Strona:Juliusz Verne - Rozbitki.pdf/110

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

W tej chwili Halg pod wpływem orzeźwiających środków leczniczych poruszył się, powieki jego drgnęły, z wdzięcznością spojrzał w oczy Kaw-diera i Karra, poczem znowu opadł na siłach i przymknął powieki...
— Więc dzięki Bogu — rzekł pan Hartlepool — życie Halga będzie uratowane?
— Potrzebny mu tylko obecnie bezwarunkowy spokój! Karro — rzekł Kaw-dier, zwracając się do ojca Halga, uszczęśliwionego nadzieją utrzymania syna przy życiu, — ty zostaniesz w domu i czuwać będziesz nad chorym...
— Pilnować będę mojego Halga, jak źrenicy w oku — odrzekł Indjanin i usiadł zaraz przy łóżku rannego syna.
Przez otwarte okno nagle doleciał jakiś pogwar tłumu, jakieś dalekie echa kłótni, krzyków i walki.
— Co to może znaczyć? — zapytał zaniepokojony Kaw-dier.
Szybko pochwycił za strzelbę, włożył kapelusz, i wraz z Hartlepoolem i Rodesem wybiegł na drogę, prowadzącą nad łąki nadrzeczne, skąd właśnie owe krzyki słyszeć się dały.
Nie ulegało wątpliwości, że tam w tłumie wrzała gorąca kłótnia i walka.
Gdy tam szedł, najróżnorodniejsze myśli krzyżowały się w jego głowie, jedna atoli nie-