Strona:Juliusz Verne - Rozbitki.pdf/109

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

uciekł z miejsca walki, nie czekając jej końca. Wskazywało to także zachowanie się Zola, który wciąż niespokojnie zwracał się w stronę gąszczów leśnych.
Kaw-dier, przekonawszy się, że Sirkowi żadna już pomoc ludzka życia nie wróci, szybko podążył za rannym Halgiem.
Do głębi duszy wzruszony i przerażony tem, na co przed chwilą patrzył, śpiesznie zbliżył się do noszy, na których nieszczęsny leżał. Chłopiec ten był dlań jakby synem. Kochał go gorąco. Widział w nim rozwijające się zalety i cnoty młodzieńcze, szczerość, odwagę, dzielność, pragnienie nauki i umiłowanie prawdy. I ten Halg, ten wychowanek jego leżał teraz z ciężką raną, leżał, jak bez życia...
Komuż zależało na zgładzeniu ze świata tego dzielnego chłopca?.. Z czyjej namowy Sirk napadł na niego?.. Kto był sprężyną tej zbrodni?.. Komu stał Halg na przeszkodzie?
Na wszystkie te pytania Kaw-dier nie mógł znaleźć w tej chwili odpowiedzi.
Zaraz po przyniesieniu rannego do domu, Kaw-dier opatrzył go znów troskliwie i z radością przekonał się, że jest nadzieja uratowania mu życia.
— Będzie żyć! — zawołał, — potrzeba tylko długiej kuracji... Na szczęście rany nie są śmiertelne.