Regina/Akt III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Świętochowski
Tytuł Regina
Podtytuł Dramat w 3-ch aktach
Pochodzenie Pisma V.
Utwory dramatyczne
Wydawca G. Gebethner i Spółka
Data wyd. 1899
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa, Kraków
Źródło skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
AKT III.
(Dzieje się w mieszkaniu poprzedniem).


SCENA I.
Regina i ks. Feliks.

Ks. Feliks. Nikt tego nie wymaga. Rozumiem bardzo dobrze, iż czysty strumień naszej wiary, płynąc przez bagno dzikiego pogaństwa, musi się niem mącić. Kościół też oddawna uznaje i toleruje takie przejściowe, niedoskonałe postacie katolicyzmu. Wprawdzie ojciec Makary i pani własnowolnie, nie z potrzeby zastosowania się do umysłów ciemnych, zmieniliście głoszoną murzynom naukę religii, ale i na ten racyonalizm Stolica Apostolska zezwala, chociaż go za odszczepieństwo poczytuje.
Regina. A więc wszystko jest w porządku.
Ks. Feliks. Nie wszystko. Naprzód wasza stacya misyjna powinna się uznawać katolicką.
Regina. Ona jest tylko cywilizacyjną.
Ks. Feliks. To niczego nie wyraża. Powtóre, nawróceni przez was murzyni powinni się uważać za trzodkę owczarni katolickiej.
Regina. Kiedy my właściwie nikogo nie nawracamy, ale kształcimy.
Ks. Feliks. No to przynajmniej powinniście nazywać się dziećmi Ojca świętego.
Regina. Ach, nazwijcie nas sobie dziećmi, czyjemi chcecie, aby to nas tylko do niczego i dla nikogo nie zobowiązywało.
Ks. Feliks. Pani szanowna, każdy człowiek musi swoje cele związać z celami jakiejś zbiorowej potęgi, inaczej będzie samotnym atomem, błądzącym śród światów, które go zetrą. Przez siebie i dla siebie jedynie istnieć nie możecie, musicie bodaj zewnętrznie przylgnąć do większej od was mocy. Kropla wody sama jest niczem a połączona z innemi kroplami w oceanie staje się cząstką olbrzymiej siły. Czy zaś między potęgami świata można wskazać wspanialszą, szlachetniejszą, zaszczytniejszą dla należących do niej jednostek, niż Kościół?
Regina. Księże dobrodzieju, o ile w tym przedmiocie zachodzi różnica między naszymi poglądami, to jest ona tak wielką, że spór byłby daremnym. Nie mam nic przeciwko temu, ażebyście nas zaliczyli do swoich, bo tej niewinnej przyjemności nie żałowałabym również protestantom, mahometanom lub buddystom, tylko zastrzegam: niech to nas do niczego nie obowiązuje.
Ks. Feliks. Jakto można mówić bezwzględnie: do niczego! Wielkich ofiar nikt nie żąda, ale drobnej, lekkiej...
Regina. Mianowicie?
Ks. Feliks. Zwierzchnictwo Kościoła nad waszą — że tak powiem — parafią musi przecież mieć jakiś widomy dowód jej poddaństwa, zresztą nie poddaństwa — jeśli panią ten wyraz razi — ale dobrej woli, przywiązania do Stolicy Apostolskiej...
Regina. Czy ksiądz masz już gotowy pomysł takiego dowodu, czy go dopiero szukasz?
Ks. Feliks. Owszem, mam. Według oddawna przyjętego i bardzo słusznego zwyczaju nawrócona ludność krajów pogańskich wysyła do Ojca świętego pielgrzymów, którzy mu zawożą rozmaite dary i pieniądze. Otóż byłoby wielce pożądanem, gdyby z tutejszej okolicy...
Regina. Ani ja, ani ojciec Makary nie wydobędziemy z siebie tyle odwagi i bezwstydu, ażebyśmy biedaków, którzy z obawy głodu zabijają własne dzieci i ledwie mają czem żyć, obdzierali dla powiększenia dochodów papieża, najbogatszego człowieka na ziemi.
Ks. Feliks. Pani byś bogaczem nazwała też Chrystusa, kiedy napełnił kosze rybami i chlebem dla nakarmienia licznej rzeszy. Podobnie Ojciec święty — on miliony zbiera, ale miliony karmi.
Regina. Nie słyszałam o tem.
Ks. Feliks. A któż opłaca tę sieć misyj, która ogarnia całą kulę ziemską?
Regina. Jeżeli każda tyle go kosztuje, co nasza, wydaje jedynie na takich, jak ksiądz, wizytatorów. W każdym razie posiada dla siebie samego więcej, niż wszyscy dzicy murzyni razem. On raczej mógłby ich zasilić, bo większy czują brak żywności, niż religii.
Ks. Feliks. Możesz pani skąpić swych usług, ale nie powinnaś skąpić szacunku dla papieża. Żałuję, żem tę rozmowę prowadził i nie zaczekał z nią na powrót ojca Makarego z Zanzibaru.
Regina. Wątpię, ażeby on coś innego księdzu odpowiedział, bo dostroiliśmy nasze przekonania zupełnie. Wreszcie nie odstręczam od próby. Ojciec Makary zapewne dziś przyjedzie.
Ks. Feliks. Więc państwo stanowczo nie wyślecie pielgrzymów z darami do Ojca świętego?
Regina. Nawet temu przeszkodzę i odradzę, gdyby murzyni z namowy księdza przedsięwziąć ją chcieli.
Ks. Feliks. Setki stacyj misyjnych już odwiedziłem i pierwszy raz spotykam taki opór.
Regina. To smutne.
Ks. Feliks. Namyśl się pani, bo narażasz całe wasze istnienie. Jesteście otoczeni wrogami, Towarzystwo niemieckie was nienawidzi i mimo skargi ojca Makarego, prześladować nie przestanie. Jeżeli więc niemcy dowiedzą się, że odcięliście się nawet od nas, że już nad wami nic nie czuwa, prócz waszej pychy...
Regina. Jest to osłona równie słaba, jak papieska, a przynajmniej niekosztowna.
Ks. Feliks. Obawiam się gniewu bożego na tę siedzibę grzechu. O, Panie, ukarz mnie, żem jej nie umiał oczyścić i przybytkiem chwały Twojej uczynić. Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus. (Wchodzi Morton).


