Rozbitki (Verne, 1911)/Część druga/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Verne
Michel Verne
Tytuł Rozbitki
Wydawca Wydawnictwo M. Arcta
Data wyd. 1911
Druk Drukarnia M. Arcta
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Stefan Gębarski
Ilustrator George Roux
Tytuł orygin. Les naufragés du Jonathan
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
I. Głód i krew.

Pogodny ranek zajaśniał na niebie, gdy Kaw-dier z bronią na ramieniu i z wiernym Zolem u nogi wyszedł ze swego domu i udał się wgłąb lasu, w celu poszukania zwierzyny.
Idąc, obejmował wzrokiem osady kolonistów i smutnie westchnął, gdy wzrok jego zatrzymał się na jednym z domów, przed którym powiewała flaga wyspy.
— Dom Beauvala — szepnął — dom uzurpatora władzy, człowieka, który w panowaniu nad innymi ma jedynie własne korzyści na celu i zadowolenie uczucia pychy i próżnej czczej wielkości. Karro, gdzie Halg? — zapytał nagle, zwracając się w stronę rzeki, gdzie stał Indjanin, zajęty przygotowaniami do połowu ryb.
Zapytany szybko się zbliżył i odrzekł:
— Halg poszedł do puszczy, aby zanieść lekarstwo i nieco żywności dla rodziny Gracielli.
Kaw-dier uśmiechnął się i szepnął do siebie z zadowoleniem:
— Ziarno rzucone przezemnie w duszę Halga, widzę, że piękny plon wydało... Ten dziki chłopak poczyna sobie już, jak przystało na młodzieńca szlachetnego i rozumnego...
I głośniej dodał:
— Pięknie dzień rozpoczął twój Halg... Wierzaj mi, łatwiej, tak jak Beauval panować, niż dać pomoc głodnym i chorym, jak to właśnie Halg uczynił.
— Ogromna nędza zapanowała wśród kolonistów, którym Beauval przepisał prawa wolności, równości i wspólności majątkowej — rzekł Indjanin.
— Choroby, nędza i zbrodnie — dokończył z goryczą Kaw-dier. — Nikt z tych ludzi nie chciał pracować dla wszystkich, w mniemaniu, że będzie pracował nadaremnie dla cudzej korzyści, bo nie dla siebie samego... Szumne myśli Beauvala smutne wydały rezultaty...
— Głównie winien temu sam Beauval, czyli ten samozwańczy gubernator naszej wyspy — mówił Karro. — Toć słowa bez czynów są martwe, a właśnie Beauval, który głosi wolność, równość i wspólność własności, sam prowadzi życie hulaszcze, próżniacze, sam jest rabusiem cudzej własności... Ot, nie dawniej jak wczoraj, spotkawszy mnie na skraju lasu, gdy wracałem z upolowaną kozą dziką, zastąpił mi drogę i mając za sobą pomoc dwóch pijanych zauszników, odebrał mi moją zdobycz myśliwską.
— Ty nie umiałbyś jeść takiej pieczeni — rzekł szyderczo; a gdym prosił, żeby mi oddał choć połowę zwierzyny, zawołał groźnie: Hej ludzie, wrzućcie mi do rzeki tego dzikiego, który się opiera mojej władzy... Zapomniał widać, że psy jadają pieczeń tylko wtedy, kiedy im ją pan z łaski rzuci... Precz z nim!
Odszedłem spokojnie, choć ręce mnie świerzbiały, żeby przetrzepać skórę takiemu łotrzykowi w skórze wielkorządcy, odszedłem, powtarzam, w milczeniu, pragnąc jedynie uniknąć awantur, które krwawo mogłyby się skończyć...
— I dobrześ zrobił, mój druhu! Taki nędznik sam się ukarze, bo złe czyny, krzywdzące drugich, ściągają karę na głowy tych, którzy je popełniają.
Karro chciał coś odpowiedzieć, gdy wtem w głębi lasu dało się słyszeć głośne szczekanie Zola. Zaniepokojony Kaw-dier zwrócił oczy w tę stronę, poczem rzekł:
— Zol natrafił na coś niezwykłego. Znam jego głos... Nie szczeka on tak na wytropioną zwierzynę...
Indjanin nasłuchiwał chwilę z uwagą, poczem dokładnie określił miejscowość, gdzie pies mógł się znajdować.
