Przejdź do zawartości

Piękny chłopiec/Część druga/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Guy de Maupassant
Tytuł Piękny chłopiec
Podtytuł Powieść
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1912
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Kraków, Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Bel-Ami
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.

Dwa miesiące upływało już od zawładnięcia państwem marokkańskiem. Francya, władczyni Tangeru, dzierżyła w swej dłoni całe wybrzeże afrykańskie morza Śródziemnego, sięgając aż do Trypolisu i zagwarantowała wszystkie długi nowo włączonych posiadłości.
Chodziły wieści, iż dwóch ministrów zarobiło na tej wyprawie około dwudziestu milionów franków, a nazwisko Laroche’a-Mathieu wymawiano nawet głośno.
Co do Waltera, nie było to już dla nikogo tajemnicą, że zarobił podwójnie na całym interesie, po pierwsze, że na pożyczce marokkańskiej zyskał od trzydziestu do czterdziestu milionów franków; a powtóre, iż zarobił również na marokkańskich kopalniach miedzi około dziesięciu milionów i prócz tego jeszcze na olbrzymich obszarach, kupionych za bezcen przed zaborem, a odsprzedanych nazajutrz francuskim Towarzystwom kolonizacyjnym.
W ciągu kilku dni stał się jednym z wszechwładnych panów tego świata, jednym z owych potentatów finansowych, potężniejszych od królów, przed którymi zginają się głowy, a usta plamią się podłością, nikczemnością i zawiścią, ukrytemi na dnie serca ludzkiego. Nie był to juź teraz ów żyd Walter, stojący na czele podejrzanego banku, dyrektor dziennika niepewnej opinii i podejrzywany o niejasne zamiary deputowany. Teraz — był to pan Walter, bogaty izraelita.
I chciał dać tego dowód.
Wiedząc o złym stanie interesów księcia de Carlsbourg’a, posiadającego jeden z najpiękniejszych pałaców na przedmieściu Saint-Honoré, z ogrodami, wychodzącymi na pola Elizejskie, zaproponował mu sprzedaż pałacu wraz ze wszystkiemi ruchomościami, nie dając ruszyć choćby jednego fotelu — w ciągu dwudziestu czterech godzin. Ofiarował w zamian trzy miliony franków. Książe skuszony cyfrą, przystał na zamianę.
Nazajutrz rozgościł się Walter w swojej nowej rezydencyi. Wówczas to przyszła mu do głowy myśl, prawdziwa myśl zwycięzcy, który chce zdobyć Paryż, pomysł godny Napoleona.
Całe miasto biegło teraz oglądać olbrzymie płótno pędzla węgierskiego malarza Karola Markowicza, wystawione u Jakóba Lenoble’a, przedstawiające Chrystusa idącego po falach. Rozentuzyazmowana krytyka artystyczna orzekła, iż praca ta jest ostatecznym wyrazem doskonałości bieżącego wieku. Walter kupił ten obraz za pięćkroć sto tysięcy franków, a zabierając go do siebie, przeciął w jednej chwili całe zaciekawienie publiczne, zmuszając temsamem cały Paryż do interesowania się jego osobą, do zazdroszczenia mu, obgadywania go lub wychwalania.
Następnie rozgłosił przez dzienniki, iż zaprosi na wieczór całe wybitniejsze towarzystwo paryskie i da mu możność napawania się tem arcydziełem mistrza zagranicznego, by tym sposobem odeprzeć zarzut, iż chciał być wyłącznym posiadaczem znakomitego płótna.
Dom jego będzie otwarty dla każdego, może wejść, kto zechce.
Wystarczy okazać przy wejściu kartą zapraszającą.
Kartę zaś ułożono jak następuje: „Państwo Walter mają zaszczyt prosić do siebie w dniu trzydziestym grudnia, o godzinie dziewiątej wieczorem, celem obejrzenia płótna Karola Markowieza: „Jezus idący po falach“, które będzie oświetlone światłem elektrycznem.
Niżej w post*scriptum, dopisano maleń — kiemi literami: „Tańce rozpoczną się po północy“. Zatem ci, którzy zechcą pozostać, zostaną, a z pomiędzy tych znowu, Walter zrekrutuje przyszłe znajomości.
Inni będą oglądać płótno, pałac i jego właścicieli, ze zwykłą impertynencyą światowców lub z obojętną ciekawością, poczem odejdą sobie, jak przyszli. Lecz Walter wiedział dobrze, że powrócą kiedyś do niego, jak bywają u jego braci izraelskich, tak jak on wzbogaconych.
Trzeba tylko, by weszli do jego domu, by weszli ci wszyscy tytułowani i wzmiankowani po dziennikach; a przyjdą z pewnością, by zobaczyć człowieka, który w ciągu sześciu tygodni zarobił pięćdziesiąt milionów franków; przyjdą, by zobaczyć, kto też będzie u niego; wreszcie dlatego, że miał dobry smak i zręczność zaproszenia ich do oglądania znakomitego obrazu chrześcijańskiego u niego, — syna Izraela.
Jakoby im mówił: „Patrzcie, zapłaciłem pół miliona za chrześciańskie arcydzieło Markowicza, za Jezusa idącego po falach. A dzieło to pozo — stanie u mnie i dla mnie, w domu żyda Waltera.
O zaproszeniu tem wiele rozprawiano w sferach książęcych, jak klubowych. Ostatecznie nie zobowiązywało ono do niczego. Pójdą tam tak, jak chodzą oglądać akwarelle u Petit’a. Walterowie posiadają arcydzieło. Otwierają wieczorem podwoje swego pałacu, chcąc wszystkim dać możność oglądania tego arcydzieła. Nic więcej.