SCENA II.
Ciż i Morton.

Morton. Na wieki wieków.
Regina. I pan bądź pozdrowiony, żeś nas odwiedził.
Morton. Wcześniej to zrobić pragnąłem. (Do ks. Feliksa). Dzień dobry. Nie uciekaj że ksiądz, przecie obu nam gościnności pani wystarczy.
Ks. Feliks. Dla mnie tu już niema miejsca, pan je może dla siebie znajdziesz. Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus. (Wychodzi).


SCENA III.
Regina i Morton.

Regina. Chyba papież, bo o nim głównie pamięta.
Morton. Czemuż to jezuita odszedł jak wyżęty?
Regina. Wyobraź pan sobie, żąda od nas, ażebyśmy nakłonili murzynów do zebrania składek dla papieża i urządzenia mu pielgrzymki.
Morton. Widocznie jakąś skrzynkę ubóstwa w Watykanie trzeba dopełnić.
Regina. Serdecznie panu dziękuję za list ostrzegający. Tegoż samego dnia smutny wypadek przekonał nas, że nie jesteśmy dość bezpieczni.
Morton. Dżak został porwany przez ludzi Tipu-Tipa.
Regina. Czy rzeczywiście byli to jego ludzie?
Morton. Niestety, wiem o tem z pewnego źródła.
Regina. Gala puścił się ze swym oddziałem w pogoń i przepadł bez śladu. Oswobodzona przez niego dawniej dziewczyna, która go ubóstwia i tajemnie kocha, wyszła przed kilku dniami z zamiarem odszukania...
Morton. Bądź pani na to przygotowaną, że wszyscy troje, jeśli żyją, spotkają się u Tipu-Tipa.
Regina. Ach, gdyby grób miał usta, nie przemawiałby zimniej i straszniej od pana. Chyba pan lekceważysz i życie tych nieszczęśliwych i mój spokój...
Morton. Nie pani, tylko znam położenie i pragnę was ocalić. Piętnaście lat przebywania w Afryce nauczyło mnie rozumieć jej stosunki i obliczać możliwości. Skutkiem tego dawno już pozbyłem się tych złudzeń, które pani gęstym obłokiem przesłaniają rzeczywistość. Wierz mi pani, kto tu przybywa z poetycznemi rojeniami, kto chce działać z wzrokiem utkwionym w wielkie cele cywilizacyi, ten co najwyżej zdoła zmarnować własne życie. Wy oboje, a zwłaszcza pani zapatrzywszy się w podniosłe ideały, nie widzisz wcale, co się naokoło dzieje. Murzynów uważasz pani za baranów, a europejczyków — za zdzierców ich wełny. A tymczasem jedni i drudzy są czemś gorszem.
Regina. Co do drugich nie mam złudzeń.
Morton. Gdzie tam! Sądzisz pani, że pierwsi są przewrotni, ale nie przypuszczasz, że są głupi i przez to bardzo niebezpieczni. Na wybrzeża Afryki od lat paru zlatują się przedsiębiorcy wszystkich prawie państw europejskich, którzy mniemają, że potrzebują wytarzać się w tutejszych skarbach, jak jeże w jabłkach, a łupy same na kolce im nalezą. Przekonawszy się o swej omyłce i trudnościach walki, zaczynają pokonywać współzawodników jątrzeniem instynktów ludności czarnej przeciw białej. Dziki człowiek, jak dziki zwierz: podda się woli pogromcy, będzie mu ulegał, przez kije skakał, dopóki raz go nie zadrapie i krwi nie zobaczy. Wtedy rzuca się, rozszarpuje i zagryza. Najświeżsi i najchciwsi koloniści niemieccy budzą nieopatrznie i spuszczają z uwięzi ten drzemiący orkan; jeżeli on rozszaleje się, ich również zgładzi, zwłaszcza że zaskoczy nieprzygotowanych i że ma istotne powody do wywarcia na nich swej wściekłości. Bo to są pogromcy najbrutalniejsi.
Regina. A niech ich zwieje! Myśmy od nich się odczepili, nas więc za sobą nie pociągną.