— Karro — mówił Kaw-dier ze wzruszeniem — może Halgowi co złego się przytrafiło?.. Rzuć sieci i pójdź ze mną... Musimy się przekonać, co się tam stało...
Indjanin nie dał sobie dwa razy powtórzyć tego polecenia, natychmiast zebrał sieci, ukrył je w nadbrzeżnej trzcinie i szybko stanął u boku Kaw-diera.
Wkrótce obaj śpiesznie weszli w głąb puszczy, gdzie w oddali wciąż rozlegało się niespokojne naszczekiwanie Zola.
— Tam się stało coś niedobrego! — mówił Kaw-dier, trzymając broń na pogotowiu i śpiesznie dążąc w głąb lasu.
Biegnąc szybko przez zarośla, Kaw-dier nagle zatrzymał się, zdawało mu się, że usłyszał głos Halga.
Czyżby mu się tylko zdawało?
— Nie może być — mówił — aby mnie słuch tak mylił...
A gdy niezadługo krzyk się powtórzył, nie wątpił już, że to był głos Halga.
Teraz dopiero zrozumiał, dlaczego Zol z taką niecierpliwością i szybkością puścił się w tamtą stronę. Poczciwe i wierne zwierzę instynktownie odgadło, że jakieś niebezpieczeństwo grozi Indjaninowi i pobiegło mu na pomoc.
Kaw-dier podwoił kroku, dążąc za Indjaninem, gdyż wkrótce dały się słyszeć rozpaczliwe wołania Karra.
Przebiegłszy jeszcze kilkanaście kroków, nagle wśród zarośli ujrzał Karra pochylonego nad leżącym, jakby bez życia, Halgiem, przy którym wierny Zol żałośnie naszczekiwał.
— Co się stało?.. On ranny?.. — zapytał Kaw-dier z wielkiem wzruszeniem.
— Ranny... ciężko ranny! — zawołał Karro — ratuj go, panie!..
Kaw-dier ukląkł przy Halgu i widząc, że leży w znak nieruchomie, z oczami zamkniętemi, z krwawą raną w piersi, szybko odsunął Karra, który bezradnie rozpaczał, zasłaniając sobą rannego, poczem go szybko rozebrał i z wprawą doświadczonego lekarza ranę opatrywał, starając się zatamować upływ krwi. Z chustki swej i płóciennej bluzy, którą rozdarł na szmaty, zrobił naprędce bandaże, któremi opasywał rannego.
Nóż jakiegoś złoczyńcy szeroko przeszył pierś i ramię nieszczęsnego Halga. Leżał on teraz bez czucia, bez ruchu.
— Nie mamy czasu rozpaczać, mój Karro — rzekł Kaw-dier z siłą w głosie — teraz obowiązkiem naszym, dać szybką pomoc rannemu...
Mówiąc to, z przerażeniem badał ranę, która należała do niebezpiecznych.
— Biegnij co sił, — rozkazywał, — i sprowadź ludzi, przynieś nosze... Musimy rannego natychmiast przenieść do domu.
Indjanin poskoczył, aby spełnić polecenie swego pana.
Tymczasem Zol gniewnie zaczął warczeć i rzucił się w gęstwinę, widocznie zwietrzył wroga, sprawcę nieszczęścia.
— Kto to mógł uczynić? — zadał sobie pytanie Kaw-dier, poprawiając bandaże.
W tejże chwili dało się słyszeć zajadłe szczekanie Zola, zatrzeszczały w głębi puszczy gałęzie, jakby je ktoś łamał, głos Zola stawał się tak gwałtownym, że Kaw-dier spojrzał w tę stronę, gdzie szamotanie się jakieś, wreszcie rozpaczliwy krzyk ludzki były coraz wyraźniejsze. Nie ulegało już wątpliwości, że olbrzymi Zol schwycił zbrodniarza.
Kaw-dier rad był pośpieszyć za głosem psa, przekonać się, z kim on stoczył taką zajadłą walkę, lecz powstrzymał się, nie chcąc opuścić rannego.
Wtem zaszeleściły zarośla i Zol przypadł do nóg swego pana. Jedną łapę miał zranioną, paszczę podrapaną, nie lada walkę widocznie stoczył z jakimś wrogiem przed chwilą.
Olbrzymie zwierzę ze skomleniem łasiło się, to do Halga, to do Kaw-diera.