Vie Française, od dwóch tygodni reklamowała w zręcznych artykułach ów wieczór, naznaczony na dzień trzydziestego grudnia i starała się jak najbardziej rozpalić ciekawość publiczną.
Du Roy był wściekły na powodzenie Waltera.
Zdawało mu się przedtem, że jest bogatym, posiadając owe pięćkroćstotysięcy, wyłudzone żonie, a teraz oto zdało mu się znowu, iż jest straszliwym biedakiem, porównywując swój nędzny majątek z tym milionowym deszczem, padającym dokoła niego, a z którego on nie mógł nic pochwycić.
Zawistna ta złość rosła, potęgowała się w nim z każdym dniem. Zły był na Walterów i nie chciał już u nich bywać; zły był na żonę, która oszukana przez Laroche’a, odradziła mu nabycie akcyj marokkańskich, a najbardziej wściekał się na ministra, który go podszedł, który się nim posługiwał i który dwa razy tygodniowo obiadował przy jego stole. Jerzy służył mu za sekretarza, ajenta, rączkę do pióra, a pisząc pod jego dyktandem, czuł gwałtowne pragnienie zduszenia tego tryumfującego zwierzęcia. Jako minister, Laroche miał średnie powodzenie, a dla utrzymania teki, musiał się taić, iż teka ta jest wypchana złotem. Du Roy jednak czuł doskonale to złoto, czuł je w wynioślejszych słowach spanoszonego adwokata, w ruchach jego bardziej impertynenckich, w twierdzeniach stanowczych, w nadzwyczajnej pewności siebie. Laroche królował teraz w domu Jerzego Du Roy; zajął dni i miejsce, należące przedtem do hrabiego Vaudrec’a, a do służących przemawiał, niby drugi pan domu.
Jerzy tolerował go, drżąc ze złości, jak pies, co chciałby ugryść, lecz nie śmie. Wobec Magdaleny natomiast okazywał się nieraz szorstkim, lecz ona wzruszała ramionami i obchodziła się z nim, jak z dzieckiem niesfornem. Dziwił ją jednak ten jego ustawiczny zły humor.
— Nie rozumiem cię — powtarzała. — Nie rozumiem, czemu tak ustawicznie narzekasz. Masz przecie stanowisko świetne.
Odwracał się plecyma i nie odpowiadał.
W pierwszej chwili postanowił, że absolutnie nie pójdzie na wieczór do redaktora i że wogóle nie przestąpi już progu tego obrzydliwego żyda.
Od dwóch miesięcy pani Walter zarzucała go codziennie listami błagającemi, by przyszedł, by wyznaczył miejsce spotkania, bo nareszcie pragnie mu wręczyć owe siedmdziesiąt tysięcy franków, zarobionych na akcyach.
Nie odpowiadał jej wcale, a listy rzucał w ogień. Nie dlatego to jednak czynił, by nie chciał przyjąć tak znacznej sumy, lecz poprostu, chciał ją doprowadzić do szaleństwa, chciał zgnieść ją swoją wzgardą, rzucić ją sobie pod nogi. Była zbyt bogatą! On chciał się okazać dumnym. W dniu wystawienia obrazu przez Walterów, Magdalena usiłowała dowieść Jerzemu, iż postanowienie jego nie ma najmniejszej podstawy.
— Dajże mi święty pokój — odpowiedział. — Pozostanę w domu i basta.
Po obiedzie jednak zmienił nagle zdanie.
— No, trzeba jednak pójść na tę procesyę — odezwał się — Ubierz się szybko.
Spodziewała się tego.
— Za kwadrans będę gotową.
Ubierał się, mrucząc ustawicznie i w powozie jeszcze nie mógł zaprzestać pogróżek.
Główny wjazd do pałacu książąt de Carlsbourg, oświetlony był czteremi lampami elektrycznemi, przypominającemi cztery małe błękitnawe księżyce, umieszczone po rogach dziedzińca. Wspaniały dywan pokrywał stopnie wysokiej galeryi, a na każdym z tych stopni stał wygalowany lokaj, sztywny jak posąg.
— A to dopiero szyk dorobkiewiczowski — mruknął Du Roy. Pogardliwie wzruszył ramionami, lecz serce ścisnęło mu się zazdrością nieopisaną.
— Cicho bądź i staraj się także dojść do tego — rzekła Magdalena.
Weszli na galeryę i oddali okrycia lokajom. Było już mnóstwo gości, zdejmujących również futra.
— Bardzo piękne! bardzo piękne! — szeptano dokoła.
Olbrzymi przedsionek, obity był kosztownymi gobelinami, przedstawiającymi historyę Marsa i Wenery. Na lewo i na prawo prowadziły dwie odnogi schodów pałacowych, łączących się na pierwszem piętrze. Poręcze były wykonane z kutego żelaza, którego stare złocenia rzucały delikatne smugi światła wzdłuż stopni z czerwonego marmuru.
Przy wejściu do salonu dwie małe dziewczynki, ubrane jedna w różową a druga w niebieską gazę, ofiarowywały damom bukiety z świeżych kwiatów. Uważano ten pomysł za doskonały.
W salonach roił się już tłum zwiedzających. Większość kobiet nosiła toalety spacerowe, chcąc tem zaakcentować, że przychodzą tu, jak na każdą inną wystawę. Te, które miały zamiar zostać na balu, były w sukniach wyciętych z obnażonemi ramionami.