Morton. Przepraszam, ale rozumujesz pani jak konwalia rosnąca pod lasem, po którym ma przejść trąba powietrzna i wyłamać drzewa. A przytem, jak się pani zdaje: kto ostatecznie rozkiełzna tę burzę i ujmie w swe ręce jej wodze? Handlarz niewolników, najpotężniejsza siła w Afryce, u nas Tipu-Tip.
Regina. Czemuż go osadnicy europejscy niezgnębią, nie wypędzą, nie...
Morton. Bo on jest tylko jednym kręgiem olbrzymiego węża, bo go się boją, bo (ciszej) mają z nim lub innymi handlarzami niewolników tajemne układy.
Regina. I wy? I anglicy?
Morton. Wolno mi tylko odpowiedzieć pani ogólnie, że i my... jesteśmy... przez nasze interesy... poniekąd skrępowani.
Regina. O, ziemio, jakże ty podłością cywilizowaną obrosłaś! Panie Morton, przecie chyba przywiodła cię tu życzliwość dla nas. Co mamy robić?
Morton. Kiedy tu osiedlaliście się, radziłem nie drażnić Tipu-Tipa.
Regina. A teraz?
Morton. Gdzie ojciec Makary?
Regina. Wyjechał do Zanzibaru ze skargą na tutejsze Towarzystwo niemieckie, które rozpaja wódką i buntuje naszych murzynów.
Morton. A teraz radzę państwu, jak tylko ojciec Makary wróci, porzucić wszystko, siąść na mój okręt i uciec dokądkolwiek, gdzie są warunki większego bezpieczeństwa i pomyślniejszej działalności. Z tą radą przybyłem.
Regina. Musiałabym uwierzyć w nieomylność pańską i wszystkie jej proroctwa, ażeby opuścić to, co stworzyłam i ukochałam. Po za tą osadą, szkołą, lecznicą, pracą dla dobra tych czarnych barbarzyńców nie mam innego celu, nie miałabym czem zapełnić życia i znieczulić serca na ból strasznych wspomnień.
Morton. Przeniesiesz pani tylko swój cel w inne miejsce.
Regina. Nie, nie!
Morton. Winienem pani wytłomaczyć moje natręctwo. My, anglicy podlegamy bardzo niewielu przymusom i dlatego nakładamy sobie dobrowolnie rozmaite obowiązki, jak gdyby dogadzając popędom, odziedziczonym po przodkach, mniej niż my swobodnych. Jeśli nam brak osób bliższych, zwracamy się do dalszych. Na całem wschodniem wybrzeżu Afryki niema ani jednego tak czcigodnego apostoła angielskiego, jak ojciec Makary, ani jednej tak szlachetnej i rozumnej angielki, jak pani. Pochodzicie z narodu, który lubię, spadliście tu, jak dwie zbłąkane gwiazdy po to tylko, aby ludziom jaśnieć, nikt was nie broni, a wszyscy nienawidzą; jesteście parą sierot i tułaczów... Oto powody, które mi każą być waszym przyjacielem. Mój ojciec i poprzednik na Madagaskarze z długoletnim uporem i znacznym kosztem kształcił w Londynie murzyna, którego chciał zrobić znakomitym inżynierem a który ucywilizował się tyle, ile pawian w licznie odwiedzanym ogrodzie zoologicznym. Mnie opanowała słabość dla was.
Regina (podając mu rękę). Szczera życzliwość pańska rozrzewnia mnie; ale czy ona nie powiększa panu naszego niebezpieczeństwa?
Morton. Ono jest groźniejsze i bliższe, niż sądzą nawet ci, którzy go oczekują. Moja szczerość w ostrzeżeniu was musi się zatrzymać na tym punkcie, w którym dotknęłaby tajemnic mojego urzędu. Jeśli tedy robię wrażenie człowieka życzliwego, to zawierz mi pani, że nie przyjechałem tu z Madagaskaru dla lekkomyślnego nastraszenia was przywidzeniem. (Wsuwa się Wanika).


SCENA IV.
Ciż i Wanika.

