i że najgorętszem jego pragnieniem jest tryumf polityki papieża. Jakimże sposobem potępioną mogła być książka sławiąca dążności Leona XIII?... Piotr bowiem najmocniej był przekonany, że napisał dzieło, dopomagające polityce papieża, dążącego do jedności chrześciańskich Kościołów i pragnącego szczęśliwości, oraz pokoju pomiędzy ludźmi.
Otrząsnąwszy się z zadumy, Piotr stał jeszcze czas jakiś na tarasie, nie mogąc nasycić swego wzroku wielkością Rzymu: jakże pragnął módz go objąć w uścisku i otrzymać odpowiedź na swoje pytania! Dlaczegóż wszystko to pozostaje jeszcze dla niego zagadnieniem, pojąć się nie dającem, nieznanem!
Raz jeszcze postanawiał doświadczyć siebie i wystawić na ostateczną próbę. Była ona ważniejszą i bardziej jeszcze stanowczą, niż próba uczyniona w Lourdes. Wiedział, że jeżeli spotka go teraz zawód, to śmiertelnie zostanie nim rażony. Tym razem nie żądał dla siebie przywrócenia wiary, naiwnych pojęć dziecięcych, lecz chciał utrwalenia swych wierzeń dzisiejszych, wyższych ponad rytuały i symbole, chciał nabrać pewności, czy za pomocą religii można dźwignąć ludzkość i wskazać jej drogę do rzeczywistej szczęśliwości. Serce w nim wzbierało naprzemiany radością i trwogą: jaką Rzym da na to odpowiedź?...
Słońce wzbiło się już ku górze i wyżej położone dzielnice Rzymu występowały jaskrawo na tle pałającem od żaru. Dalekie wzgórza złociły się purpurą a domy w bliższych ulicach stojące o murach coraz to jaśniejszych, fasadach ostro zarysowanych, ukazywały tysiące okien o wyraźnych wgłębieniach. Wszakże poranne mgły jeszcze nie znikły w zupełności. Unosić się zdawały z najniżej leżących ulic i snując się lekką parą ku pagórkom, topniały, gubiąc się w powietrzu, rozpływając się zda pod gorącem niebem, w przestworzach niebieskich. Monte Palatino zmalało, jakby zasłonięte powstałym z swych gruzów pyłem i Piotr widział tylko majaczącą na niem linię ciemnych cyprysów; monte Quirinale prawie że zupełnie znikło, ciągnąca się na jego szczycie nizka i płaska fasada królewskiego pałacu zasunęła się w głąb, przysłonięta oparem; daleką była teraz i prawie niewidzialną. Natomiast na lewo, tam po nad drzewami, wyrosła jeszcze i spotężniała wspaniałość kopuły św. Piotra. Błyszczała wyraźnie i pogodnie w słonecznem złocie, zajmując część nieba, królując po nad całością miasta.
Ach ten Rzym dziś poraz pierwszy widziany, jakże był ponętny w porannej krasie! Piotr rozgorączkowany zmęczeniem po długiej podróży koleją, rozegzaltowany myślami, patrzał nań rozradowany, widząc go takim, jakim go widzieć pragnął w swych marzeniach. W upojeniu swojem, Piotr dopatrywał się w nim życia. Okrzyk zmartwychpowstania zdawał się rozbrzmiewać po nad tysiącami domów, okrzyk, będący obietnicą szczęścia dla ludzkiego rodu, wydawała ta święta ziemia Rzymu, dwukrotnego już władcy świata. Teraz trzeci Rzym, Rzym nowego Odrodzenia, Rzym ojcowskiego dla świata uczucia wyciągnął ku bolejącej ludzkości rozwarte swe ramiona, niosąc nadzieję pocieszenia, przywołując wszystkie ludy do wzajemnego uścisku. Piotr widział to i słyszał. W chwale pogodnego dnia podziwiał ten Rzym zawsze młodzieńczy, łagodny jak dziecię, skąpany blaskiem jaśniejącego nieba, promienny pięknością poranku, przeczysty i gorejący jak chciały go widzieć własne jego marzenia.
Wreszcie Piotr oderwał się od czarującego widoku. Z boku tarasu, na słońcu, czekała go dorożka; woźnica i koń, pochyliwszy głowy, nie ruszyli się z miejsca. Żarem piekących promieni rozpalona walizka leżała na przedniej ławeczce w powozie. Piotr, stanąwszy w dorożce, dał raz jeszcze swój adres:
— Via Giulia, palazzo Boccanera.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: anonimowy.