Pani Walter, otoczona przyjaciółmi, siedziała w drugim salonie i odpowiadała na ukłony zwiedzających. Wielu jednak z przybyłych wcale jej nie znało i spacerowało, jak po muzeach, nie troszcząc się o właścicieli pałacu.
Na widok Du Roy’a, stała się trupio-bladą i uczyniła ruch, jakby chciała iść na jego spotkanie. Następnie znieruchomiała, czekając. Jerzy złożył jej ukłon ceremonialny. Magdalena zaś zaczęła obsypywać ją czułościami i komplimentami. Du Roy pozostawił żonę przy redaktorowej, sam zaś zginął w tłumie publiczności, chcąc nasłuchać się — jak przewidywał — złośliwych uwag.
Pięć równoległych do siebie salonów, obitych kosztownemi materyami, haftami włoskimi lub wschodnimi dywanami różnorodnego stylu, mieściło w sobie obrazy starych mistrzów. Nadewszystko zwracał powszechną uwagę mały salonik, w stylu Ludwika XVI, rodzaj buduaru, obitego całkowicie blado-niebieską materyą, zarzuconą gęsto bukietami z róż. Niskie meble ze złoconego drzewa, pokryte takąż samą jak ściany materyą, wykonane były artystycznie. Jerzy rozpoznawał w okół same znakomitości. Była tu księżna de Ferracine, hrabia i hrabina de Ravenel, generał książę d’Andremont, prześliczna margrabina des Dunes, dalej wszystkich i wszystkie, które można spotkać na każdem pierwszem przedstawieniu. Naraz uczuł, iż chwyta go ktoś pod ramię i jednocześnie usłyszał głos, młody i uszczęśliwiony, szepczący mu do ucha:
— Ach! nareszcie! pokazałeś się nareszcie, szkaradny Bel-Ami. Dlaczego nie przychodziłeś do nas tak długo?
Była to Zuzanna Walter, patrząca na niego w tej chwili swemi porcelanowemi oczkami. Twarzyczkę osłaniał zwykły obłoczek jasno-blond loczków.
Rad był z tego spotkania i serdecznie uścisnął podaną rączkę.
— Nie mogłem... — zaczął się tłómaczyć. — Tyle miałem zajęcia w ciągu tych długich miesięcy. Nie wychodziłem prawie z domu.
— To źle, bardzo źle — poczęła z powagą. — Zrobiłeś nam tem wiele przykrości, ponieważ mama i ja, wprost cię ubóstwiamy. Ja bo nie mogę się obejść bez ciebie. Jeśli pana niema, nudzę się okropnie. Widzi pan, mówię to tak otwarcie, a to dlatego, byś nie miał już prawa porzucać nas na tak długo. Podaj mi pan ramię. Pokażę ci sama Chrystusa, idącego po falach. To aż tam, na samym końcu. Ojciec umieścił go na samym końcu, by musiano oglądać cały pałac. Coś śmiesznego, jak on się pyszni tą rezydencyą.
Szli wolno, poprzez tłumy. Wiele osób odwracało głowę, chcąc się przypatrzeć temu pięknemu młodzieńcowi i tej zachwycającej laleczce.
— Patrzcie! A to śliczna para! — odezwał się jakiś znany malarz. — Doprawdy, można się zachwycać.
— Gdybym tak był na prawdę mądry, to powinienbym się był ożenić z tą oto dziewczyn nąmyślał Jerzy. Było to przecież możliwe. Jak mogłem o tem nie pomyśleć? Jak mogłem brać inną? Co za szaleństwo! Zawsze postępujemy za prędko, nie zastanowiwszy się dostatecznie.
I zazdrość, zazdrość gorzka, zaczęła kropla po kropli przepełniać mu duszę — zalewać żółcią całą jego radość, zohydzać całe jego istnienie.
— Ach! przychodź często, Bel-Ami — mówiła Zuzanna. — Teraz, gdy ojciec mój taki bogaty, będziemy urządzać przerozmaite zabawy. Będziemy się bawić jak szaleńcy.
— Ach pani! Pani wyjdzie teraz za mąż — odpowiedział, idąc za wątkiem swoich myśli. — Za jakiego pięknego, cokolwiek zrujnowanego księcia, a wówczas nie będziemy się już mogli widywać.
— Ach! nie, jeszcze nie teraz! — zawołała z zupełną szczerością. — Ja chcę takiego, któryby mi się podobał, bardzo podobał. Majątek mój wystarcza dla obojga.
Uśmiechnął się uśmiechem dumnym i ironicznym i począł jej wymieniać nazwiska przechodniów, potomków starej szlachty, którzy posprzedawali swe zardzewiałe tytuły córkom finansistów, jak ona, i żyli teraz blisko lub daleko od swoich zon, swobodnie, niezależnie, jako ludzie znani i szanowani.
— Ręczę pani — zakończył — iż najdalej za pół roku dasz się złapać na tę przynętę. Będziesz się nazywała jaką panią margrabiną, hrabiną, lub jaśnie oświeconą księżną, a na mnie patrzeć będziesz wówczas z całej wysokości swego stanowiska.
Oburzyła się i uderzając go w ramię wachlarzem przysięgła, iż pójdzie tylko za głosem serca.
— Zobaczymy; zanadto pani na to bogata — odparł ze śmiechem.
— Ale pan również odziedziczył jakiś spadek? — zagadnęła znów Jerzego.
— Ach! nędzota. Nie warto wspominać. Zaledwie dwadzieścia tysięcy rocznego dochodu. Na dzisiejsze czasy, to bagatela.
— Ale żona pańska odziedziczyła również...
