Przejdź do zawartości

Pieśń o Rynku i Zaułkach/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Artur Oppman
Tytuł Pieśń o Rynku i Zaułkach
Podtytuł Nowy cykl o Starem Mieście
Wydawca Wydawnictwo
J. Mortkowicza
Data wyd. 1932
Druk Drukarnia Naukowa
T-wa Wydawniczego
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron

Artur Oppman
Or-Ot

Pieśń
o  Rynku  i  Zaułkach

NOWY CYKL O STAREM MIEŚCIE





WARSZAWA MCMXXXII J. MORTKOWICZ




Drukarnia Naukowa T-wa Wydawniczego w Warszawie
Rynek Starego Miasta Nr. 11


OTWARCIE KSIĄŻKI


Na zamyślonej starych murów karcie
Skąd duch przeszłości skrzył mi się lub żalił,
Chcę znaleźć wyraz, którybym wypalił
Ogniem i złotem, na książki otwarcie.

Bowiem ta książka jest mi jak testament,
Mych snów o pieśni i o życia czynie,
A gdy po wiekach w czyjejś się rozwinie
Skrzydlatej duszy, to będzie, jak djament.

Tysiąc i druga noc się wykrysztali
W Szeherezady staromiejskich ścianach,
I jak ponsowa róża na kurhanach,
Wybuchnie rapsod z tęczy i ze stali.

Staniesz się mieczem i będziesz kometą,
Ze zwycięstw glorji i z błyskawic wstążki,
A żem jest twojem sercem i poetą
Ten wiersz ci kładę na otwarcie książki.



RYNEK STAREGO MIASTA


Jak niegdyś, za cudownej odrodzenia doby,
Gdy życie było barwne, jak słońce i tęcza,
Z murów twych, Stare Miasto, zdzierasz kir żałoby,
I każdy się twój kamień rozkwieca, rozwdzięcza.

Złotem, srebrem, purpurą i niebios błękitem
Lśnią w triumfie wolności ściany twych kamienic,
By w upojeniu szczęścia, świętą krwią zdobytem,
Stać się pieśnią natchnioną zachwyconych źrenic.

Lecz gdy patrzę na ciebie, moje oko żąda
I świadoma przeszłości pragnie moja dusza:
Niech piękność złotowłosa z okienka wygląda,
Niech stoi w progach domu postać patrycjusza.

Niech kolorowym tłumem Rynek się zaludni
I wstanie to, co żyło w pieśni mej ułudzie;
Bo barwne twoje gmachy ubarwią najcudniej
Piękni, dobrzy, wspaniali i dostojni — ludzie.


Jak zwycięski wojownik z utrzymanych szańców
Wołaj na strony świata: jestem wolne, wolne!
I wpleć w życie twych murów, życie ich mieszkańców,
Jak kwiaty ogrodowe i jak kwiaty polne.

Niechaj się przystosuje do twych ścian piękności
Piękność dusz, niech jak gwiazdy wzejdą promieniące
I niech się droga dni twych tak mądrze wyprości,
By z dawnych jaskiń mroku wyjść prosto na słońce.

A gdy tak myślę szarą godziną wieczorną
I w srebrniejące w niebie patrzę gwiazdy pierwsze,
Przypominam twą nędzę, smutną i pokorną,
I moje, z snu niewoli budzące cię wiersze.

Czemuż nie mam powiedzieć, że mi głos anioła
Kazał o tobie śpiewać pieśń, gdzie ból twój szlochał? —
I pełniłem ten rozkaz, wtedy, gdy dokoła
Nikt o tobie nie myślał i nikt cię nie kochał.

Tyś było, Stare Miasto, biedne, zapomniane,
Z krwi niedawno wylanej jeszcze nieoschnięte,
A ja kładłem me pieśni na twą każdą ranę
I ślepym wskazywałem twe cierpienia święte.

Teraz, gdy się znów stroisz swą odwieczną chwałą,
Mogę odejść, twym blaskiem szczęśliwy ogromnie,
Lecz choćbyś o mych pieśniach w szczęściu zapomniało,
Wiem, że musisz przypomnieć i o nich i o mnie.



ZAUŁKI


Lubię was, stare mury, oplecione w bluszcze,
Mchem zielonym porosłe dachówki i cegły,
Opodal szara Wisła monotonnie pluszcze
I przez stęsknione oczy myśli wstecz wybiegły.

Jak cicho tu się żyło i jak błogo pewnie,
W tych ścianach, skąd gra echem mowa dawnych ludzi,
Dni płynęły, jak bajka o śpiącej królewnie,
Na którą wciąż się czeka, którą wciąż się budzi.

Furty, których jakgdyby nikt już nie otwiera,
Okna, gdzie dzikie wino wije się jak wiło, —
I tu widzisz dokładnie, że nic nie umiera,
Że wszystko jest jak było i będzie jak było.

Na rzekę staroświecki spogląda ganeczek
I jaśnieją, jak gwiazdy, niebieskie oczęta,
Drżą w powietrzu melodje najmilszych piosneczek,
Których nikt już nie śpiewa i nikt nie pamięta.


Życie tu się tak dziwnie uczuciem nasila
I tak skraca się przestrzeń lat wielu, snów wielu,
Że wieki, które przeszły, są jak jedna chwila,
Co właśnie w dniu dzisiejszym stanęła u celu.