Jednocześnie prawie dały się słyszeć śpieszne kroki wracającego z noszami Karra i pomieszane głosy pp. Hartlepoola i Rodesa.
...Zol schwycił i zdusił zbrodniarza...
— Co za ohydna zbrodnia! — mówił Hartlepool, pochylając się nad rannym.

— Nieszczęsny chłopiec! — zawołał Rodes.
Natychmiast ułożono go na noszach, poczem wszyscy ruszyli szybko do domu.
Kaw-dier w krótkich słowach opowiedział p. Hartlepoolowi o tem, że Zol stoczył z tajemniczym przeciwnikiem śmiertelną walkę, że należy tam śpiesznie podążyć, bo może właśnie ktoś potrzebuje pilnie pomocy.
— Niechaj Rodes i Karro niosą Halga coprędzej do domu, my zaś szybko zobaczymy, co się tam stać mogło.
Tymczasem w gęstwinie leśnej rozegrał się jeden z tych wstrząsających dramatów, które mimowolnie myśl zwracają ku górze i każą wierzyć w palec sprawiedliwości Bożej.
Zaledwie Kaw-dier uszedł kilka kroków po zakrwawionych śladach, które Zol biegnąc, pozostawił na zaroślach i trawach, gdy między gęstemi krzakami ujrzał leżącego bez życia jakiegoś człowieka.
Kaw-dier spojrzał i twarz zasłonił rękami z przerażenia. Na ziemi leżał Sirk z raną szeroką na szyi, już nieżywy.
Nie ulegało wątpliwości, że Zol w obronie Halga stoczył z nim zaciętą walkę, że to Sirk właśnie napadł na Halga.
Miał on z pewnością wspólnika zbrodni, gdyż widać było po śladach, że ktoś jeszcze uciekł z miejsca walki, nie czekając jej końca. Wskazywało to także zachowanie się Zola, który wciąż niespokojnie zwracał się w stronę gąszczów leśnych.
Kaw-dier, przekonawszy się, że Sirkowi żadna już pomoc ludzka życia nie wróci, szybko podążył za rannym Halgiem.
Do głębi duszy wzruszony i przerażony tem, na co przed chwilą patrzył, śpiesznie zbliżył się do noszy, na których nieszczęsny leżał. Chłopiec ten był dlań jakby synem. Kochał go gorąco. Widział w nim rozwijające się zalety i cnoty młodzieńcze, szczerość, odwagę, dzielność, pragnienie nauki i umiłowanie prawdy. I ten Halg, ten wychowanek jego leżał teraz z ciężką raną, leżał, jak bez życia...
Komuż zależało na zgładzeniu ze świata tego dzielnego chłopca?.. Z czyjej namowy Sirk napadł na niego?.. Kto był sprężyną tej zbrodni?.. Komu stał Halg na przeszkodzie?
Na wszystkie te pytania Kaw-dier nie mógł znaleźć w tej chwili odpowiedzi.
Zaraz po przyniesieniu rannego do domu, Kaw-dier opatrzył go znów troskliwie i z radością przekonał się, że jest nadzieja uratowania mu życia.
— Będzie żyć! — zawołał, — potrzeba tylko długiej kuracji... Na szczęście rany nie są śmiertelne.
W tej chwili Halg pod wpływem orzeźwiających środków leczniczych poruszył się, powieki jego drgnęły, z wdzięcznością spojrzał w oczy Kaw-diera i Karra, poczem znowu opadł na siłach i przymknął powieki...
— Więc dzięki Bogu — rzekł pan Hartlepool — życie Halga będzie uratowane?
— Potrzebny mu tylko obecnie bezwarunkowy spokój! Karro — rzekł Kaw-dier, zwracając się do ojca Halga, uszczęśliwionego nadzieją utrzymania syna przy życiu, — ty zostaniesz w domu i czuwać będziesz nad chorym...
— Pilnować będę mojego Halga, jak źrenicy w oku — odrzekł Indjanin i usiadł zaraz przy łóżku rannego syna.
Przez otwarte okno nagle doleciał jakiś pogwar tłumu, jakieś dalekie echa kłótni, krzyków i walki.
— Co to może znaczyć? — zapytał zaniepokojony Kaw-dier.
Szybko pochwycił za strzelbę, włożył kapelusz, i wraz z Hartlepoolem i Rodesem wybiegł na drogę, prowadzącą nad łąki nadrzeczne, skąd właśnie owe krzyki słyszeć się dały.