— Tak, milion na nas oboje. Czterdzieści tysięcy franków dochodu. Przy takiem bogactwie nie możemy nawet trzymać powozu.
Doszli teraz do ostatniego salonu, poza którym umieszczone były cieplarnie, rodzaj zimowego ogrodu, pełnego drzew podzwrotnikowych i nadzwyczajnej rzadkości kwiatów. Wchodząc w to cieniste miejsce, oddychało się jakąś ciepłą świeżością wilgotnej ziemi i ciężkim zapachem roślin. Atmosfera dziwnie słodka, niezdrowa a urocza, oszałamiająca jakiemś tchnieniem sztucznem, denerwującem i obezwładniającem. Stąpało się tu po dywanie, ułożonym jakby z mchu, a po obu stronach alei ciągnął się szpaler rozłożystych krzewów. Nagle na lewo, Du Roy spostrzegł pod rozłożystą palmą rodzaj sadzawki, zamkniętej w marmurowym basenie, w którym możnaby się wykąpać i na którego brzegach, cztery porcelanowe łabędzie wyrzucały wodę z dziobów nawpół rozwartych.
Dno sadzawki wysypane było złotym piaskiem, a w wodzie pluskały wielkie czerwone ryby, dziwaczne chińskie straszydła, o wypukłych oczach, łusce obramowanej niebieską lamówką — rodzaj wodnych mandarynów; zawieszone nad złotą głębiną, przypominały oryginalne hafty egzotyczne.
Dziennikarz zatrzymał się, tłumiąc gwałtowne bicie serca.
— Co za zbytek, co za zbytek — myślał. — Oto dom, w którym można używać. Dlaczegóż ja nie miałbym dojść do czegoś podobnego?
Myślał nad potrzebnymi do tego środkami, a nie mogąc ich na razie wynaleść, niecierpliwił się swą bezsilnością.
Towarzyszka jego trochę zamyślona, milczała. Spojrzał na nią z ukosa i pomyślał znowu: Wystarczyłoby jednak — ożenić się z tą żywą maryonetką.
— Baczność — zawołała nagle młoda dziewczyna, jakby budząc się ze snu.
Pociągnęła towarzysza poza grupę drzew, zagradzających im przejście i skierowała na prawo.
Wśród gaiku dziwnych roślin, wysyłających w przestrzeń drżące swe gałązki, o listkach otwartych jak dłonie zakończone cienkiemi palcami, widać było człowieka nieruchomego, stojącego na falach morskich.
Efekt był nadzwyczajny. Obraz, którego ramy zakryte były ruchomą roślinnością, wydawał się jakoby czarną plamą na widnokręgu fantastycznym i olśniewającym.
Trzeba się było dobrze przypatrzeć, by zrozumieć. Rama w połowie przecinała łódź, na której znajdowali się apostołowie, oświetleni słabo, skośnie padającymi promieniami latarni, a jeden z nich, siedzący na brzegu, całe światło latarni skierował na nadchodzącego Chrystusa.
Chrystus stąpał po fali, która zdawała się ustępować, wydrążać pod delikatnem dotknięciem stopy boskiej. Wszystko było czarne, wokół Człowieka-Boga! Jedne tylko gwiazdy błyszczały na firmamencie. Postacie apostołów, oblane niepewnem światłem latarni sterniczej, trzymanej przez tego, który wskazywał mistrza, zdały się jakby sparaliżowane zdumieniem.
Istotnie, było to dzieło potężne i niezwykłe, dzieło wielkiego mistrza, jedno z tych, które wzburzają umysły i pozostawiają po sobie wspomnienia na całe lata.
Ludzie, patrzący na ten utwór, pogrążeni byli w milczeniu; następnie odchodzili zadumani, by później dopiero zachwycać się techniką i doskonałością rysunku.
Du Roy po chwili przyglądania się obrazowi, wykrzyknął:
— To szyk, módz zakupić podobne cacko!
Ponieważ jednak publika, pragnąca widzieć arcydzieło, popychała go i szturkała łokciami, oddalił się, trzymając ciągle drobną rączkę Zuzanny i ściskając ją delikatnie.
— Może pan wypije kieliszek szampana? — zapytała dziewczyna. — Chodźmy do bufetu. Znajdziemy tam ojca.
Wracali znów przez wszystkie salony, w których tłum wzrastał z każdą chwilą, tłum kołyszący się jak fala, swobodny, pełen elegancyi, prawdziwy tłum odświętny.
Nagle wydało się Jerzemu, że dosłyszał wyrazy:
— To Laroche i pani Du Roy.
Zdanie to obiło mu się o ucho, jak oddalone echo, krążące w powietrzu. Skąd ono przyszło? Zaczął się rozglądać na wszystkie strony i w istocie spostrzegł przechodzącą zonę, wspartą na ramieniu ministra.
Rozmawiali po cichu, z pewnym odcieniem poufałości, uśmiechnięci, patrząc sobie w oczy.
Zdało mu się, iż dosłyszał pewne szepty przechodniów o tej parze i nagle uczuł brutalną i głupią ochotę rzucenia się na tych dwoje ludzi i ubicia ich pięścią.
Wystawiała go na pośmiewisko. Przypomniał sobie Forestier’a. Teraz mówiono może za jego plecami: „Ten rogacz Du Roy“. Kimże ona była? Parweniuszka i dość zręczna intrygantka, nie posiadająca jednak środków odpowiednich. Przychodzono do niego, gdyż obawiano się go obrazić, ale za jego plecami musiano dobrze obmawiać to małżeństwo dziennikarskie. Nigdy nie dojdzie do niczego z tą kobietą. Rzuca podejrzenie na jego dom, kompromituje go, napełnia atmosferą intrygi. Teraz staje mu się prawdziwą kulą u nogi. Ach! gdyby był przeczuł, gdyby wiedział! Jak wielką mógł odegrać rolę, jak silną! Jakiż zdobyć majątek przez tę małą Zuzannę! Jaki był ślepy, nie rozumiejąc tego wszystkiego!