Gdy zbłądzisz w te kąty o wieczornej porze,
Kiedy wnikliwa cisza nad miastem przepływa,
To tak, jakbyś się ocknął w innej czasów porze,
Która jest twemu sercu jedynie właściwa.

Przeminęły stulecia, a ty wiesz, że ongi
Tak samoś chodził tędy, jak teraz, po wiekach,
I oglądałeś w niszach te same posągi,
Z tem samem drżeniem serca, z tą łzą na powiekach.

I pod tamtemś okienkiem przystawał ukradkiem,
Ukochanej twarzyczki czekając widoku
I rączki, co rzuconym obdarzy cię kwiatkiem,
Byś cudną wizję szczęścia całą noc miał w oku.

Lubię was krętych ulic wąskie korytarze,
Stare domy zaułków, szare i posępne,
Godziny na zamkowym bijące zegarze
I odwiecznych kościołów wieże wniebowstępne.

I choć tak po królewsku ubarwił się Rynek,
Wy zostańcie, jak teraz, w swojej mgle szarości,
Jak lat, które minęły, zmurszały wspominek,
Może smutny, lecz godny i czci i miłości.



WIZJA RATUSZA


Syrena w złotej łusce na ratusznym szczycie
Oczyma zalotnemi na Rynek spogląda,
Patrzy się na jaskrawe swego miasta życie
I od możnych niebiosów jego szczęścia żąda.

Do sali miejskich sądów, schody kamiennemi
Kroczą mądre ławniki i dostojne rajce,
Krwawi się płomieniami katownia w podziemi,
By językami ognia przypiec winowajcę.

Tedy wprzód go się weźmie na torturów łoże,
Iż związał się z czarostwem szatańskiem przymierzem,
A kiedy nad ratuszem rozpalą się zorze,
Rudy łeb przeklętnika spadnie pod pręgierzem.

Potem będzie po Rynku czarnemi nocami
Obnosił długie wieki swe skrwawione łbisko,
Aż ktoś, kto go napotka, omyje go łzami
I dawno zapomniane wyszepta nazwisko.


Pod ścianą stoi «Kuna» pordzewiała trochy,
Gdzie, skazan prędkiem prawem ród przekupek siedzi,
Tam swarzą się za kratą kłótliwe kumochy
I wykrzywiają gęby rozśmianej gawiedzi.

W kipiącym zgiełku kramów, po bokach ratusza,
Rozłożyli bogactwa kupcowie zamorscy,
Daremnie do Golkondy wzdycha biedna dusza,
Bo tam jeno patrycjat i wielmoże dworscy.

Ssie bursztyn dumny Turek w turbana czerwieni,
Jazgocze grubousty, nosaty Ormianin,
A przed nim oboma iskrzy się i mieni
Tęcza litych smyrneńskich i bagdadzkich tkanin.

Piękny italski płatnerz z wzrokiem z aksamitu
Dźwięczy, jakby w swą mowę pieśń gitary wpinał,
Chwali miecz toledański o klindze z błękitu
I cudnie ryty złotem wenecki puginał.

Macają szerpentyny wąsate szaraki
I butnie wspominają: Psków, Kircholm i Chocim;
Wybiegły z księżej bursy rozwydrzone żaki
I jedno mają hasło: «Ot, teraz napsocim!»

Mrok ciska mak nasenny na ratusz i Rynek,
Błąka się pod murami zgubiona niewiasta
I czeka, w gniazdach nocy, na grzeszny uczynek
Zanim pachołki mistrza wyświecą ją z miasta.



RYNEK O ŚWICIE


Szarość Starego Miasta wyświetla się zwolna,
Obłoki w nią poranne sączą płynne srebro,
Od wybrzeża tchnie rzeźwość wiślana i polna:
Świt zaczął swe misterium ze zwykłą celebrą.

Niebo w coraz odmienny rozbarwia się kolor,
W błękitność i w różowość wsiąka dom po domie,
Blade złoto klejnotów nadaje im polor,
Feeryczną na murach tworząc polichromię.

Skrzypnęły w starym dachu sąsiednie okienka:
W lakach, fuksjach, primulkach ogrody hesperyd, —
W jednem splata warkocze w negliżu panienka,
W drugiem — fajkę zapala jowialny emeryt.

W zespół barw pastelowych, co Rynek nasyca,
Od wschodu się niebiosów ton gorętszy wtrąca, —
Aż na buzię dziewczynki i dziadygi lica
Spadła strzała płomienna wschodzącego słońca.


Buchnęły wrząca czerwień, ognista purpura,
Palą się z karmazynem, z karminem, z szkarłatem,
Jakby nagle Żar-ptaka złotokrwawe pióra
Rozgorzały pożarem nad ockniętym światem.

Cud płynie z kuli ognia, jak z Graala misy,
Rozkwit ciska na truchło, jak malunek na tło,
Wypukleją na słońcu zatarte napisy,
Ścian rzeźby, jak w gorączce, wyskakują w światło.

Gdyby cię wzwyż uniosła ta kula daleka,
W światy, któremi kiedyś, jako duch zawładniem,
Widziałbyś: Stare Miasto — to płomienna rzeka,
Wieże: to słupy ognia gorejące nad niem.

Lecz ta kolorów orgja tak prędko przygasa,
Ledwoś je zdołał objąć zdumionem spojrzeniem, —
I zostaje codzienna starych murów krasa,
Co już nie jest królestwem, lecz królestwa cieniem.

