Przejdź do zawartości

Piękny chłopiec/Część druga/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Guy de Maupassant
Tytuł Piękny chłopiec
Podtytuł Powieść
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1912
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Kraków, Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Bel-Ami
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII.

W ciągu zimy Du Roy’owie bywali często u Walterów. Jerzy obiadował u nich nieraz parę razy tygodniowo, Magdalena zaś, zasłaniając się zmęczeniem, pozostawała najczęściej w domu. Jerzy wybrał sobie w końcu piątek jako stały swój dzień i w dniu tym redaktorowa nie zapraszała nikogo więcej. Należał wyłącznie do Bel-Ami, tylko do niego. Po obiedzie grano zwykle w karty, karmiono ryby chińskie, słowem, bawiono się jak w kółku rodzinnem. Niejednokrotnie pani Walter, korzystając z chwili, osłonięta zbitą zielenią krzewów lub drzwiami któregoś ze salonów, chwytała Jerzego w ramiona i przyciskając go do piersi, szeptała namiętnie:
— Kocham cię!... kocham!... kocham na śmierć!
On jednak odpychał ją zawsze z jednakowym chłodem, powtarzając sucho:
— Jeżeli znów zaczynasz, nie przyjdę tu już nigdy.
Z końcem marca zaczęto nagle mówić o małżeństwie obydwóch sióstr. Róża, jak mówiono, miała wyjść za hrabiego Latour-Yvelin, a Zuzanna za margrabiego de Cazolles. Dwaj ci ludzie należeli teraz do rodziny, należeli do tych, którym okazywano wyjątkowe względy i szczególną sympatyę.
Jerzy i Zuzanna byli z sobą na stopie najzupełniejszej swobody, traktowali się niemal jak rodzeństwo. Gawędzili całemi godzinami, wyśmiewali się ze wszystkich i wzajem czuli się najlepiej w swem towarzystwie.
Nie mówili nigdy o możliwem jej zamążpójściu, ani o przedstawiających się konkurentach.
Pewnego razu redaktor przyprowadził Jerzego na śniadanie, a po skończonym posiłku pani Walter była zmuszoną oddalić się na chwilę. Jerzy zaproponował Zuzannie, by poszli nakarmić purpurowe ryby w basenie. Wzięli ze stołu miękkiego chleba i poszli razem do cieplarni.
Dokoła marmurowego basenu porozrzucane były na ziemi miękkie poduszki, na których można było przyklęknąć, by być bliżej dziwacznych pływaków. Młoda para, przysunąwszy sobie poduszki, uklękła tuż koło siebie i pochylając się nad wodą, poczęli rzucać pożywienie. Ryby, zaledwie dostrzegłszy karmiących, przybliżyły się do brzegu i, trzepocząc ogonami i płetwami, wytrzeszczały jeszcze bardziej i tak już wypukłe oczy, rzucając się chciwie na zdobycz, poczem znów wracały, oczekując dalszej kolei.
Ruchy ich pyszczków były niesłychanie zabawne, rzuty gwałtowne i szybkie, jak błyskawica, cały wygląd prawdziwie potworny. Wśród złotego piasku przeźroczystej głębiny przewijały się jak ogniki, ukazując czasami, przy spokojniejszych ruchach, niebieskie nitki, okrążające ich płetwy.
Jerzy i Zuzanna widzieli w wodzie własne swe odbicia i uśmiechali się do nich.
— To bardzo źle ukrywać przedemną tajemnicę, panno Zuzanno — ozwał się nagle głosem cichym.
— Co takiego, Bel-Ami? — zapytała.
— Czy nie przypomina sobie pani danego mi słowa, za pierwszem naszem spotkaniem w tem miejscu?
— Nie.
— Nie pamięta pani, iż przyrzekłaś powiadomić mię o każdym kandydacie do twojej ręki?
— Więc i cóź z tego?
— Ma pani przecież teraz takiego kandydata.
— Któż to taki?
— Sama wiesz najlepiej.
— Nie. Przysięgam, że nie.
— Owszem, wiesz doskonale! Ten błazen, margrabia de Cazolles.
— Przedewszystkiem, nie jest on błaznem.
— Bardzo być może; w każdym razie jest głupi, zrujnowany, wyniszczony rozpustą. W istocie, to bardzo odpowiednia partya dla tak ładnej, świeżej i inteligentnej osoby, jak pani.
— Co pan ma do niego? — odpowiedziała z uśmiechem.
— Ja? Bynajmniej. — Ależ tak. On wcale nie jest takim, jakim go pan przedstawia.