Nie ulegało wątpliwości, że tam w tłumie wrzała gorąca kłótnia i walka.
Gdy tam szedł, najróżnorodniejsze myśli krzyżowały się w jego głowie, jedna atoli niezmierną goryczą przepełniała jego szlachetne serce.
— Największym skarbem, zupełną wolnością — mówił do Hartlepoola — Opatrzność obdarzyła ludzi na tej wyspie, uposażonej od natury we wszystko, co szczęście człowiekowi zapewnić może... I jakże to człowiek korzysta z tego najdroższego dlań skarbu?.. Zamiast wznosić się przez rozumną pracę, przez dzieła swego geniuszu ku niebu, stworzyć królestwo szczęścia na ziemi, plami swe ręce krwią bratnią, hańbi duszę najnikczemniejszymi czynami... Wolności!.. słońce ludów... promienna przyszłości i nadziejo wszystkich serc szlachetnych, czemuż dotychczas jesteś tak poniewieraną, tak brukaną, tak hańbioną przez tych, którzy cię kochać i cenić winni ponad życie, ponad wszystko..
Gdy się znaleźli na niewielkim wzgórzu, które dotychczas zasłaniało im widok na rzekę i wybrzeże morskie, ujrzeli przed sobą przerażającą scenę. Walczyli z sobą wychodźcy, a właściwie dziś wolni obywatele wyspy, podzieleni na dwie części.
Z jednej strony zachęcał do walki swoich stronników samozwańczy gubernator wyspy, Beauval, z drugiej strony Levis Dorick, który też pragnął zagarnąć władzę w swoje ręce.
Obaj trzymali w ręku topory, krzyczeli głośno i rzucali się jak szaleni, ostrożnie jednak unikając bezpośredniego niebezpieczeństwa walki oko w oko z przeciwnikiem.
— Wszystko, co się na tej wyspie znajduje, jest wspólną własnością! — krzyczał Beauval. — Bracia! walczcie w imię równości posiadania wszystkiego przez wszystkich! Śmierć opornym!
— I zarzynajcie się w imię wszystkiego dla wszystkich! — wolał głośno Rodes, który się w nich wmieszał, — bo tak wam każe wasz przywódca, który sobie wybrał najwspanialsze mieszkanie i każe wam oddawać sobie co najlepsze kąski...
— Bracia! przedtem podział wszystkiego, co się znajduje na wyspie między wszystkich! — wrzeszczał Levis, wymachując toporem — najpierw sprawiedliwość!.. Niech każdy otrzyma, czego obecnie nie ma, a czego innym nie brakuje... Pieniądze, broń, żywność; ziemię należy najpierw podzielić między obywateli nowej rzeczypospolitej na równe części!.. Śmierć przeciwnikom!
— Sprawiedliwości! — zaryczał tłum — niech żyje Levis!.. Śmierć opornym!
— Niech żyje Beauval! — odpowiedziano z drugiej strony.
I znowu zawrzała walka.
Już pięciu, już sześciu, już siedmiu z pośród walczących nożami i toporkami w ręku zwaliło się na ziemię, brocząc krwią, już rozpaczliwy krzyk kobiet i dzieci, które przybiegły na pole walki, zagłuszył jęk rannych, gdy Kaw-dier pochwycił za strzelbę i dał kilka wystrzałów w górę.
Niespodziewany huk broni palnej zmieszał na chwilę walczących. Beauval i Lewis nie wiedząc skąd i kto strzela, pierwsi umknęli z pola walki.
Stronnicy ich przez chwilę jeszcze miotali się i rzucali jedni na drugich, lecz wkrótce, nie widząc między sobą swych wodzów, rozpierzchli się na wszystkie strony.
Na polu walki pozostało kilku zabitych i ranni, których otoczyły kobiety i dzieci. Między zabitymi był Włoch Ceroni.
Kaw-dier natychmiast zszedł w dolinę i troskliwie zaczął udzielać pomocy rannym. Na szczęście nikomu więcej nie groziło niebezpieczeństwo utraty życia.
Przez cały dzień Kaw-dier, z sercem przejętem żalem i oburzeniem, opatrywał chorych.
Przy Halgu zaś siedział Karro, czujny na każde poruszenie się chorego. Kaw-dier obawiał się, aby ranny nie dostał gorączki, lecz na szczęście wieczór zapadł, a Halg nie majaczył, spał spokojnie, puls tylko miał przyśpieszony.