W wilgotnych paszcze sieni, w mrocznych domów głębie,
Wpada ranek, rozdrgany sygnaturki dzwonem,
Srebrzyste z nad katedry wzlatują gołębie,
Maczając prężne skrzydła w złocie roztopionem.

W wykuszu na przyrożu, z za żelaznej kratki,
Gdzieś spodziewał się ujrzeć anioła tęsknoty,
Wywiesza stara babka uprane manatki,
I tylko dla nich pragnie słonecznej pieszczoty.



RYNEK W NOCY


Gdy poruszą sprężyny zamkowym zegarem
I północ merlinowskie ukazuje dziwa,
Jak lunatyk, magicznym opętany czarem,
Wznoszę się na wysokość, gdzie mnie księżyc wzywa.

Razem z sinym księżycem, którego promienie
Są dla mnie, jak drabina w sezamy wiodąca,
Odklinam usta domów, ożywiam kamienie
I ciesz się, że niema na niebiosach słońca.

Księżyc jest mojem słońcem jedynie prawdziwem,
On mi świat mój buduje, a tamto go kruszy
I wszystko, co jest we mnie wspaniałem i żywem,
Jak mistrz wyczarowuje z mej tworzącej duszy.

Jestem widzem jedynym na cudów teatrze
I mam pod stopy swemi wieków widowisko,
Okiem, skroś czas widzącem, w Stare Miasto patrzę,
Gdy chcę: wylatam w błękit, gdy chcę: spływam nisko.


Ze ściany się odrywa smok albo chimera,
Chytrego bazyliszka gore wzrok jaskrawy,
Furta mi się po furcie na ścieżaj otwiera, —
Lecz ja wolę wpaść dachem, jak djabeł kulawy.

Od zbudzonych kamienic idą ciche szepty:
Mogę je zmienić w pieśni purpury lub kiry, —
Tak niegdyś ekstatyczne czarodziejstw adepty
Warzyły w złotych tyglach życia eliksiry.

Bo życie jest w tych szeptach ukryte tajemnie,
Które właśnie w mych oczach z letargu się budzi,
Księżycowa potęga wprowadza je we mnie,
A skąpane w krwi mojej znów pójdzie do ludzi.

Rzeczywistość mnie często od siebie odpycha,
Przeto zbawiam się od niej mojem w górę wzbiciem,
Teraz mi Stare Miasto szeroko oddycha,
Ale innym oddechem, ale innem życiem.

Jarzy się możny szkarłat, lśni dziewiczy lazur,
Wieńczą złoto i srebro fantazji świątynię,
Lew dumnie wstrząsnął grzywą, ostrzy władny pazur,
Okręt żagle rozwinął i w poezję płynie.

Sztab księżycowy: gwiazdy błyszczą jak djamenty,
Chwyta je każde okno i każde okienko,
W opajęczonej niszy ożył dawny święty
I błogosławi Rynek nadłamaną ręką ...



DUCHY


Czasem, kiedy samotny w Starem Mieście chodzę,
Zwłaszcza w godzinę zmierzchu pół srebrną, pół ciemną,
Zda mi się: ktoś znienacka stanął na mej drodze,
Jakby mnie chciał zatrzymać i poszeptać ze mną.

Rynek się melancholją wypełnia rozlewną,
Jakby wszystkich łez skrytych spływał deszcz nawalny,
Wkrąg nie widzę nikogo, ale wiem na pewno,
Że jest tu ktoś istotny, chociaż niewidzialny.

Kiedy w własnej mej duszy zatopiony hymnie,
Dumam w starej katedry tęczowym zakątku,
Zmysłem serca wyczuty, duch usiada przy mnie,
Który będzie na końcu i był na początku.

Pod kamienną podłogą próchnieją szkielety,
Tak, jak życie, z dnia na dzień, czyni nas popiołem, —
Nie wiem, kim jesteś, duchu, ale myśl poety
Czuje, żeś był człowiekiem, a jesteś aniołem.


Gdy cichego zaułka każde załamanie
Malują fantastycznie księżycowe smugi,
Na średniowiecznych murów osrebrzonej ścianie,
Obok mojego cienia spostrzegam cień drugi.

Językiem dawno zmarłych gada głaz za głazem,
Skrywane tajemnice zwierzając wzajemnie, —
I tak w pustych ulicach wędrujemy razem
I rozumiem, że tamten chce, by przeszedł we mnie.

Niekiedy, w jasnowidztwa minutę najrzadszą,
Zjawia mi się, wezwany, ten, którego żądam,
A przechodzący ludzie ze zdziwieniem patrzą,
Kogo słucham, na kogo tak chciwie spoglądam.

Ja go znam z nocy natchnień, która grób porusza
I zetlałą garść prochu robi życia zdrojem,
Gdy mi mówi o sobie jakaś wielka dusza,
Przywołana na ziemię uwielbieniem mojem.

Tak mi się w cud zamienia czujny obowiązek,
W którym z żywych kamieni krzesać iskry muszę
I gdyby nie ten bratni z zaświatami związek,
Tobym spalił swe serce i odskrzydlił duszę.

Dlategom przeciw ziemi w nieustannym buncie
I szamotam się z życiem, jak ptak za kratami,
Pozornie tylko żyję pośród was, a w gruncie
Od duchów do was mówię, i jestem z duchami.