Przyszli wreszcie do sali jadalnej, do wielkiej sali o marmurowej kolumnadzie, z porozwieszanymi na ścianach starymi gobelinami.
Walter spostrzegł kronikarza i skoczył ku niemu z wyciągniętą ręką. Pijany był radością.
— Czy wszystko pan widział? Zuzanno, czy wszystko panu pokazałaś? Co za tłumy; nieprawdaż Bel-Ami? Czy widziałeś księcia de Guerche? Był tu przed chwilą. Wypił szklankę wody.
Po tych słowach rzucił się ku senatorowi Rissolin, ciągnącemu pod ramię żonę, wyglądającą, jak ruchomy sklep jubilerski.
Wysoki jakiś mężczyzna, o blond faworytach i cokolwiek łysawej głowie, przechodząc koło Zuzanny, skłonił się jej z tą miną światowca wyróżniającą człowieka, się na pierwszy rzut oka. Jerzy usłyszał, że tytułowano go: margrabia de Cazolles i uczuł nagłą zazdrość do tego człowieka. Odkąd on zna Zuzannę? Prawdopodobnie od chwili zdobycia majątku przez Waltera. Przeczuł w margrabim konkurenta.
Ktoś go ujął pod ramię. Był to Norbert de Varenne.
Stary poeta o bujnych włosach i zniszczonem nieco ubraniu balowem przechadzał się z miną zmęczoną i obojętną.
— Oto, co nazywają zabawą — rzekł. — Niedługo zaczną się tańce, a potem pójdą spać i będą zadowoleni. Napij się szampana. Wyborny.
Kazał sobie napełnić kieliszek i trącając się z Jerzym, rzekł:
— Piję za zwycięstwo rozumu nad milionami... Nie dlatego jednak, by mi one przeszkadzały u drugich, lub abym ich miał zazdrościć — dodał głosem łagodnym. — Protestuję tylko z zasady.
Jerzy go już nie słuchał. Szukał Zuzanny, która mu znikła z margrabią de Cazolles i porzucając nagle Norberta de Varenne, udał się w pogoń za dziewczyną.
Ciżba tłocząca się do bufetu zagrodziła mu przejście. Gdy się nareszcie przedostał, spotkał się oko w oko z Marelle’ami.
Widywał zawsze zonę, lecz nie widział już dawno jej męża, który też pochwycił go teraz za obie ręce:
— Dziękuję ci mój drogi za radę, udzieloną mi przez Klotyldę. Zarobiłem na pożyczce marokkańskiej około stu tysięcy franków. Tobie to zawdzięczam. W istocie, jesteś przyjacielem nieocenionym.
Mężczyźni odwracali się i przypatrywali tej pięknej i eleganckiej brunetce.
— W zamian za tę przysługę — odparł Du Roy — zabieram ci mój drogi, żonę, albo raczej ofiarowuję jej ramię. Trzeba zawsze rozdzielać małżonków.
— Ma pan słuszność — potwierdził pan de Marelle. — Jeśli cię zgubię, znajdziemy się tutaj za godzinę.
— Wybornie.
I młoda para utonęła w falującym tłumie, pozostawiając małżonka nieco w tyle.
— Jaki to szczwany lis, ten Walter — po-wtarzała Kloty Ida. — Co to jednak znaczy rozum w interesach!
— Ach! — odparł — ludzie silni dochodzą zawsze do celu, nie tym, to innym sposobem.
— Oto dwie panny, z których każda będzie miała około trzydziestu milionów. Nie licząc przytem piękności Zuzanny.
Jerzy milczał. Irytowało go, iż własną jego myśl powtarzają inne usta.
Klotylda nie widziała jeszcze Chrystusa idącego po falach. Ofiarował się być jej przewodnikiem. Po drodze zabawiali się obgadywaniem ludzi, wyśmiewaniem nieznajomych. Otarli się około Saint-Potin’a, noszącego na klapie fraka liczne dekoracye i śmiali się z niego serdecznie. Postępujący obok jakiś stary ambasador nie mógł z nim współzawodniczyć.
— Co za mieszanina! — zauważył Du Roy. — Boisrenard przystroił się również w zieloną i żółtą dekoracyę, wydobytą z kufrów w dzień pamiętnego pojedynku Jerzego.
Ogromna i wystrojona vice-hrabina de Percemur rozmawiała z jakimś księciem w buduarze, urządzonym w stylu Ludwika XVI.
— A to romansowe sam na sam — rzekł Jerzy.
Przechodząc przez cieplarnię, zobaczył znowu żonę, siedzącą obok Laroche’a Mathieu. Zasłonięci byli grupą krzewów. Zdawali się mówić: „Tu sobie naznaczyliśmy schadzkę, schadzkę publiczną. Drwimy sobie z opinii“.
Pani de Marelle przekonała się, że „Jezus“ Karola Markowicza, jest istotnie zadziwiający. Powracając, zgubili gdzieś męża.
— A cóż Lorka? — zagadnął. — Czy zawsze na mnie zagniewana?
— Tak, zawsze jednakowo. Nie chce cię widywać i odchodzi, gdy mowa o tobie.