— W pierwszej chwili sądziłem, — mówił Kaw-dier do Karra — że pożegnać się musimy z Halgiem na wieki... Obecnie widzę, że Bóg nie chciał jego zguby...
— Wielki Duch! — zawołał Karro, pochylając się nagle do ziemi i uderzając o nią czołem — Wielki Duch, który dźwiga ziemię, który łąki okrywa trawą, drzewa liśćmi, a w człowieka tchnął życie, ten Duch Indjan nie chciał śmierci Halga, ostatniego z rodu królewskiego plemienia Oronów, które wyginęło w bohaterskiej walce z wrogiem...
Kaw-dier również pochylił głowę, mówiąc:
— Halga ocalił Bóg, który cały świat i nas ludzi stworzył z niczego...
Karro uderzył znowu głową o ziemię.
— Dzięki temu Bogu, dzięki wieczne!.. On to kieruje ręką Kaw-diera i przez jego usta zsyła dla mnie pociechę...
I przypadł do nóg Kaw-diera i objął je z dziękczynieniem.
— Co czynisz?.. Wiedz, że nic takiego nie uczyniłem dla ciebie, czegobym nie był obowiązany uczynić dla innych — mówił Kaw-dier, podnosząc z ziemi Indjanina.
W tej chwili dało się słyszeć lekkie pukanie do drzwi i głosy p. Hartlepoola i Rodesa.
Kaw-dier wyszedł naprzeciw przybyłym, nie chcąc przyjmować ich w pokoju, w którym leżał chory.
— Panie — rzekł Hartlepool — nadeszła chwila, że musisz znowu stanąć na czele tych, którzy pragną utrzymać równe prawo życia i mienia dla wszystkich na tej wyspie!
— Dla czego ja? — zapytał Kaw-dier, chmurząc czoło.
— Gdyż bez twej pomocy, bez twojej rady nikt dotychczas na tej wyspie nie pozostałby przy życiu...
— Któż wobec tego miałby odwagę ze spokojnem sumieniem wziąć na siebie odpowiedzialność za życie i dalsze losy nieszczęsnych rozbitków? Ci, którzy to uczynili, jak Beauval i Levis Dorick, są pozbawieni ducha ofiarności i potęgi umysłowej, niezbędnej dla zapewnienia szczęścia bliźnim... Rządy ich doprowadziły do jednej z najstraszliwszych plag społecznych: rozlewu krwi bratniej... W ślady za niezgodą przyjdzie głód... Dziś już nikt prawie z wychodźców, pozostających pod wpływem Beauvala i Levisa, nie myśli o pracy, o tym koniecznym, kardynalnym warunku, bez którego nie może mieć szczęścia ani pojedynczy człowiek, ani naród.
— Głód i krew — oto wrogowie, którzy już zaczynają szerzyć zniszczenie wśród naszych rozbitków — mówił Rodes.
— Mamyż czekać, aż pewnego dnia padniemy z ręki skrytobójców, jak padł dziś Halg? — dodał Hartlepool.
— W tych warunkach, kiedy oprócz tego wódka deprawuje tłumy, zbrodnią byłoby pozwolić, aby władza spoczywała dłużej w ręku ludzi tak złych, przewrotnych i nikczemnych...
— Życie naszych żon, dzieci, naszych rodzin, wreszcie obowiązek ludzkości wzywa nas, aby złemu położyć tamę...
Kaw-dier chmurzył czoło, wahał się, wreszcie odrzekł:
— Słowa wasze potwierdzają tylko to, na co patrzę oddawna... Istotnie złe przybiera rozmiary przerażające... Dopóki rząd chilijski, argentyński lub wreszcie jakikolwiek inny nie zaprowadzi na tej wyspie praw i nie ustanowi rządu, któryby ich strzegł, muszę niestety ująć władzę w ręce i ocalić od zguby tę rzeszę nieszczęsnych rozbitków. A tak unikałem władzy... tyle poświęciłem, żeby być zdala od wszelkich nakazów i zakazów... Nikt z ludzi nie poświęciłby tyle, nikt nie ukochał tak jak ja swobody i wolności... Dziś los sprawił, że właśnie muszę ująć silną ręką rządy nad ludźmi, którzy nie umieją korzystać z wolności...