POD PAPUGĄ


Na zardzewiałym drążku ptak zielony wisi,
Ponsowy ma czub łebka, a żółty podbrzuszek,
Wiatr, jak łobuz uliczny, igra z nim, kaprysi,
Aż piszczy pręt żelazny, jak dziecko z pieluszek.

Okno półprzysłonięte czerwoną firanką,
Barwną, jak pieprz turecki lub szkarłatne maki,
A w niem karton, podparty zmatowiałą szklanką
Z napisem: codzień obiad, a we czwartek: flaki!

Myśl na Króla Zygmunta marząca kolumnie,
Jak magik lot zniżyła cudownym sposobem,
Papuga tak zalotnie obraca się ku mnie,
Drzwi zlekka uchylone pokazując dziobem.

Dzień umierał. W ulicy robiło się ciemno,
Szła cichością dzwoniąca godzina wieczorna;
Wszedłem — i coś dziwnego stanęło przede mną,
Jakby kruchta kościelna albo sień klasztorna.


Sklepiony sufit, w gockie połamany łuki,
Mrok w kątach: lamp naftowych mdławy blask niewielki.
Bufet, a na nim dzieła kulinarnej sztuki,
Wkrąg zwinięte kiełbasy, spleśniałe serdelki.

Za bufetem chłop rosły, jak saskie drabanty,
I baba, jak antałek, gruba i pękata.
Sam nie wiem czemum jego nazwał: Kalasanty,
A żonę czy wspólniczkę ochrzciłem: Agata.

Skryty w cień doił piwo podejrzany człeczek,
Rudy i zezowaty, jakby świętokradca.
Jadł zrazy dziad w halsztuku, stary jak król Ćwieczek,
Dryblas z poza bufetu mówił mu: Pan Radca.

Umieszczoną nad wejściem popękaną szybką
Zajrzała półdziecięca twarzyczka prześliczna,
Drzwi, pchnięte zgrabną nogą, otwarły się chybko,
I wpadła do garkuchni dziewczyna uliczna.

Pierś dyszała jej ciężko, tchu nie mogła dostać,
Wzrok szalał, jak przed zgrozą, co się zbliża — zbliża,
A mnie mignęła w oczach romantyczna postać
Nieszczęsnej Gualezy z Tajemnic Paryża.

Wsiąkł szynczek Pod Papugą w życiowych omroczach,
Na rubieżach dwóch światów stanął słup graniczny,
A ja widzę do dzisiaj lęk w ogromnych oczach
I dziecięcą twarzyczkę dziewczyny ulicznej...



TARG NA RYNKU


Pstrokate biją barwy małego przechodnia,
Oszołomiony targiem w Stare Miasto patrzę,
Słońce dnia upalnego gore, jak pochodnia,
I wyjaskrawia obraz, jak scenę w teatrze.

Tak się tu czuje dzieciak, jak w ogromnej szopce,
W której ktoś niewiadomy pociąga za sznurki,
Jest ze mną moja mama w babcinej salopce
I dziwne mi na Rynku objaśnia figurki.

Wszystko wkrąg mej osoby kręci się i kipi
I jakby ujazdowski wichrzy się bałagan,
Okręt w sieni Fukiera przyjacielsko skrzypi
I tęsknie tam spoziera każdy Rynku stragan.

Przekupka, którą lekko na grosze oceniasz,
Miód płacąc, koprowinę wymienia na stówki,
A z wstążką orderową beznogi zieleniarz
Kuśtyka co godzina na kapkę kminkówki.


Ze śliczną swoją wnuczką, która siedzi chmurna,
Doniczki krwawych laków okurzając ścierką,
Ujada się kwiaciarka gruba i czupurna —
Może kiedyś w ułanach była wiwandjerką.

W Rynku rzadziej warszawskie spotyka się ciernie,
Siny mundur żandarmski, rudy łeb kałmycki, —
Alem widział tam jeszcze «Pod słońcem» traktjernię,
Którą w starych «Facecjach» rysował Lewicki.

Świst kosa wygwizduje z piwnicznej izdebki
Walczyka o Trepowie, co dostał po pysku,
Nurkuje w tłumie szewczyk i podrzuca trepki,
By nagle wtór piosence dać przy wodotrysku.

Że kosa i łobuza na uczynku schwyci,
Stójkowy jejbohami pysk wykrzywia wilczy,
Lecz na widok munduru moskiewskiej policji
Ptak udaje głupiego i jak ryba milczy.

Wspierając się na lagach, postukując w buty,
Idą drogą do Fary dwaj stateczni siwce,
Jeden jest w granatowej taratatce sutej,
A drugi w malinowej na bok rogatywce.

Pod latarnią księżyca pustoszeją kąty,
I tylko słychać szyldy, które wiatr porusza,
W sercach ludu czerwone zapalając lonty
Przechadza się po Rynku Kilińskiego dusza.



SZYNCZEK NA ROGU


Czerwona lśni latarka nad staremi drzwiami,
Jakby oko pijaka rozgorzałe wódką,
Skrada się ktoś do szynku chwiejnemi krokami,
I tajemniczą furtkę otwiera cichutko.

Zmokłą ma pelerynę i cylinder zmięty,
Bo deszcz pada ulewny i po rynnach pluska,
Zbliża się do szynkfasu głupio uśmiechnięty
I mówi Żydóweczce: «Róziu, daj całuska!»