Regina. Wanika! Ach, jakże zbiedzona, wynędzniała! Nieroztropne dziecko!... Nie słuchałaś mnie... Po co było narażać się daremnie na trudy! Naturalnie o Gali nic nie wiesz...
Wanika (słabym głosem). Oddział jego wybity do szczętu.
Regina. Przez kogo?
Wanika. Przez Tipu-Tipa.
Regina. Kto ci mówił?
Wanika. Widziałam zdala kości. Nie mogłam się zbliżyć, bo je dogryzają hyeny i szakale.
Regina. Gdzie?
Wanika. O pięć mil stąd. Wyszedłszy, udałam się prosto ku lasowi, w stronę, w którą pan Gala pojechał. Po drodze ludzie opowiadali mi, że spotykali go pędzącego ku północy, a przedtem jakąś bandę, uciekającą z człowiekiem przywiązanym do dwu koni. Ale wreszcie straciłam wszelki ślad, nikt nie umiał mi dać wskazówki. Szłam jednak ciągle. Ażeby się zabezpieczyć od handlarzów i gwałcicieli, wzięłam z apteki pani kilka plastrów, naciągających bąble, i przykładałam sobie na piersiach i nogach. Ile razy więc wpadłam w niegodziwe ręce, pokazywałam rany i przekonywałam, że cierpię na bardzo zaraźliwą chorobę. Natychmiast mnie puszczano. Wreszcie przyczepiłam się do jakiegoś wędrownego czarodzieja, który szedł również na północ i obiecał mnie wyleczyć. On to wywiedział się o losie naszej drużyny i zaprowadził mnie na miejsce, gdzie poległa. Podobno Dżaka Tipu-Tip wypytywał o coś, włożywszy mu stopy w ognisko, a potem kazał powiesić. Kruki go prędko objadły.
Regina (w pognębieniu). Nad nami już krążą...
Morton. Gala także zabity?
Wanika. Ludzie mówili, że mu Tipu-Tip własną ręką wypalił na plecach swoje nazwisko i odesłał go do domu, ażeby ten znak państwu pokazał. Myślałam, że tu jest.
Morton. To źle, kiedy rozbójnik tak zuchwały.
Wanika. Oj, źle panie. Ze wszystkich stron ciągną tu gromady murzynów, którzy grożą, że wszystkich białych wymiotą do morza.
Morton (do Reginy). Czy pani słyszysz? Na wątpliwości już czasu tracić nie można. Wracam do mojego statku, który was oczekiwać będzie. Pani Regino, bądź rozumną. Ci dzicy, którzy was zaleją, wiele ucierpieli od białych, więc będą mściwi dla wszystkich, nawet dla swych dobroczyńców.
Regina (j. w.). Jeśli ojciec Makary się zgodzi... Do widzenia.
Morton. Przecie nie ten złamany starzec twoim, ale ty pani powinnaś być jego przewodniczką (wychodzi)


SCENA V.
Regina i Wanika.

Regina (chodzi w zamyśleniu). Opuścić to miejsce, gdzie on niezapomniany zmartwychwstał w myślach i marzeniach moich, gdzie duch jego rozpłynął się w moim, gdzie serce już tylko płakało cichemi łzami żalu, uciec — dokąd, po co?
Wanika. Pozwoliłabym sobie wyłupić jedno oko, aby drugiem go zobaczyć, zaklinować jedno ucho, aby drugiem go usłyszeć! Bodaj mnie ogarnęła najzjadliwsza zaraza a wiatr włóczył po wszystkich drogach, któremi chodzi Tipu-Tip.
Regina. Mogę stracić życie? Jeśli ono ma być tylko ogromną boleścią wtłoczoną w drobinę czasu, z uśmiechem rzucę się w objęcia śmierci.
Wanika. Skoro go wypuścił, to zabić nie chce.
Regina. Tak, rojenia ludzkie — to lotna, łatwo rozprężająca się para, którą wyobraźnia rozpościera po szerokiej przestrzeni świata i obrzuca blaskami jego świateł, a którą rzeczywistość oziębia i sprowadza do kilku szarych, cierpkich kropel. O czem ja marzyłam a co mi los przyznał!
Wanika. Może gdzie leży chory... sam, jedynie pod opieką krzaka...
Regina. Kiedy chciałam żyć samotna, wyklęto mnie; kiedy chciałam być sprawiedliwą wagą pracy ludzkiej — unieszczęśliwiono mnie; kiedy chciałam tu spędzać z umysłów noc barbarzyństwa, z serc dzikość pożądań a z życia nędzę i krzywdy — skazano mnie na zagładę. Czy ród ludzki jest rzeczywiście tak nikczemny, czy tylko jego nikczemność tak śmiałą, a uczciwość bojaźliwą?... (Do Waniki). I ty nie masz swojej wiosny, biedne dziecko! Nie myśl, bo każda myśl dziurawi duszę, przez którą potem szczęście przelata jak woda przez sito.
Wanika. Czy też pan Gala żyje? (Wchodzi Makary).


SCENA VI.
Regina, Wanika i Makary.