— Daj pani pokój. To skończony głupiec i intrygant.
Odwróciła się nieco od wody i, patrząc nań badawczo, spytała:
— Co panu jest?
— Ja... ja... ja jestem zazdrosny o niego — wykrztusił głosem przerywanym, jakby wyrzucając tajemnicę głęboko skrywaną.
— Pan? — spytała trochę zdziwiona.
— Tak, ja.
— A dlaczegóż to?
— Ponieważ jestem w tobie zakochany, a ty wiesz o tem doskonale, ty... nielitościwa!
— Szaleńcem jesteś, Bel-Ami! — rzekła surowo.
— Wiem o tem doskonale — odpowiedział. — Tak, jestem szaleńcem. Alboż wolno mi wyjawiać podobne rzeczy przed tobą, tak młodą dziewczyną? Jestem więcej niż szalony, jestem winowajcą, niemal zbrodniarzem. Nie mogę mieć żadnej nadziei, a myśl ta doprowadza mnie do obłędu. Gdy słyszę, że masz wyjść za mąż, napada mnie szalona wściekłość, chciałbym zabić tego człowieka. Trzeba mi wybaczyć, panno Zuzanno!
Zamilkł. Ryby, którym przed chwilą rzucano chleb, stały teraz wszystkie w uszykowanym szeregu, nieruchome, podobne do angielskich żołnierzy, i wpatrywały się w twarze pochylonych nad wodą osób, które przestały się już niemi zajmować.
— To wielka szkoda, że pan już żonaty — rzekła młoda dziewczyna nawpół żartem, nawpół seryo. — Cóż jednak na to poradzić? Niema na to żadnej rady. Klamka zapadła!
— A gdybym był wolny, czy wyszłabyś za mnie? — zapytał szeptem namiętnym, zbliżając się jeszcze bardziej do Zuzanny.
— Tak, Bel-Ami — odparła z prostotą. — Poszłabym za ciebie, gdyż podobasz mi się więcej od innych.
— Dziękuję... dziękuję — odrzekł, powstając. — Błagam cię, nie dawaj nikomu stanowczej odpowiedzi. Zaczekaj jeszcze trochę. Błagam cię! Czy mi to przyrzekasz?
— Przyrzekam — rzekła lekko zmięszana. Nie wiedziała nawet dobrze, o co mu idzie.
Du Roy rzucił w wodę duży kawał chleba, który jeszcze miał w ręku, i uciekł jak szalony, nie pożegnawszy jej nawet.
Wszystkie ryby rzuciły się gwałtownie na zdobycz, nie pokruszoną w palcach, jak zwykle, i zaczęły ją szarpać żarłocznie. Zaciągnęły ją na drugi koniec basenu, rzucały się w głębi fali, tworząc teraz jakąś poruszającą się grupę, rodzaj żywego kwiatu, spadłego w tę toń srebrzystą, z kielichem zwróconym ku głębi.
Zadziwiona i niespokojna, Zuzanna podniosła się z klęczek i powolnym krokiem wróciła do jadalni. Dziennikarz odszedł.
Du Roy zaś najspokojniej powrócił do domu i zastał Magdalenę, zajętą pisaniem listów.
— Czy idziesz w piątek do Walterów na obiad? — Bo ja idę stanowczo.
— Nie. Jestem trochę cierpiąca — odparła po krótkim namyśle. — Wolę zostać w domu.
— Jak ci się podoba. Nikt cię nie zmusza.
Wziął kapelusz i wyszedł znów na miasto.
Szpiegował już oddawna zonę, obserwował jej postępowanie, śledził wycieczki. Godzina, której wyczekiwał, nadeszła wreszcie. Nie pomylił się tez co do tonu, z jakim wyrzekła: „Wolę zostać w domu“.
W ciągu następnych dni był dla niej jak najuprzejmiejszym. Był nawet wesołym, co nie zdarzało mu się teraz zbyt często.
— Doprawdy, stajesz się teraz znów przyjemnym — kilkakrotnie zauważyła Magdalena.
W piątek ubrał się wcześnie, chcąc, jak mówił, załatwić kilka spraw przed udaniem się na obiad. O szóstej, pocałowawszy żonę na pożegnanie, wyszedł z domu i wsiadł do karetki, stojącej na placu Notre-Dame de Lorette.
Wsiadając, rzekł do stangreta:
— Zatrzymasz się wprost domu numer 17, ulica Fontaine, i stać tam będziesz, dopóki ci nie dam rozkazu ruszenia. Wówczas zawieziesz mnie do restauracyi Coq Faisan, ulica Lafayette.