Dziewczyna w mętne oczy spogląda z pogardą
I na kredowej twarzy widzi wypiek krwisty,
A on dyktuje z czkawką: «dwa jajka na twardo,
Trzy blaszki piołunówki i trzy blaszki czystej».

Wielce są tacy goście w szynku niewygodni,
Szkoda dla borgujących towaru i czasu,
Lecz człowiek, poszukawszy w dwóch kieszeniach spodni
Z emfazą cisnął pieniądz na mosiądz szynkfasu.


Łyknął duszkiem sześć blaszek, a po każdej chuchnął,
Zażądał czarnej kawy: «tylko żeby świeżej»,
Potem stolik i krzesło uważnie odmuchnął,
Jak dandys, który nie chce poplamić odzieży.

Siadł, wsparł głowę na dłoni, i jakgdyby prerja
Roztoczyła się przed nim pełna palm i kwiatów:
Opętanie poezją, młodość, cyganerja
I skrzydła archanielskie do przelotu światów.

Jak niegdyś Napoleon, gdy na piramidy
Patrzył, czterdziestu wieków obudzając echa,
Tak on górne poddasza wywołuje zwidy
I do dawnych przyjaciół tkliwie się uśmiecha.

Dziekoński, Lenartowicz, Wolski, Norwid boski,
Przemienione w anioły uliczne dziewczyny,
Rozdygotany kaszlem Ignaś Komorowski,
I płacząca jesienią melodja «Kaliny».

«Jeszcze sześć takich samych — i arak do kawy!
Płacę! jam dziś bogaty! Róziu! daj całuska!»
Ktoś zagwizdał sztajerka, ktoś ciężko spadł z ławy,
A deszcz leje jak z cebra i po rynnach pluska.

Wypił, przetarł oburącz rozespane oczy,
Splunął w mroczny kąt szynku, gdzie dumał samotnie,
Namyśla się, rozważa, i ku drzwiom się toczy,
I w strugach deszczu znika, jakby bezpowrotnie.



HONORATKA


Goście się zachowują figlarnie lecz dwornie,
Akademik — poeta — oficerek dzielny;
Umie być Honoratka, zgiełkliwa pozornie,
Cichą, jak spisek nocny lub jak szept kościelny.

Dziwny tu jest obyczaj, oddawna przyjęty,
Że wszyscy znać się muszą: obcych się nie znosi;
Ale choćbyś był goły, jak turecki święty,
Poncz, fajkę i fidibus dostaniesz od Zosi.

Śpiewa Stach z Zamiechowa urocze piosenki,
Na hiszpańskiej gitarze przygrywa Zaleski,
A czasami czaruje służebne panienki
Szopenek taki piękny, jak anioł niebieski.

By dobył z klawikordu pieśń gwiazd i eteru.
Z lekkim Frycka oporem ściągnął go Witwicki,
Bo nie łatwo tu sfrunąć prosto z Belwederu,
Po muzycznym wieczorze u księżnej Łowickiej.


Ten, co wkrótce polegnie, młody Suchodolski,
Coś o więźniach na Lesznie i Moskalach nuci;
Jaki być rząd powinien z pęt wyrwanej Polski
Gromami się Mochnacki z Lelewelem kłóci.

Niekiedy pod kawiarnią ktoś łazi, ktoś czeka,
To do wnętrza, jakgdyby przez omyłkę wbiega, —
A nazajutrz Konstanty pieni się i wścieka
I wrzeszczy: «Lubowidzki! znów ubili szpiega!»

Nagle w trakcie rozmowy na stół młodzian wskoczy:
Nabielak czy Nebaby śpiewak ukraiński,
I rozgorą jak żagwie płomieniste oczy,
I z kazamat Zamościa mknie jęk: Łukasiński!

Jeszcze chwila i chórem zatrzęsą się ściany,
Nikt nie zważa czy Makrot nie słyszy lub słyszy,
I pieśni Marsylczyków, co depcze tyrany,
Koncertant Belwederu, Chopin towarzyszy.

Jakoś na Saskim Placu parada utyka
I z cywilną ludnością nie idzie jak z płatka;
Toż wraz to akademik, to oficer znika —
A gdzie: wie cesarzewicz — i wie Honoratka.

Wykrwawia się w kawiarni noc zemsty i szału...
Furczą lance pod Stoczkiem... grzmią grochowskie fronty...
Zamilknij! to na sercach z ognia i kryształu
Pisze Muza: Listopad Dwudziesty Dziewiąty...



WŁÓCZĘGA


Gdym chciał z dnia dzisiejszego zbiec choć na momencik,
By stokroć już czytaną jeszcze czytać księgę,
Wymykałem się z klasy, młodziutki studencik,
Po skrytkach i kryjówkach odświęcać włóczęgę.

Znałem dobrze te stare kryjówki i skrytki,
Zapalny entuzjasta, dziecinny erudyt,
Lecz mi szperać ciekawe przeszkadzały żydki
I rozstawione kosze brudnych Fajg i Judyt.

Krok w krok łaziły stale za mych butów echem
Zabłocone Aronki, obszarpane Icki; —
Na to samo mi kiedyś skarżył się z uśmiechem,
Mówiąc o swych wędrówkach, Wiktor Gomulicki.