Makary (za sceną). Zaraz, zaraz, poczekaj (wchodzi). Jak się masz, drogie dziecko? (Całuje Reginę).
Regina. Dobrze, mój ojcze.
Makary. Spotkałem księdza Feliksa, któremu powiedziałem, że jeśli nie chciał wziąć od ciebie rozumu, to więcej nic nie dostanie nawet dla papieża.
Regina. Cóż konsul niemiecki?
Makary Bardzo grzeczny, obiecał przypiłować kły Towarzystwu, prosił tylko, ażebyśmy nie buntowali krajowców przeciwko niemcom, a prosił tak usilnie, jak gdyby lękał się o swych rodaków. Ma zresztą powód być dla nas grzecznym a o swoich niespokojnym. Mówiono mi, że murzyni, oburzeni na zamknięcie brzegów strażą celną, odgrażają się niemcom napaścią i chcą ich wygnać.
Regina. Podobno nietylko ich, ale wszystkich europejczyków.
Makary. Czy to byłoby dziwnem? Wszyscy dmuchali w ten komin, myśląc, że tylko innych osypią sadze a sami się uczernili. Przekłuli buntowi dziurki, a on sobie rozedrze czeluść. Znana historya!
Regina. Ale ten wylew może i nas unieść, zwłaszcza że już nam porwał...
Makary. Nie, my śród tych fal stać będziemy jak latarnia morska, bośmy tylko świecili i wskazywali drogę.
Regina. Nasz Aureli również był dobroczyńcą robotników, a jednakże go spalili.
Makary. Reginiu moja, przesunęłaś mi przed oczami ten święty cień ze straszną wróżbą. Zdaje mi się, że tu stoi, że patrzy na nas smutnie, że ku nam wyciąga ręce.. Czyżby nadeszła chwila, w której mają się połączyć dusze nasze? Ha, nie zapłaczę (milczy). Nie, my jeszcze zostaniemy... Murzyni nas lubią, szanują a mnie jak dzieci stracha się boją i uważają za czarodzieja. Snują się w okolicy gromadki, ale nie zdradzają złych zamiarów.
Regina. Był u mnie przed chwilą Morton, który umyślnie przyjechał, ażeby nas ostrzedz i z sobą zabrać.
Makary. Dobry to człowiek, ale prawdziwy funt sterling angielski: rzetelnej próby, tyle zawiera złota, ile wyraża, oddaje się jednak tylko w zamianie za równą wartość. Chce nas pozyskać, bo anglicy w Madagaskarze wpływ stracili. Zresztą, dobry aniele, jeżeli się obawiasz, jedźmy; twoja wola jest zegarem, moja — jej skazówką.
Regina. O, nie, tego miejsca, a nadewszystko tych naszych ludzi porzucić niepodobna, dopóki nie będziemy istotnie zmuszeni. A jeżeli ci sami murzyni, przy których dobru stanęliśmy na czatach, jak ojciec z matką przy dzieciach, zdradzą nas, nie będziemy już chyba w rodzie człowieczym szukali celów dla życia i uciekali przed śmiercią. Pójdziemy bez oporu za siłą, która nas pcha tam, gdzie poszli nasi ukochani. Niech więc nas rozgniecie koło świata jak dwa drobne kamyki, które mu przeszkadzały gładko toczyć się po swej kolei. Prawda, ojcze?
Makary. Dusza moja jak mogiła pozieleniała i zakwitła pragnieniami pod twojem tchnieniem i światłem. Chwilami zapominałem, że w niej noszę grób z dwojgiem dzieci. Ale gdy mi go teraz otworzyłaś, gotów jestem do nich odejść. Bo czemże ja jestem, gdy przestanę być apostołem? Starą łzawnicą, którą niech rozbije, kto chce. Jedynie ciebie byłoby mi żal zostawić i za sobą pociągnąć.
Regina. Ojczulku, my albo istnieć będziemy razem, albo — nie. Tyle lat życia mojego, ile twojego. Oparliśmy się o siebie jak dwa padające drzewa: gdy jedno runie, drugie za nim runąć musi.
Makary. Oj, nie, młodość nie może tak ściśle wiązać się ze starością. Ty jeszcze...
Regina. Ja jeszcze, dłużej niż ty ojcze, mogłabym chodzić po tej ziemi, gapić się na jej widoki, oddychać jej powietrzem, zjadać jej płody, dążyć robaczymi ruchami jej mrowisk do robaczych celów — wiem o tem. Ale to mnie nie zachwyca i nie nęci.

Makary. Dlaczego my tak rozmawiamy, jak gdybyśmy stali przed toporem, który jedną lub dwie głowy odetnie? Przecie, Reginiu kochana, nikt jeszcze na śmierć naszą nie dzwoni. Co los o nas postanowił, niech sobie wykona, a my tymczasem załatwmy rachunki z dniem dzisiejszym, skoro on do nas należy. Jakiś biedak, który przywędrował z daleka, chce czegoś ode mnie. Trzeba go wysłuchać... (Idzie do drzwi i otwiera je). No chodź, bracie. (Wchodzi murzyn).

SCENA VII.
Ciż i Murzyn.