Umilkł, poczem rzekł głosem przyjaznym, zwracając się do przybyłych:
— Macie panowie słuszność... Obowiązkiem jest naszym ratować bliźnich, których w przeciwnym razie czeka zguba...
— Moralna i fizyczna! — dokończył z siłą Hartlepool.
Wtem nagle łuna pożaru krwawo oświetliła horyzont.
Znajomi nasi szybko wybiegli przed ganek.
Palił się za rzeką dom, w którym mieszkał Beauval.
Kaw-dier, nie czekając ani chwili, pobiegł do kolonji, gdzie Hartlepool i Rodes mieli najwięcej oddanych sobie przyjaciół, zebrał kilkunastu ludzi i udał się z nimi na ratunek zagrożonych pożarem poblizkich osad.
Gdy przybiegł na miejsce palące się, ujrzał, że kilku ludzi, jak ciemne duchy, biega z pochodniami w ręku i usiłuje wzniecić ogień w części kolonji, którą zamieszkiwali stronnicy Beauvala.
Ludzi tych Kaw-dier kazał pochwycić, skrępować i zamknąć w jednem z domostw.
Nie stawiali wielkiego oporu, widząc strzelbę w ręku Kaw-diera i karabinki u ludzi, którym on rozkazywał. Przytem podpalający byli pijani, a zapytani, kto im kazał spełnić czyn tak zbrodniczy, odpowiadali, że robią to z własnej woli, pragnąc dobra uciśnionego ogółu...
— Głupi i nikczemni! — szepnął Kaw-dier.
— W dodatku pijani, więc nie wiedzą co robią — rzekł Rodes.
Gdy obezwładniono tych szaleńców i uczyniono ich nieszkodliwymi, naraz wśród ciemności na skraju kolonji rozległy się nowe dzikie krzyki i wrzawa.
To Beauval, opuściwszy podpalone domostwo swoje, rzucił się na przeciwników, dysząc zemstą odwetu. Szaleniec ten i zarozumialec mógł wiele złego uczynić.
— Należy obezwładnić i tego człowieka, gorszego niż wilk i tygrys! — rzekł Kaw-dier.
I głosem silnym kazał pięciu ludziom, aby zajęli się gaszeniem pożaru, sam zaś na czele dziesięciu ludzi szybko podążył na miejsce nowej walki tłumu obałamuconego przez złych przywódców.
— Nieszczęśni! — zawołał głosem silnym — zaprzestańcie walki, w przeciwnym razie każę strzelać!...
Słowa te poparł nagłym rozkazem, aby ludzie jego dali ognia w powietrze.
Huknęło kilkanaście wystrzałów, co tak przeraziło walczącą nawpół pijaną tłuszczę, że pierzchnęła w popłochu na wszystkie strony.
Ugasiwszy pożar i rozstawiwszy straże, Kaw-dier kazał pozbierać rannych i poumieszczać w bezpiecznych miejscach.
Beauval i Lewis ukryli się. Nadaremnie szukano ich wszędzie.
Noc zeszła Kaw-dierowi na czuwaniu i zbieraniu ludzi, którzyby chcieli stanąć przy nim w obronie praw życia i mienia ogółu. Gdy ranek zaświtał na niebie, rozesłał wszędzie swych ludzi z rozkazem, aby nikt z emigrantów nie słuchał Beauvala i Levisa. Najmniejsze nieposłuszeństwo będzie surowo karane.
Zaraz też wszystkich, którzy włóczyli się bez zajęcia lub byli pijani, ludzie Kaw-diera chwytali i umieszczali w zaimprowizowanym areszcie. Straż, zorganizowana pośpiesznie przez Rodesa, dniem i nocą czuwała nad bezpieczeństwem publicznem. Broń odbierano wszystkim, którzy nie należeli do straży zbrojnej, utworzonej przez Kaw-diera i pozostającej pod jego dowództwem.
Upłynęło dni kilka, podczas których dzielny ten mąż nie spoczął ani na chwilę, prawie nie jadł, nie spał, przebiegając wyspę i wszędzie zaprowadzając ład i porządek.
Każdy, kto zdrów, od dziecka do starca, musiał pracować. To też wkrótce na opuszczonych polach, łąkach i ogrodach zawrzała praca, obudziło się życie. Zdawało się, że wszystko i wszyscy dokoła nareszcie odetchnęli i z ufnością spojrzeli w przyszłość.