Nic nie odpowiedział. Nagła niechęć tej dziewczynki martwiła go istotnie.
— Ach! mam was nareszcie — zawołała Zuzanna, chwytając ich na zakręcie drzwi, prowadzących do dalszych salonów. — Więc Bel-Ami, musisz teraz sam pozostać; zabieram ci piękną Klotyldę, by jej pokazać mój pokój.
I dwie kobiety oddaliły się szybkim krokiem, torując sobie zręcznie drogę, prześlizgując się między tłumem, pomagając sobie owymi ruchami falisto-wężowatymi, jakie zwykle przybierają w tłumie.
— Jerzy! — szepnął jakiś głos w tejsamej prawie chwili.
Była to pani Walter.
— Ach! jaki ty jesteś okrutny! — szepnęła cicho.
— Jakie mi zadajesz tortury... Poleciłam Zuzannie, by zabrała tę twoją towarzyszkę, bo chcę z tobą pomówić. Słuchaj, muszę... muszę koniecznie, pomówić z tobą dziś wieczór... albo... albo... nie domyślasz się nawet, na co jestem zdecydowana. Udaj się do cieplarni. Zobaczysz tam na lewo drzwi i wyjdziesz do ogrodu. Idź ciągle prosto główną aleją. Na samym końcu zobaczysz altankę. Zaczekaj na mnie. Przyjdę za dziesięć minut. Jeśli mie nie usłuchasz — przysięgam ci, że zrobię skandal natychmiast.
— Niech będzie — odpowiedział wyniośle. — Za dziesięć minut będę w miejscu wskazanem.
Rozstali się. O mało co jednak nie spóźnił się, z powodu Jakóba Rival’a. Ten, chwyciwszy go pod ramię, począł opowiadać mnóstwo niestworzonych rzeczy, a opowiadał je z ożywieniem nadzwyczajnem. Widocznie musiał wracać z bufetu. Uwolnił się wreszcie Jerzy, pozostawiając go panu de Marelle, spotkanemu we drzwiach salonu i uciekł jak mógł najprędzej. Musiał jeszcze uważać, ażeby go nie spostrzegli: żona i Laroche. Udało mu się to jednak z łatwością. Rozmawiali ciągle z nadzwyczajnem ożywieniem. Nareszcie znalazł się w ogrodzie.
Chłodne powietrze oblało go, jak zimna kąpiel.
— Ach! do licha! dostanę jeszcze kataru — pomyślał, obwiązując gardło chustką.
Szedł powoli aleją, nie mogąc się zoryentować w tych otaczających go nagle ciemnościach.
Na lewo i na prawo rozróżniał teraz krzewy, ogołocone z liści; delikatne ich gałązki drżały zlekka na wietrze. Przez gęstwinę przedostawały się szare światła, odblaski iluminowanych okien pałacu. Na drodze dostrzegł coś bielejącego, a w tejże chwili pani Walter z obnażoną szyją i ramionami, drżącym od wzruszenia głosem, szepnęła:
— Ach! nareszcie! Czy ty mię chcesz zabić?
— Proszę cię — odparł chłodno — nie wyprawiaj żadnych scen dramatycznych. Inaczej, odchodzę natychmiast. Rzuciła mu się na szyję i zbliżając wargi do jego ust mówiła:
— Ach! cóż ja ci zrobiłam złego? Obchodzisz się ze mną, jak nędznik. Cóż ja ci zawiniłam?
— Pookręcałaś mi wszystkie guziki swymi włosami za ostatniem naszem widzeniem, co omal nie spowodowało zerwania między mną a żoną.
Stanęła jak wryta. Za chwilę dopiero uczyniła głową ruch, mówiący: „nie“.
— Ach! twoja zona niewiele sobie z tego robi. Scenę tę musiała ci zrobić jedna z twoich kochanek.
— Ja nie mam kochanek — odparł.
— Daj pokój! A dlaczegóż nie przychodzisz do mnie. Dlaczegóż odmawiasz mi, choćby jednego obiadu tygodniowo? Cierpię okrutnie, kocham cię tak, iż ani jednej myśli nie mam poza tobą! prócz ciebie, nic nie widzę! nie śmiem nawet mówić, lękając się, by bezwiednie nie wymówić twojego imienia! Ty tego nie pojmujesz! Zdaje mi się, że jestem ujęta w jakieś kleszcze, zaszyta w jakiś worek, sama nie wiem... Wspomnienie twoje nie odstępujące mię ani na chwilę, ściska mi gardło, rozrywa mi coś w piersi, w łonie — zgina mi nogi i odejmuje siły do chodzenia. Dniami całymi, jak idyotka, siedzę tylko na krześle i myślę o tobie.
Patrzył na nią zdumiony. Nie była to już owa krotochwilna kochanka, którą znał dawniej, lecz kobieta tracąca zmysły, zrozpaczona, zdolna do wszystkiego.
Równocześnie przesunęły mu się przez głowę niepewne jakieś zamysły.
— Moja droga — odpowiedział — miłość nie jest wieczną. Ludzie się łączą i porzucają nazajutrz. Gdy zaś miłość trwa tak długo, jak między nami, staje się wówczas prawdziwą kulą u nogi. Mam jej dosyć! Oto cała prawda. Jeśli jednak postarasz się być rozsądną, jeśli zdołasz przyjmować mię i traktować jak przyjaciela, będę u ciebie bywał, jak dawniej. Jakże? jesteś do tego zdolną?
— Jestem zdolną do wszystkiego, byle cię widywać — szepnęła, kładąc białe ramiona na czarnym fraku Jerzego.