Z tradycji staromiejskiej, z ustnego wspominku,
Wiedziałem ciekawostki saskich lat struktury:
Podziemne wąskie przejście na Brzozową z Rynku
I po mostkach na Bugaj od Zielonej Góry.


Zmysłem się artystycznym kierując najzdarniej,
Najpiękniejsze widoki odnalazł poeta:
Przy baszcie na Boleści z podwórca garbarni
I wprost Długiej, u zbiegu Mostowej i Freta.

Jak się podłość i zdrada w krwi potokach gasi
Mówiło mi urwisko nad wiślanym brzegiem,
Gdzie «Pod zdechłym zającem» sztyletnicy nasi
Z niejednym się moskiewskim uwinęli szpiegiem.

Pewien mi strych, co święto, był wotywną sumą,
Skąd, zda się, w świt swobody z gniazd pajęczych wzlecim,
A każdy z uczestników opowiadał z dumą
O czynach swego ojca w Sześćdziesiątym Trzecim.

Na tych tajnych zebraniach bez różnicy żadnej
Bywali chrześcijanie i izraelici, —
I przychodził najpilniej jeden chłopczyk ładny
Z oczami, w których żar się prozelitów świéci

Wrażliwy, jak nerw, honor uczniowskiej gromady
Wzbraniał z nim jakichkolwiek psot i fanaberji,
Bośmy wszyscy wiedzieli, że ten żydek blady
Ma ojca i dziada za bunt na Syberji.

Kiedy o tem przypomnę, wspominam ze łzami,
Szlachetne ich nazwiska zmilczając umyślnie,
I nie mogę rzec słowa drżącemi ustami,
Na które Duch najczystszy: Lange mi się ciśnie...



DACHY


Świat dachów staromiejskich jest to świat odrębny,
Jak z blachy zardzewiałej dziwacznie pogięty,
Zjeżony karpiówkami jak potwór stuzębny
I sztucznie połamany w skręty i zakręty.

Na ten poemat dachów, gdy poglądam z góry,
Jak zbieracz, co odkopał precjoza rozliczne,
Podziwiam arabeski zamierzchłej kultury
I wnikam niespodzianie w zjawy fantastyczne.

Każdy dom ma tu swoją poetycką postać,
Do żadnego z sąsiadów niepodobny całkiem, —
I gdybym kiedykolwiek miał czemś z muru zostać,
Tylko takiego dachu chciałbym być kawałkiem.

Mam słońce i lazury, mam zieleń facjatek
I podstrysze do marzeń jak piwnicę winiarz,
Cieszy mnie w oknie panna i w jej ręku kwiatek,
A straszy wyłażący z dymnika kominiarz.


Takim tchem średniowiecza, cudownym jak baśnie,
Lub jak sen pijanego Michała Anioła,
Na Rynku staromiejskim dwieście lat jest właśnie
Czamerów kamienica, róg Krzywego Koła.

Jej dach, kaprys poety, ma trzy kondygnacje,
Jakby je mistrz wysyłał na żórawich piórach,
Pierwsza — to okap domu, druga: świętych stacje,
A najwyższa, jak widmo, ginie już w lazurach.

Dachy są koronami staromiejskich tynów,
Malowane od wieków wszystkich blasków tęczą,
I jak skroń bohaterów girlandy wawrzynów,
Tak je kołpaki śniegu albo słońca wieńczą.

Stosownie do dnia pory mają różne barwy
I różne obyczaje przygodnych mieszkańców,
W noc koty po nich krążą, jakby czarne larwy,
Skore do spazmatycznych romansów i tańców.

Uwypukla raj koci srebrnolica Djanna
Dachówki ich łożnicy srebrząca jak blaszki,
Z poza fuksyj kwitnących zerka stara panna
I chciwie podpatruje Maciusiów igraszki.

A gdy nów tajemniczy sinem światłem broczy
I Bóg mi daje czytać z przeszłości kurhanu,
Z podniebnego pięterka zatapiam w nie oczy,
Chłonąc kolory miedzi, kiru i grynszpanu.



KOŚCIOŁY


Takie dziwne, od innych odmienne kościoły,
W uroczystej zadumie duszom odemknięte,
Jakby w nie najżarliwsze schodziły anioły
W liljowych dalmatykach odprawiać msze święte.

Lubię je nawet wówczas, kiedy ludu pełne
Unoszą się z padołu głosy niestrojnemi,
Wierząc, iż na nie spłyną odpusty zupełne
I do bezgrzesznych niebios zabiorą wprost z ziemi.

Lecz najbardziej mi bliskie i najbardziej drogie
Są wtedy, gdy usiadam w zakątku znajomym
I otwieram me serce smutne i ubogie,
I rozmawiam poufnie z Chrystusem widomym.

Przez odwieczne witraże tęczy blask się toczy
I rzuca złote róże w głąb świątyni ciemną,
A ja w wszystkowidzące patrzę Jego oczy
I wiem, że On mnie słucha i współczuje ze mną.


Omszały święty Marcin, ciche Sakramentki,
Panna Marja patrząca w wschód i zachód krwawy
I dzwonek katedralny tak nagły i prędki,
Jak w momentach przerażeń wołanie Warszawy.

Z tych murów myśl ma czyta etapy męczeństwa
I wspólne karty dziejów pół polskie, pół boskie,
Złudne jutrznie narodu, nocne nabożeństwa
I zamkniętych kościołów wizje Grottgerowskie.