Dorożka potoczyła się zwolna, a Du Roy zapuścił starannie firanki. Zaledwie stanął naprost swojego domu, począł pilnie obserwować. Po dziesięciu minutach zobaczył Magdalenę, która skierowała się w stronę bulwarów. Zaledwie oddaliła się cokolwiek, wysunął głowę i zawołał:
— Jedź.
Dorożka ruszyła z miejsca i zatrzymała się przed mieszczańską restauracyą, znaną w okolicy pod nazwą: Coq Faisan. Jerzy wszedł do sali, kazał sobie podać obiad, który też zjadł powoli, spoglądając od czasu do czasu na zegarek. O pół do ósmej wypił czarną kawę, dwa kieliszki wyborowego szampana, wypalił dobre cygaro, wyszedł na ulicę, a przywoławszy inną karetkę, właśnie przejeżdżającą, kazał się zawieść na ulicę La Rochefoucauld.
Nie żądając nawet wskazówki odźwiernego, wszedł na trzecie piętro, zadzwonił i spytał:
— Pan Wilhelm de Lorme jest w domu, nieprawdaż?
— Tak, panie.
Wprowadzono go do salonu, gdzie czekał kilka minut. Po chwili zjawił się we drzwiach drugiego pokoju wysoki, wyorderowany mężczyzna, o wyniosłej wojskowej postawie i włosach siwych, mimo, że był młody.
Du Roy, skłoniwszy się, rzekł:
— Jak przewidywałem, panie komisarzu, zona moja obiaduje ze swoim kochankiem w umeblowanem mieszkaniu, przy ulicy des Martyrs.
— Jestem na pańskie usługi — odrzekł komisarz.
— Ma pan czas do godziny dziewiątej wieczorem, nieprawdaż? — pytał Jerzy. — Po tej godzinie nie ma pan już prawa wchodzenia do prywatnego mieszkania, celem sprawdzenia cudzołóstwa.
— Tak, panie. Do siódmej wieczorem zimą, a do dziewiątej od 31 marca. Ponieważ mamy dzisiaj piątego kwietnia, przysługuje nam prawo do godziny dziewiątej.
— A zatem, panie komisarzu, kareta czeka na mnie przed domem. Im później tam wejdziemy, tem większą będziemy mieli pewność przychwycenia ich na gorącym uczynku.
— Jak pan sobie życzy.
Komisarz wyszedł z salonu, a za chwilę wrócił już w palcie, które zakrywało jego trójkolorową szarfę. Usunął się na bok, ustępując pierwszeństwa dziennikarzowi. Du Roy jednak, zajęty własnemi myślami, nie chciał wyjść pierwszy, powtarzając machinalnie:
— Proszę... proszę...
— Przejdź-że pan, jestem przecież u siebie — rzekł komisarz-
Jerzy wyszedł z niskim ukłonem.
Udali się naprzód do cyrkułu, by zabrać trzech policyantów, ubranych po cywilnemu, a czekających już na nich, ponieważ Du Roy uprzedził wcześniej o wyprawie, która miała nastąpić wieczorem. Jeden z tych ludzi zajął miejsce obok woźnicy, dwaj inni usiedli w karecie; powóz potoczył się w stronę ulicy Martyrs.
— Mam plan mieszkania — mówił dziennikarz. — Znajduje się ono na drugiem piętrze. Jest tam mały przedpokój, następnie pokój jadalny, a w samym końcu sypialnia. Trzy te pokoje ciągną się amfiladą. Niema żadnego innego wyjścia, któremby można umknąć. Trochę dalej, mieszka ślusarz; będzie on w pogotowiu dzisiejszego wieczora.
Gdy przybyli przed dom wskazany, było dopiero kwadrans po ósmej, czekali zatem w milczeniu przeszło dwadzieścia minut. Gdy jednak zegar wybił trzy na dziewiątą, Jerzy rzekł:
— Chodźmy teraz.
I weszli na schody, nie zwracając uwagi na odźwiernego, który również ich nie zauważył. Jeden z policyantów pozostał na ulicy dla strzeżenia wyjścia.
Czterech mężczyzn zatrzymało się na korytarzu drugiego piętra, a Du Roy przyłożył naprzód ucho, a potem oko do dziurki od klucza. Nie usłyszał i nie zobaczył nic. Zadzwonił.
Komisarz zwrócił się do policyantów.
— Zostaniecie tu na każde zawołanie — rzekł.