Makary (do murzyna, który klęka i uderza czołem o ziemię). Jesteś człowiekiem — wstań (murzyn wstaje). Czego żądasz?
Murzyn. Ażebyś panie był tak miłosiernym, jak źródło pustynne, jak drzewo owocowe, jak krzak cienisty, jak lekarz dobry...
Makary. Cóż ja mam ci zrobić?
Murzyn. To, czego nie zrobi wielka góra, która nie nachyli swego szczytu, ażeby na niego weszło słabe jagnię, ani wielka droga, która nie skurczy się, ażeby znużonemu wędrowcowi oszczędzić trudu...
Makary. Jeżeli potrzeba twoja jest pilną, to mowa powinna być prędką. O co ci chodzi?
Murzyn. Choroba obżera dziecko moje, dziecko jedyne. Już mu ogryzła skórę, teraz odrywa ciało od kości...
Makary. Przywieź je do naszej lecznicy.
Murzyn. Daleko mieszkam, dłużej stąd iść muszę do domu, niż słońce przez dzień po niebie.
Makary. Więc cóż ci poradzić mogę?
Murzyn. Bóg tyle wam dał ze swojej władzy, że możecie dokonać cudu i uratować dziecko moje.
Makary. A to w jaki sposób?
Murzyn. Zjedz panie jeden z tych daktylów (pokazuje dwa daktyle na gałązce).
Makary. Po co? Skąd ci taka dziwna myśl przyszła?
Murzyn. U nas zdawien dawna przechowuje się wiara że człowieka umierającego uzdrowi tylko święty, którego Bóg sobie upodobał i który zje jeden z dwu zrośniętych daktylów a drugi odda na lekarstwo choremu.
Makary. Jest to, mój bracie bezrozumny przesąd, w którym ja cię utwierdzać nie mogę.
Murzyn. Nie bajka to panie, sam widziałem cud taki.
Makary. Nie cud, ale przypadek.
Murzyn (błagalnie). Niech i mnie on się zdarzy.
Makary. Zwróć się do czarodzieja, który go sprowadził.
Murzyn. Już nie żyje, a gdyby nawet żył, Bóg by mu odebrał tę moc, bo tobie panie dał większą. Teraz tyś jego wybraniec, przez ciebie on objawia się i działa.
Makary. Jestem człowiek podobny tobie, żadnej nadprzyrodzonej siły nie posiadam.
Murzyn. Tak mówisz panie, bo mi skąpisz litości, bom na nią w oczach twoich nie zasłużył, bom proch, który się przylepił do twojej podeszwy. Ha, niech się spełni wola twoja: już do domu nie wrócę, na dziecko nie spojrzę; przecież jakieś drzewo zmiłuje się nade mną i da mi gałąź, na której zawisnę i uduszę boleść.
Makary. Ustępuję twojej rozpaczy, nie zabobonowi; daktyl zjem, ale upewniam cię, że to dziecku wcale nie pomoże. Który?
Murzyn (podając daktyle drżącą ręką). Którykolwiek.
Makary (odłamuje daktyl i zjada). A opowiedz ludziom, że cię uprzedziłem o niedorzeczności tej wiary.
Murzyn (padając mu do nóg). Dziękuję ci, panie dobry.
Regina. Jacyż oni są nieszczęśliwi w swej ciemnocie!
Wanika (do murzyna). Wy skąd?
Murzyn (zmieszany). Z Nepalu.
Wanika. A gdzie Tipu-Tip?
Murzyn. Niech przyrośnie do ziemi, niech mu przez ślepie węże do czaszki wlezą i gniazdo sobie w niej uścielą. Wam on nawet paznokci nie przyłamie, bo czarodziejskiej potęgi ojca Makarego się boi, ale nas kosi, jak trawę... Wdzięczny niewolnik stopy wasze całuje. (Wychodzi).
Wanika. On nie z Nepalu, bo ma zęby spiłowane podobnie do mojego plemienia. A u nas o wierzeniu w daktyle nie słyszałam. Czy nie szpieg? Muszę go jeszcze wybadać? (Oddala się).


SCENA VIII.
Makary i Regina.