— A więc, zgoda. Jesteśmy przyjaciółmi, nic więcej.
— Tak, zgoda — odparła głosem zaledwie dosłyszalnym. — Jeszcze jeden pocałunek... ostatni — szepnęła po chwili, nadstawiając usta.
— Nie — odparł łagodnie. — Nie. Trzeba dotrzymać umowy.
Odwróciła się i otarłszy dwie grube łzy, spływające jej po policzkach, wyjęła z zanadrza pakiet papierów, związanych różową wstążeczką.
— Masz — rzekła, podając mu ów pakiet. — To twoja część, przypadająca ze sprzedaży akcyi marokkańskich. Tak byłam szczęśliwą, zyskując te pieniądze dla ciebie. Masz, weź je przecież...
— Nie, nie przyjmę tych pieniędzy — bronił się.
— Ach! to ty tak ze mną postępujesz! — krzyknęła. — Ależ te pieniądze są twoje, tylko twoje! Jeśli ich nie przyjmiesz, rzucę je do kanału. Ty mi tego nie zrobisz, Jerzy.
Wziął pakiecik i wsunął go do kieszeni.
— Trzeba wracać — rzekł. — Nabawisz się jeszcze zapalenia płuc.
— Tem lepiej — rzekła. — Ach! gdybym mogła umrzeć!
Pochwyciła go za rękę i ucałowawszy ją z namiętnością, graniczącą z szaleństwem, uciekła w stronę pałacu.
Powoli wracał aleją, całkowicie zatopiony w myślach. Gdy wchodził do cieplarni, trzymał już głowę wysoko, promieniał uśmiechem.
Nie zastał tu już ani żony, ani ministra. Tłum również się przerzedził. Widocznem było, iż mało kto pozostanie na balu. Spostrzegł zdała Zuzannę ze siostrą. Podeszły do niego, zapraszając do pierwszego kontredansa z hrabią de Latour-Yvelin.
— Cóż to za jeden? — zapytał zdziwiony.
— To nowy przyjaciel mojej siostry — złośliwie objaśniała Zuzanna.
Róża, czerwieniąc się, rzekła:
— Złośliwa jesteś, Zuzanko, ten pan jest taksamo moim przyjacielem, jak twoim.
— Już ja się znam na tem — odpowiedziała siostra z uśmiechem.
Róża, rozgniewana, pozostawiła ich samych.
Du Roy ujął poufale ramię młodej dziewczyny i głosem pieszczotliwym spytał:
— Słuchaj, kochana moja, maleńka, wierzysz ty w moją przyjaźń?
— Ma się rozumieć, Bel-Ami.
— A masz pani do mnie zaufanie?
— Najzupełniejsze.
— Czy pani sobie przypomina, o czem mówiłem przed chwilą?
— O czem?
— O małżeństwie pani, a więcej jeszcze o człowieku, za którego wyjdziesz.
— Tak, pamiętam.
— A zatem dobrze. Może mi pani dać słowo w pewnej kwestyi?
— I owszem, ale o co idzie?
— Że mi powiesz, ilekroć ktoś oświadczy się o twoją rękę i że nie dasz stanowczej odpowiedzi bez zasięgnięcia mojej rady.
— Dobrze... i owszem.
— Ale to będzie tajemnicą tylko pomiędzy nami. Przed ojcem ani też matką ani słowa.
— Dobrze, ani słowa.
— Pani przysięga?
— Przysięgam.
— Panno Zuzanno, ojciec czeka na panią w sali balowej — oświadczył w tej chwili Rival.
— A zatem chodźmy, Bel-Ami — rzekła.
Jerzy jednak odmówił uczestnictwa w zabawie. Wołał pozostać sam ze swojemi myślami. Umysł jego zaludnił się całym szeregiem nowych pomysłów. Zaczął szukać Magdaleny. Niezadługo znalazł ją w sali bufetowej, pijącą czekoladę w towarzystwie dwóch nieznajomych mężczyzn. Przedstawiła im męża, nie wymieniając nawzajem ich nazwisk.
— Czy pójdziemy? — spytał po chwili.
— Jeżeli chcesz, bardzo chętnie.
Wzięła go pod ramię i przeszli razem wszystkie salony, prawie już opustoszałe.
— Gdzie jest redaktorowa? — zapytała. — Chciałabym się z nią pożegnać.
— Niewarto. Będzie się starała zatrzymać nas na wieczór.
— Tak, masz słuszność! Podczas całego powrotu do domu nie przemówili do siebie ani słowa. Zaledwie jednak znaleźli się w swoim pokoju, Magdalena, nie zdejmując nawet koronkowego kapturka, odezwała się z twarzą rozpromienioną:
— Wiesz? mam dla ciebie niespodziankę.
— Cóż takiego?
— Zgadnij.
— Ach! nie chcę sobie zadawać kłopotu.
— A więc dobrze! pojutrze mamy pierwszego stycznia.
— Więc cóż?
— A zatem masz twoją kolendę. Laroche złożył ją przed chwilą w moje ręce.
Podała mu maleńkie puzderko, podobne do tych, w jakich przechowuje się biżuterye. Jerzy otworzył obojętnie i zobaczył krzyż legii honorowej, spoczywający na błękitnym aksamicie. W pierwszej chwili pobladł cokolwiek. Następnie jednak rzeki z uśmiechem:
— Wołałbym otrzymać z dziesięć milionów. To nie kosztowało go znów zbyt wiele.
Magdalena spodziewała się większej z jego strony radości. Obojętność ta mocno ją zirytowała.
— Jesteś niepojęty, doprawdy. Nic cię już teraz nie zadawalnia — rzekła.