Przy chorym Halgu czuwała Tulia i Graciella, którym Kaw-dier oddał zarząd swego gospodarstwa domowego. Obie kobiety, matka i córka, błogosławiły tego, który wyrwał je ze szponów nędzy, w jaką wpadły po śmierci pijaka Ceroni.
— Beauval przeznaczył nam chlew na mieszkanie... Kazał nam sypiać wraz z trzodą w zamian za całodzienną pracę w polu i w oborze — mówiła Tulia.
— A niegodziwy opasły Sirk — uskarżała się Graciella — bił nas, zakazując z kimkolwiek rozmawiać i wyrzekać na los opłakany. Właśnie Halg zgromił raz tego niegodziwca, gdy zamierzył się na mnie kijem za to, że dźwigając drzewo z lasu, nie dość szybko ustąpiłam mu ze ścieżki, gdy wracał z pola. Gbur ten i zły człowiek zacisnął wtedy pięści, błysnął złowrogo oczami i poprzysiągł zemstę Halgowi.
Kaw-dier ze smutkiem westchnął.
— I dotrzymał swego zbrodniczego przyrzeczenia.
— Ale Bóg już go ukarał za wszystkie jego złe czyny! — dodała Tulia. — Oby tylko Halg szybko wrócił do zdrowia!..
Kaw-dier z przyjemnością patrzył na tkliwe starania, jakiemi ulubionego przezeń Indjanina otaczały obie kobiety. Graciella z siostrzaną miłością pielęgnowała chorego, gdy matka zmuszona była zająć się gospodarstwem. Obie naprzemian czuwały, aby ranny mógł jaknajprędzej wrócić do zdrowia.
Za tę dobroć Kaw-dier był im wdzięczny i spokojny teraz o los chorego Halga, mógł swobodnie i całkowicie oddać się pracy około zapewnienia szczęścia i dobrobytu mieszkańcom wyspy.
Zdawało się, że coraz to większy zapał do pracy ogarniał wychodźców. Biorąc przykład z Kaw-diera, który od świtu do nocy ani minuty czasu nie zmarnował, który w polu, w domu, w lesie, wszędzie, gdziekolwiek się zwrócił, własnym czynem i słowem dawał przykład poświęcenia się dla innych i nieustannej pracy dla ogólnego dobra i szczęścia, widząc jego zabiegliwość i szlachetność uczuć, wychodźcy poszli za jego przykładem, słuchali jego rad i nabierali odrazy do złego, do warcholstwa, do lenistwa, do niezgody.
Nie znajdując przeszkód ze strony rozbałamuconych towarzyszy, co zdolniejsi rzemieślnicy z pośród wychodźców zajęli się pracą w warsztatach.
I ci błogosławili przezorność Kaw-diera. Gdyby nie on, to różne machiny, przyrządy, naczynia i urządzenia, tak tkackie, ślusarskie, stolarskie, kotlarskie, kowalskie, powroźnicze i inne, byłyby wraz z rozbitym «Jonatanem» poszły na dno morskie. Toć tylko zawdzięczając jego wielkiej energji i stanowczości, oraz zrozumieniu jego szlachetnych zamiarów przez Hartlepoola i Rodesa, przeniesiono na ląd wyspy te przyrządy.
Energji też i przezorności Kaw-diera zawdzięczać należało, że obecnie ożywiły się i zawrzały pracą warsztaty, że cieśle i mularze zaczęli zakładać fundamenty pod nowe budowle, że zaczęto myśleć o wzniesieniu takich gmachów, jak kościół, szpital, szkoła, teatr, ratusz i t. p.
— Wolność naszą i swobodę zwrócimy w kierunku zapewnienia szczęścia ogółowi. Rabunki, napady, rozlew krwi, wszelkie bezprawia — oto najzawziętsi wrogowie prawdziwej wolności — mówił Hartlepool.
— Musimy coś stanowczego przedsięwziąć przeciw Pattersonowi — rzekł Rodes. — Zamknął on się w domu Lewisa i Doricka i zrabowane przez tego nikczemnika prowianty i towary z magazynów «Jonatana» sprzedaje potrzebującym po nader wysokich cenach. Daje też Dorick u siebie schronienie wszystkim próżniakom, pijakom i włóczęgom. Nocą wychodzą oni i szerzą popłoch wśród kolonistów. Przed kilku dniami okradli dom chińczyka Li-o-ku. Ślady wskazywały, że schronili się do domu Lewisa. Skradzione rzeczy nazajutrz Patterson sprzedał włoskim kolonistom...