Makary. Szczerość udać najtrudniej... Wanika majaczy.
Regina. Ma ona powód być podejrzliwą. Dziś wróciła z dalekiej wycieczki w okolicę dla wywiedzenia się o Dżaku i Gali.
Makary. No i cóż — głucho?
Regina. Żadnej pewnej wiadomości dotąd niema, chociaż zdaje się, że...
Makary. Nie kryj Reginiu, podziel się ze mną nawet pogłoską.
Regina. Zdaje się, że Dżaka już nie odzyskamy.
Makary. Zabity, czy sprzedany w niewolę?
Regina. Prawdopodobnie sprzedany.
Makary. To go odnajdę i wykupię. Widocznie już nie mogę odbywać dłuższych podróży, bo czuję zawrót głowy i mdłości... Na dworze skwar łazienny. Wyprażyłem się okropnie (siada). Och! A o Gali nie złapała Wanika jakiej wieści?
Regina. Snują ludzie różne plotki, ale z domysłów.
Makary. Czyżby i on wpadł w potrzask zbója? Zawsze z nim szczęśliwie walczył, roztropny... Co mnie się stało? Tak, starość karze bólami za nadużywanie jej wątłych sił... Pójdę do swego pokoju, położę się, odpocznę... (Wstaje i zatacza się, Regina go podtrzymuje). O, zniedołężniałem... tak nagle...
Regina. Ja ojca odprowadzę.
Makary. Chyba zaniesiesz, bo nogi mi zmiękły... Usiądę... Cóż to znowu... Ziemia z pod nóg ucieka... (Siada). Jakaś ciężka choroba zapowiada mi swoje uściski... Tylko niech będą mocne... Od rana czułem się zupełnie zdrów... W gardle ślina schnie jak w piecu... Daj mi wody (Regina nalewa szklankę wody i podaje mu). Nie mogę... mdło, obrzydle mdło... (Krztusi się). Prawie nic nie jadłem, oprócz pomarańczy... i tego daktyla. Jakże dławi...
Regina. Gdzie ojca głównie boli?
Makary. W całem wnętrzu... Doznaję takiego wrażenia, jak gdybym był... otruty.
Regina (z krzykiem) Otruty?
Makary. Złudzenie — przecie nie ten daktyl...
Regina. Aaach!
Makary. Co ty mówisz?
Regina. Naturalnie daktyl tego... poczciwego człowieka zaszkodzić nie mógł. To chwilowa przypadłość, na którą znajdę lekarstwo w mojej apteczce. (Odchodzi do szafy).
Makary (coraz bardziej słabnącym głosem). Reginiu... Ja chyba... umieram... Ściska... kłuje... szarpie... Reginiu?
Regina. Co, ojcze?
Makary. I ty wierzysz, że dusze są nieśmiertelne?
Regina. Wierzę.
Makary. Więc ja gdzieś w przestrzeni spotkam mojego Aurelego i Cecylię, nigdy z nimi się już nie rozłączę. Prawda? Jak to lekko umierać z tą wiarą...
Regina. Nie, ojcze, ty tylko jesteś znużony, zasypiasz, potrzebujesz odpoczynku...
Makary. Potrzebuję... długiego... Czuję, że śmierć przecina już ostatnie nici życia... Widzę ich, z wysoka lecą ku mnie dwa białe anioły... już są niedaleko... już słyszę szum ich skrzydeł... już są... pieszczą mnie. Dzieci drogie, moje, moje!... Nikt mi ich nie odbierze, ani ziemia, ani ogień, ani źli ludzie... Zaraz odlecę z wami... Ale Regina? Aureli... Regina? Nie unoście mnie, bo ona sama została. Aureli... Regina, Regina!
Regina. Ojcze, jestem przy tobie... oprzej głowę na mojem ręku... zaśnij kochany...
Makary. Jesteś — a oni? Dzieci moje... Są... są... Jesteśmy wszyscy razem... Ach! (umiera).
Regina. Skonał! Ci, którym szlachetnie służyłeś, otruli cię, a tych, których kochałeś nie spotkasz. Przebacz mi czcigodny męczenniku to kłamstwo, którem ci ulżyłam rozstanie ze światem. Opuściłeś go bez przekleństwa i poszedłeś w wieczność bez rozpaczy. Niech tylko ja umrę, patrząc w potworne oblicze prawdy... (Wchodzi Wanika).


SCENA IX.
Regina i Wanika.

Wanika. Ten człowiek jest łotrem... Śmiał się i uciekł. Kiedy go dogoniłam i jeszcze pytałam o Tipu-Tipa, powiedział mi: »Dopóki ojciec Makary żyje, żaden murzyn nie odważy się napaść waszego domu z obawy przed zemstą czarownika.« Nie wiem, jaką on miał myśl, ale niedobrą, bo mu dyabeł przez oczy rogi wytykał.
Regina. Ojciec Makary już nie żyje, ten murzyn go otruł.
Wanika. O, morze, wylej się na ziemię i zatop zbrodniarza! (Zbliża się do Makarego, klęka i całuje go w rękę). A gdzież Bóg był, że cię nie ostrzegł? Ojcze, do kogoż my teraz przytulimy się, kiedy ty od nas odszedłeś? Do pani naszej, jeśli nami wszystkimi za śmierć twoją nie pogardzi.
Regina (która z twarzą rękami zakrytą stała zamyślona). Waniko... idź do lecznicy i powiedz chorym, którzy mogą wstać, ażeby z niej wyszli; osłabionych niech ludzie nasi wyniosą na pole.
Wanika. Wyjeżdżamy stąd? Ale czy nas w drodze nie napadną gromady murzynów, które naokoło czernią się jak chmury?
Regina. Idź, tylko wprzódy uściśnij się ze mną. (Zarzuca jej ręce na szyję i całuje). Bądź zdrowa. Jeżeli Galę odnajdziesz, powiedz mu ode mnie, że powinien cię kochać.
Wanika. Pani mnie zostawi?
Regina. Nie, ale idź, moja przyjaciółko i dopilnuj, ażeby tak zrobiono, jak mówiłam.