Pieśń mówiła ojczyźnie: «Trwaj z wyniosłem czołem»,
I kościół jej proroczył, że jak Chrystus wskrześnie,
Szedł straszny rok za rokiem, kościół był kościołem,
Ale stał się Warszawie spiskiem jednocześnie.

To wszystko przypominam, pamiętne od dziecka,
I wpajane przez Matkę w godzinach modlitwy,
Gdy święty bunt Polaków, wiara staroświecka
Do codziennej mnie z wrogiem hartowały bitwy.

Mur każdy poszczerbiony od setek kul wroga
I od klęczących kolan każdy próg zdeptany, —
Przeto one są dla mnie, jak relikwiarz Boga,
Pełne krwi Chrystusowej z krwią narodu zlanej.

Dziś, gdy władzę szatana zwyciężył znak Krzyża
I zaklęcie szatańskie mieczem jest odklęte,
Do wspomnień mych i waszych me serce się zniża,
Kościoły staromiejskie! Święte! Święte! Święte!



KRZYWE KOŁO


Pamiętam jak mnie zawsze bawiło, smarkacza,
Imionisko niezgodne z prawdą, i z oczyma:
To Koło, co bynajmniej koła nie zatacza,
I umieszczona w nazwie krzywość, której niema.

Chyba to najciekawszy z warszawskich zaułków,
Kamiennemi Schodkami i Pocztą obramion,
Patrzący na czerkieskich dżygitówkę pułków,
Co były jednem z dzikich namiestnika znamion.

Krzywe Koło jest punktem jakgdyby centralnym
Zbiorowiska najstarszych ulic i uliczek, —
I trzeba tylko spojrzeć wzrokiem idealnym,
By wnijść w jasnowidzeniu do historji drzwiczek.

Kiedy zamknę źrenice na to, co jest wokół,
Gdzie jak ślepi się snują kretyni i błaźni,
Panoramę stuleci przefruwam jak sokół
I wszystko, co w niej było, widzę najwyraźniej.


Zmurszały gmach Ojczyzny wstrząsł się jak od gromu:
Idą za echem Francji mężowie szlachetni:
Na rogu Nowomiejskiej od Dekerta domu
Czarna zdąża Procesja na Sejm czteroletni[1]

I oglądam Warszawę w innym znów kolorze,
Jakbym z krwi i z płomieni włożył żrące szkiełka:
Ostatnie, z bierwion smolnych, czarownicy łoże
I ryk zgrai ohydnej na placu Piekiełka.

Jakby sprośnych szatanów zabrzmiał śmiech szyderski,
Słychać rechot plugawy i nierządne śpiewki:
To gzi się w Międzymurzu, w uliczce Rycerskiej,
Zamtuz kata: za lubość wyświecone dziewki.

Igrzyska Czarnej Śmierci widzę dobę gniewną:
Zesłaną przez Turczyna zemstę na Polakach,
Powietrznego burmistrza, imcipana Drewno,
I trupy z pustych domów ściągane na hakach.

Nito w locie bumerang, wracam do początku,
Do Poczty, którą niegdyś stworzył Montelupi,
I w obronnych się murów zakochuję szczątku,
Co z bezmyślną ludnością czas bezczelny łupi.

Tak to mi się na jawie marzenie odtwarza
I ciemnemi nocami nieraz na mnie woła,
Bym w to wszystko, co mi się śni i wyobraża,
Przyszedł spojrzeć raz jeszcze od Krzywego Koła.



REWOLUCJA


Nie wiem jakbym miał nazwać duszę twą, o ludu,
Z którego krew toczyła stu lat egzekucja,
Lecz, gdyś drżał każdem tętnem do wolności cudu,
To hasło takiej duszy ja znam: Rewolucja!

Jak miecz, co raczej pęknie, niż go nędznie pogniem,
Lub orkan, co prócz Boga, niema kogo słuchać, —
Tak ty wciąż buntowniczym trawiłeś się ogniem,
By jak miecz i jak burza na wroga wybuchać.

Któż jak ty umiał pięścią arsenał zdobywać
I tak stać przeciw kulom pod królem Zygmuntem?
Nikomu kajdan nie kłaść, swoje zawrze zrywać
I żyć nietylko chlebem, lecz pieśnią i buntem?

Któż jak ty po Europie bystrym duchem lata,
Śledząc u wszystkich ludów zemsty eumenidy?
Czy Kossut z Garibaldim nie naprawią świata?
I czy Polski nie zbawią Napoleonidy?


Nikt na świecie tak nie czuł, że się pora zbliża,
Która ludu rękoma wygna precz tyrany,
I nikt się tak nie cieszył triumfem Paryża,
Kiedy strącał Burbony albo Orleany.

Moskal sięgał, gdzie trafił, jak olbrzym sturęki,
A lud nie tracił nigdy werwy i fantazji,
I ukradkiem śpiewając wzbronione piosenki
Robił swoją robotę i czekał okazji.

Każdy gest, każdy wyraz, każdy koncept ostry,
Przez warszawską ulicę z miejsca był odczuty,
I wszystkie warszawianki, jak rodzone siostry,
Do skonania rodzinnej broniły reduty.

One to, do staruszki od dziewczynki małej:
Złote gwiazdy ojczyzny, lśniły w każdym domie,
I wiedząc, że w nie patrzy krwawy Orzeł Biały,
Rozżarzały w młodzieńcach nienawiści płomię.