— Człowiek ten spłaca mi tylko dług — odparł obojętnie. — Winien mi jeszcze dużo.
Ton, jakim wymówił te słowa, zadziwił młodą kobietę.
— W każdym razie, w twoim wieku bardzo to piękne.
— Wszystko jest względne. Dziś mógłbym mieć daleko więcej.
Wziął pudełko, postawił na kominku i przez chwilę przypatrywał się spoczywającej wewnątrz migotliwej gwieżdzie. Zamknął je następnie i, wzruszywszy ramionami, udał się na spoczynek.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Gazeta urzędowa, w dniu pierwszym stycznia, umieściła w istocie wiadomość, iż pan Prosper Jerzy Du Roy, publicysta, w nagrodę zasług wyjątkowych, mianowany został kawalerem legii honorowej. Nazwisko wypisane było w dwóch wyrazach, co sprawiło Jerzemu większą jeszcze radość, niż sama dekoracya.
W godzinę po przeczytaniu tej wiadomości, otrzymał bilecik od pani Walter, która go zaklinała, by dziś jeszcze przybył do niej na obiad wraz z żoną. Chciała obchodzić uroczyście to nowe jego odznaczenie. Namyślał się przez chwilę, poczem bilecik, pisany tonem zbyt gorącym, rzuciwszy do ognia, rzekł:
— Proszeni dziś jesteśmy na obiad do Walterów.
— Czyż być może? — zawołała zdziwiona.
— Myślałam, że nie będziesz już chciał przestąpić ich progu.
— Zmieniłem zdanie — wyjąkał w odpowiedzi.
Zastali panią Walter samą, w buduarze Ludwika XVI, przeznaczonego do wizyt poufnych. Nosiła czarną suknię, bez żadnych ozdób; upudrowane na biało włosy, dodawały jej ogromnego wdzięku. Zdaleka, wydawała się starą, zbliska znów młodą kobietą, a przyjrzawszy się jej dobrze, można było przyznać, iż jest jeszcze bardzo niebezpieczną.
— Pani nosi żałobę? — zapytała Magdalena.
— Tak i nie — odpowiedziała smutno. — Nie straciłam nikogo z bliskich. Doszłam jednak do wieku, w którym już można nosić żałobę po własnem życiu. Przywdziałam ją też dzisiaj po raz pierwszy. Nadal będę ją nosiła w głębi serca.
— Dotrzymasz tego postanowienia? — zapytał w myśli Du Roy.
Obiad był dosyć ponury. Jedna tylko Zuzanna mówiła nieustannie. Róża zdawała się zajętą własnemi myślami. Młodemu dziennikarzowi składano mnóstwo powinszowań.
Po obiedzie towarzystwo rozeszło się po salonach i cieplarni. Pani Walter, idąca za innymi obok Jerzego, ujęła go za ramię.
— Słuchaj pan — rzekła głosem cichym. — Nie będę ci już nigdy mówiła o niczem. Ale przychodź pan do mnie. Widzisz, iż nie mówię ci nawet po imieniu. Nie mogę żyć bez twego widoku... nie mogę. Jest to dla mnie torturą nieopisaną. Całymi dniami i nocami czuję cię, widzę oczami mej duszy, czuję cię w mojem sercu i ciele. Zdaje mi się, żeś mi dał jakiejś trucizny, która toczy teraz moje wnętrzności. Nie mogę. Nie. Nie mogę. Chcę być dla ciebie tylko starą kobietą. Ubieliłam sobie nawet włosy. Chciałam ci się pokazać starą, bardzo starą; ale przychodź tu pan czasem, przychodź, jako przyjaciel.
Ujęła jego dłoń i ścisnęła ją silnie, gwałtownie, namiętnie.
— Przecież to rzecz ułożona — odparł chłodno. — Niewarto już tego powtarzać. Widzi pani, że przybyłem dzisiaj, natychmiast po twoim liście.
Walter, idący naprzód z córkami i Magdaleną, czekał na Jerzego przy „Chrystusie, idącym po falach“.
— Wyobraź sobie pan — rzekł do niego ze śmiechem — iż wczoraj zastałem żonę na klęczkach przed tym obrazem. Modliła się, jakby w kaplicy. Naśmiałem się z niej potężnie.
— Bo Chrystus ocali moją duszę — rzekła pani Walter głosem stanowczym. — Gdy patrzę na niego, czuję wstępującą we mnie odwagę i siłę.
I zatrzymując się naprost Boga, idącego przez to morze wzburzone, dodała:
— Jakiż on piękny! Jak oni się go boją, a On, jakże kocha tych ludzi! Patrzcie tylko na jego twarz, na jego oczy. Jaki on naturalny, a jaki boski zarazem!
— Ależ on podobny do pana, Bel-Ami! — zawołała Zuzanna. — Doprawdy, tak jest do ciebie podobny. Gdybyś tylko miał faworyty, albo gdyby on był ogolony — wyglądalibyście jak jeden człowiek. Ach! cóż za uderzające podobieństwo!
Nalegała, by stanął tuż przy obrazie i wszyscy musieli przyznać, że podobieństwo jest uderzające! Wywołało to zdziwienie ogólne. Walter uważał, że to niesłychanie zabawne. Magdalena zadecydowała z uśmiechem, iż Chrystus ma wyraz twarzy bardziej męski.
Pani Walter stała jak wryta, osłupiałym wzrokiem wpatrując się w oblicze kochanka, a twarz jej stała się nagle białą — tak białą, jak jej włosy.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Guy de Maupassant i tłumacza: anonimowy.