— Niebawem — rzekł Hartlepool — wszystkie pieniądze, jakie posiadają emigranci, znajdą się w ręku Pattersona. Urządził on w jednem skrzydle obszernego domostwa rodzaj gorzelni. Z żyta, które przy pomocy Levisa i jego popleczników zrabował z magazynów, pędzi swobodnie wódkę. Truciznę tę następnie sprzedaje amatorom, których niestety, nigdy nie brakuje, i z tego źródła ciągnie wielkie zyski. Niektórzy lekkomyślni emigranci, oddani zgubnemu nałogowi pijaństwa, w rodzaju nieszczęsnego Włocha Ceroni, przepijają u niego nietylko pieniądze, lecz wszystko, co posiadają. Patterson urządził też rodzaj szynku w swojem mieszkaniu, a zarazem dom gry. Przedwczoraj w nocy, znaleziono w zaroślach w pobliżu domu Levisa, leżącego bez przytomności, najzupełniej pijanego hiszpana Lenioleza...

...Wszędzie zawrzała praca...

Rodes zaś dodał:
— Hiszpan ów wszystko, co miał, przepił i przegrał w tej norze Pattersona i Levisa. Żona i dzieci łzy rozpaczy wylewały, gdy wrócił do domu.
— Trzeba i temu złemu tamę położyć — rzekł, chmurząc czoło Kaw-dier.
W duchu zaś pomyślał z goryczą:
— Oto na co swobodę i wolność obracają, jak z niej korzystają tacy, jak Patterson ludzie!..
Zwracając się zaś do Rodesa, rzekł nagle:
— Musimy pomówić na osobności w pewnej ważnej sprawie, w czem i pan Hartlepool będzie nam pomocnym.
— Z całą gotowością służymy panu.
Zwrócili się w stronę domostwa Kaw-diera, gdzie niespodziewanie ujrzeli ogromny tłum kolonistów, wśród których byli także i starcy, kobiety i dzieci.
Tłum ten na widok zbliżającego się Kaw-diera rozstąpił się, poczem kilku kolonistów wystąpiło naprzód i kłaniając się, najstarszy z nich mówił:
— Przyszliśmy, przezacny panie, którego znamy pod nazwiskiem Kaw-diera, czyli dobroczyńcy, podziękować ci za twą opiekę i pracę, za twe starania i troskę o dobro słabych, uciśnionych przez silniejszych, tyranizowanych przez bandę ludzi, jedynie własne egoistyczne cele mających na widoku.
— Dziękujemy! dziękujemy! — zawołał tłum. — Niech żyje Kaw-dier! Niech żyje nasz dobroczyńca!..
Na twarzy Kaw-diera odbiło się wzruszenie.
— Przyszliśmy ci, panie, oznajmić, że rozporządzać nami możesz dowolnie, gdyż to, co robisz, ma jedynie szczęście nasze, dobro ogółu na celu. Dzięki ci za to, że dłoń twoja ran nie zadaje, lecz je uzdrawia i goi... Ale nie ustaj w pracy, zacny mężu, dostojny nasz panie, prowadź dzieło wyzwolenia nas z objęć nędzy i bezprawia dalej... Nie pozwól, aby Beauval, Levis i Patterson, wraz ze swymi poplecznikami znowu się rozpanoszyli na naszej wolnej wyspie...
— Nie pozwól! — błagał tłum jednogłośnie. — Pomagaj nam!.. nie opuszczaj nas!.. Nędza, rozlew krwi i różne zbrodnie zapanowałyby tutaj, gdyby ciebie brakło. Dopóki rządy Argentyny lub Chili nie zaopiekują się nami, nie ustanowią tutaj praw równych dla wszystkich, nie opuszczaj nas, nie opuszczaj!..
Kaw-dier w krótkich słowach uspokoił zebranych, zapewnił, że będzie z niemi pracował i prosił, aby o tem w jego imieniu oświadczyli innym.
Tegoż dnia długo wieczorem z Rodesem i Hartlepooiem naradzali się w tajemnicy.
Rano zaś o świcie dnia następnego, Rodes wraz z Karrym wsiedli do szalupy Kaw-diera i szybko odpłynęli na pełne morze.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Michel Verne, Juliusz Verne i tłumacza: Stefan Gębarski.