Rozbitki (Verne, 1911)/Część druga/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Verne
Michel Verne
Tytuł Rozbitki
Wydawca Wydawnictwo M. Arcta
Data wyd. 1911
Druk Drukarnia M. Arcta
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Stefan Gębarski
Ilustrator George Roux
Tytuł orygin. Les naufragés du Jonathan
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II. Gród Kaw-diera.

Po odpłynięciu Rodesa, w nieznanym dla ogółu kierunku i w niewiadomym dla nich celu, Kaw-dier gorliwie zajął się dalszym rozwojem kolonji. Przedewszystkiem rozdzielił zajęcia i zobowiązał wszystkich do pracy. Energja ta zadziwiała i budziła cześć dla niego.
Od świtu do nocy, wraz z Hartlepooiem, z budowniczymi, mularzami i cieślami wyznaczał miejsca pod nowe gmachy publiczne. Zakładano fundamenty, wznoszono mury i niebawem kolonja ozdobiła się kilkunastu budynkami, które jej nadały pozór miasta. Wyznaczono w niem i przeprowadzono nowe ulice, rozpoczęto budowę wodociągów, sporządzono plany kanalizacyjne, rozmawiano o potrzebie wybudowania wielkiego gmachu, w którym możnaby było wygłaszać mowy, odczyty, urządzać przedstawienia teatralne i t. p.
Kaw-dier przy pomocy Hartlepoola gorliwie zajął się budową budynków szkolnych. Tymczasem zaś wydał polecenie, ażeby wszystkie dzieci we wszystkich kolonjach zajęte były nauką czytania i pisania. W tych usiłowaniach wielce też pomocnemi były żony i córki poważniejszych emigrantów.
Wszystkie one nie posiadały się z radości, że czasy krwawych zamieszek i zaburzeń minęły, że ustanowiona przez Kaw-diera straż zbrojna czuwała bez ustanku, aby rozkazy, mające na względzie dobro ogólne, jak najściślej były wykonywane.
Jak w mrowisku pracowite mrówki, jak w ulu skrzętne i zabiegliwe pszczoły robotnice, tak w głównej osadzie kolonistów zawrzała praca. To też wszędzie zwijano się i krzątano w pocie czoła. Każda chwila, każda godzina, każdy dzień przynosił coraz to nowe owoce tej dobroczynnej, w celu zapewnienia szczęścia i dobrobytu wszystkich przedsięwziętej pracy.
Gród Kaw-diera, jak zaczęto nazywać nowopowstające miasto, rósł jak na drożdżach.
Pewnego popołudnia po miesiącu nieobecności, szalupa Kaw-diera z siedzącym u jej steru Karrym, powróciła z dalekiej wycieczki na morze.
Indjanin wracał sam, pozostawiwszy Rodesa w Punta Arenas.
Na zapytanie pani Rodes, niespokojnej o męża, gdzie tenże pozostał i w jakim interesie, odpowiedział tylko, że zostawił go w dobrem zdrowiu.
Kaw-dier zaś dodał, że nieobecność pana Rodesa potrwa jeszcze czas dłuższy.
Karro po dłuższej nieobecności swojej zastał takie zmiany w kolonji, że nie mógł wyjść z podziwu. Zdawało mu się, że śni, że patrzy na złudę, a nie rzeczywistość.
W kilka dni po przybyciu Karra, który był uszczęśliwiony, że zdrowie Halga z dniem każdym się poprawia, przypłynęły dwa okręty z Buenos-Ayres, przywożąc najrozmaitsze towary, wiktuały, nasiona zbóż, jarzyn i różnych ogrodowizn, oprócz tego bydło, owce, konie, a nawet psy owczarskie.
Prócz tego dwustu ludzi, przeważnie rzemieślników, wysiadło na ląd wraz ze wszystkiemi narzędziami rzemieślniczemi, powiększając pożytecznie ludność wyspy i stronników Kaw-diera.
Byli to wychodźcy, których za staraniem Rodesa rząd argentyński skierował w te strony.
Na widok bogactw, które z sobą przywieźli, radość wyspiarzy nie miała granic.
Około 30 stycznia przybył drugi okręt z Argentyny, przywożąc wielkie zapasy towarów, począwszy od piór do pisania, zapałek, do łóżek żelaznych, pościeli, ubiorów i t. p. Przytem nowy zastęp wychodźców wysiadł na ląd wyspy i zajął się budową nowej dzielnicy miejskiej w pobliżu ujścia rzeki do morza.
Ludzie ci, ulegając widocznie z góry danym sobie wskazówkom, posłuszni byli najzupełniej rozkazom Kaw-diera. Praca zawrzała teraz na całej wyspie.
Przy ujściu rzeki, Kaw-dier z kilku oznajmionymi z robotami ziemnemi ludźmi zakreślał granice i snuł plan budowy przyszłego portu, do którego bezpiecznie mogłyby przypływać i znajdować schronienie okręty z najdalszych stron.
I tak pod jego okiem, dzięki rozumnej, twórczej pracy, powstawał gród obszerny, piękny, położony w miejscowości zdrowej, nadmorskiej, gród, który w niedalekiej przyszłości mógł zapewnić szczęście i dobrobyt licznej ludności i stać się chlubą wyspy, przed niedawnym jeszcze czasem nieznanej i dzikiej.
Głód i rozlew krwi, które groziły wychodźcom, teraz przestały ich trwożyć. Z ufnością patrzyli w przyszłość.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Michel Verne, Juliusz Verne i tłumacza: Stefan Gębarski.