Wanika (wybiega z płaczem). Co to się dzieje?! Boże, gdzie ty jesteś?

SCENA X.
Regina, później Gala.

Regina. Jedna zła wola posiada moc odebrania życia bohaterowi, którego imię powinno być powtarzane ze czcią w dziękczynnym pacierzu ludzi; jedna kropla trucizny może pokonać największe siły — ducha. Taką jest wspaniała prawidłowość świata — a to jego dowód! Natura nie pozostawiła trupom świadomości, ażeby z łona ziemi nie wybuchał głośny chór ich śmiechu, któryby zagłuszył wszystkie pragnienia życia. Trupy milczą i swym pozornym smutkiem zachęcają ludzi do walki o byt. Zagryzaj się i zażeraj rodzie człowieczy, dzikszy i głodniejszy od zwierząt, już my ci przeszkadzać nie będziemy. Ojcze Makary spieszę za tobą. Gdybyś mógł otworzyć oczy i nie widzieć tej ohydy, przed którą je zamknąłeś, pragnęłabym, ażebyś zobaczył, z jakiem zadowoleniem ja na nią patrzeć przestaję. Na karm tym smoczym paszczom, które się w około nas rozwarły, nie zostawię nawet ciał naszych, rozwieję je w dym, który błąkając się po przestrzeni, spotka może gdzieś w niej i miłością przyciągnie lotne szczątki twojego kochanego syna a mojego męża. (Wchodzi Gala).


SCENA XI.
Regina i Gala.

Gala. Pani, czy to echo prawdy obiega usta tłumu, zgromadzonego przed domem? Ojciec Makary otruty?
Regina. Tak.
Gala. A ja bezsilny, napiętnowany nędzarz, ani zemsty, ani obrony dać pani nie mogę. Platatorowie rozpuścili swoich niewolników na grabież, wodzowie prowadzą swe plemiona przeciw białym, Tipu–Tip i inni handlarze przywodzą rozjuszonym hordom, całe to bagno wylewa się tu, a nie przebaczy nikomu. Pani, to Europa swoją obłudną i samolubną cywilizacyą zerwała tamy barbarzyństwa. Ratuj się pani na jakikolwiek okręt, zdążymy jeszcze uciec!...
Regina. Przy brzegu czeka nas na swym statku konsul angielski z Madagaskaru, Morton. Weź pan Wanikę, schrońcie się z nią do niego i podziękujcie mu za dobre chęci. Ja jestem bezpieczna, za chwilę uwiadomię was o miejscu mojego pobytu.
Gala. Pani, tu nie można być bezpiecznym.
Regina. Nie lękaj się pan — ja będę. Daj mi rękę (ściska ją) i nie trać czasu.
Gala. Nie rozumiem.
Regina. Zrozumiesz, tylko nie ociągaj się. (Do odchodzącego Gali). Panie Galo, kochaj Wanikę, ona twej miłości godna! (Gala wychodzi).


SCENA XII.
Regina sama.

Regina (idzie do drzwi i zamyka je). Więc jestem już po za światem, po za knieją człowieczą!... Ha, jak lekko, nic nie boli! (Oblewa ścianę naftą i podpala ją). Obiegnij płomieniu te ściany i sklep nad nami grób Aurelego. (Wyjmuje z szafy flaszeczkę). Takie krople ściekają z życia w kielich na ostatni toast marzycielom. (Pije. Za sceną słychać gwar i krzyki). Szalej dziczyzno, znieprawiona i rozpojona przez cywilizacyę, już ja na twoje wycia ogłuchnę. (Ponowne krzyki). Ojcze, ty drgnąłeś, że na moich ustach zastygnie złorzeczenie? (Opada przy Makarym). Drogi przyjacielu, ja nie umieram w zwątpieniu zupełnem, to nie było całkowite kłamstwo, którem cię uśpiłam. Nie tak, jak sądziłeś i pragnąłeś, ale i ja wierzę w nieśmiertelność dusz. Jeżeli najdrobniejszy atom nie ginie w naturze, choć się od swych związków odrywa i wyzwala, to również ludzkie myśli i uczucia, chociaż bezimienne i z innemi spojone, pozostają na wieki w duchu świata. Co z dusz naszych wyszło, to trwać będzie. Gala, Wanika, ci wszyscy, po których rozpostarł się nasz wpływ dobroczynny, przedłużą życie nasze za grobem i podadzą jego nić pokoleniom następnym. Ojcze... ja nie kłamałam... Biegnijcie myśli moje w czas daleki i rodźcie nowe... Odlatują... Ojcze!... Aureli!... Jesteśmy już tylko powietrzem świata... przestajemy istnieć a istniejemy... Aureli... Ojcze Makary...

Głosy (za sceną). Dom podpalony!... Niech żyje Tipu-Tip!

SCENA XIII.
Tipu–Tip.

Tipu-Tip (staje w wyłamanych drzwiach, a za nim tłum murzynów). Ha, ha, ha!

KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Świętochowski.