Bo kochać wtedy tylko święte ma się prawo,
Gdy serce każdem czuciem żre i kąsa wroga, —
A tyś to, jak nikt inny, umiała, Warszawo,
W Bogu widząc Ojczyznę, a w Ojczyźnie Boga.

Przeto czuję cię duszą i myślą i ciałem,
Jakbym był twym, krwią świętych przesyconym gruntem,
I jestem z twoim wzlotem, jestem z twoim szałem,
I z twoim, wbrew niewoli i podłości, buntem!...



DZWONY


Kiedy rankiem lub w cichą godzinę wieczorną
Na wieżycach kościelnych srebrny dzwon uderza,
Z rozrzewnieniem wspominam modlitwę nieszporną
I naiwne me prośby z pierwszego pacierza.

Stałaś przy mnie, Ojczyzno, gdy na Anioł Pański
Krwią płakały melodje z mogił wzlatające,
Które grał mi dzwon farny albo augustjański
Za prochy w łzach tęsknoty na tułactwie śpiące.

Bo rozszerzałem w sobie myśl serca tych dzwonów,
Bijących za poległych z niewiernymi w wojnie,
Na wszystkich, co śpią zdala od polskich zagonów,
A o których wiedziałem, że śpią niespokojnie.

Dźwięk leciał skrzydłem sławy po wiślanej fali
I od murów się miasta odbijał donośnie,
A jam czuł jak mi dusza zrywa się i pali
I jak w piersiach młodzieńczych pieśń zwycięstwa rośnie.


Tak poważnie, tak rzewnie wzbijały się tony,
Słuchała ich Warszawa czcią pokorną zdjęta, —
I cóż przeto dziwnego, żem kochał was, dzwony,
Jak kogoś, który wszystko kocha i pamięta?

Znam was, znam każdy odgłos, i powiedzieć mogę,
Lub raczej mowę waszą wyśpiewać najprościej:
Kiedy gracie na alarm, walicie na trwogę —
I tylkom w dzwonach nie słyszał radości.

Dziś zmieniło się wszystko, nawet i pieśń wasza
Rozbrzmiewa tak inaczej, tak dumnie, tak pięknie,
Ma w sobie gromy armat, ma piorun pałasza —
Że myślę: od zachwytu spiż dzwonowy pęknie.

Wtedy mi się chce klęknąć i powietrzną drogą
Myśl słać, jak srebrny obłok, co niebem przepływa
I szeptać tym, co zmarli, że już usnąć mogą
I mówić tobie, Polsko: jakaś ty szczęśliwa...

Jedno tylko mam jeszcze przedśmiertne życzenie,
Ostatnią prośbę do was, dzwony staromiejskie:
Za natchnienie mych pieśni, jeślim miał natchnienie,
Zadzwońcie mi u trumny w tony czarodziejskie.

Ukochaną od dziecka swą melodją śpiewną
Niech mi się dzwon po dzwonie srebrnie rozkołysze,
A Bóg da, że na mgnienie ocknę się na pewno
I tę pieśń pożegnalną w trumnie swej usłyszę...



ZAMKNIĘCIE KSIĄŻKI


Wszystko, co życie najpromienniej czuło:
Wiarę ostatnią, kochanie najpierwsze,
Jak serce, krwawą owinięte stułą,
Tobie, Warszawo, złożyłem w te wiersze.

Jam kochał ciebie, i będę do końca,
A ty wiesz o tem do rdzenia twych kości,
I w noc niewoli bardziej niźli słońca,
Chciałem twej duszy i twojej miłości.

Że lud twój nigdy nie giął dumnych grzbietów,
I był, w kajdanach, bohaterów kastą, —
Najpłomienniejszych miałaś swych poetów,
Jak żadne inne, ukochana, miasto.

A gdy przypomnisz jak w twojej ulicy,
Plwał żołdak pruski, gnał tabun kałmycki
Zadrżyj! — i zapisz na serca tablicy:
Słowacki, Oppman, Miron, Gomulicki...



POD ZNAKIEM POETÓW
DO JAKÓBA MORTKOWICZA



Okiem poezji jakże sięgnąć lubię
W czas Króla Stasia, krynolin, bawetów, —
Wdzięcznym ci wtedy, że, Panie Jakóbie
Dom swój nazwałeś «Pod znakiem Poetów».

Znów w rzeczywistość dawny wiek się wciela
I ten błysk słońca, co lśnił w dni pochmurne,
Godnie i pięknie odtworzyłeś Grella
I jego druków ukochanie górne.

W królewskich barwach Stare Miasto patrzy
Na twą straż pilną ojczystego znicza,
I coraz wita jakiś druk najrzadszy,
Jak dawniej Grella, teraz Mortkowicza.

Rośnie foljałów wiekopomna sterta,
Z małych książeczek wielka myśl jaśnieje
I tak się cieszy zacny duch Dekerta,
Że się to wszystko w Starem Mieście dzieje.


A gdy obwieszczasz ku poezji chlubie,
Wciąż nowe imię, co sławą migota,
Muszę otwarcie rzec, Panie Jakóbie,
Że w twoim spisie przecież brak Or-Ota.

A że mi może do odlotu blisko
I w pozaświaty mogę śmignąć ptakiem,
Niechże i moje ozwie się nazwisko
W twej oficynie «Pod poetów znakiem».






  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Artur Oppman.