Czekali. Po dwóch czy trzech minutach Jerzy szarpnął dzwonkiem. Teraz doszedł ich delikatny jakiś szmer, lekkie kroki zbliżały się ku drzwiom wchodowym. Dziennikarz gwałtownie stuknął pięścią we drzwi.
— Kto tam? — zapytał zmieniony głos kobiecy.
— Otworzyć, w imieniu prawa! — odpowiedział komisarz.
— Kto pan jesteś? — powtórzył głos.
— Jestem komisarzem policyi. Proszę otworzyć, albo wyłamię drzwi.
— A czego pan chce? — pytano dalej.
— To ja jestem — ozwał się Du Roy. — Nie uda wam się umknąć przed nami. Lekkie stąpanie bosych nóg oddaliło się na chwilę i powróciło niebawem.
Jeśli nie otworzycie, wyważymy drzwi — rzekł znowu Jerzy.
Naciskał z całej siły mosiężną klamkę i popychał ją zwolna ramieniem. Gdy jednak nie odpowiedziano mu natychmiast, uderzył w klamkę tak gwałtownie i silnie, że stary zamek nie zdołał oprzeć się podobnemu natarciu. Śruby wyskoczyły z drzewa i młody człowiek omal że nie upadł na Magdalenę, stojącą w przedpokoju w koszuli i krótkiej spódniczce. Włosy miała rozrzucone, nogi bose. W ręku trzymała zapaloną świecę.
— To ona, mamy ją w ręku — krzyknął i wpadł do dalszych pokojów.
Komisarz, zdjąwszy kapelusz podążył za dziennikarzem, a młoda kobieta, przerażona, nie wiedząc, co się dzieje, szła za niemi, przyświecając im świecą.
Przeszli salę jadalną, w której stół niesprzątnięty, świadczył jeszcze o spożywanym przed chwilą posiłku: stała jeszcze puszka z strasburskiego pasztetu, resztki pulardy i niedojedzony kawałek chleba. Dwa talerze odstawione, były przepełnione muszlami od ostryg.
Pokój sypialny wyglądał jakby po jakim napadzie. Suknia rzucona niedbale na krzesło, męskie spodnie na poręczy fotelu. Cztery buciki dwa duże i dwa małe, walały się na dywaniku przed łóżkiem.
Był to typowy pokój hotelu umeblowanego, napełniony tandetnymi sprzętami, w którym czuć było ów nieprzyjemny zapach, mięszaninę odoru ze starych firanek, materacy, murów i krzeseł; wyziewy wszystkich ludzi, śpiących tu lub mieszkających przez dzień lub sześć miesięcy i pozostawiający po sobie część wyziewów, tych wyziewów ludzkich, które, dołączając się do poprzednich, wytwarzały zaduch nieokreślony, słodki i nieznośny zarazem, właściwy wszystkim podobnym lokalom.
Talerzyk z ciastkami, butelka Chartreus’y i dwa małe kieliszki napełnione jeszcze do połowy, stały na kominku. Zegar bronzowy nakryty był męskim kapeluszem.
Komisarz zwrócił się szybko ku Magdalenie i spojrzawszy jej prosto w oczy, spytał:
— Czy w istocie jesteś pani Klarą Magdaleną Du Roy, prawą małżonką obecnego tutaj pana Prospera Jerzego Du Roy, publicysty?
— Tak, panie — rzekła głosem zdławionym.
— Co pani tu robi?
Nie dała żadnej odpowiedzi.
— Co pani tu robi? — powtórzył komisarz. — Spotykam panią poza twym domem, w umeblowanem mieszkaniu, okrytą ledwie bielizną. Po co pani tu przyszła?
Czekał kilka sekund na odpowiedź. Gdy kobieta jednak nie odpowiadała, począł dalej:
— Ponieważ pani nie chce się przyznać do winy, muszę przystąpić do sprawdzenia faktu.
Na łóżku widoczne były ludzkie kształty, starannie nakryte prześcieradłem.
— Panie! — zawołał komisarz, zbliżając się do łóżka.
Leżący człowiek, nie uczynił najlżejszego nawet poruszenia. Widocznem było, iż leży zwróeony plecami do pokoju i ma głowę ukrytą w poduszkach.
Oficer dotknął części ciała, zdającej się być ramieniem i powtórzył:
— Panie, proszę, nie przymuszaj mię pan do gwałtu.
Ciało jednak, okryte prześcieradłem, zachowywało niezmiennie trupią nieruchomość.
Duroy, przyskoczywszy gwałtownie, chwycił za kołdrę i wyrwawszy poduszkę z pod głowy leżącego, odkrył trupiobladą twarz Laroche’a Mathieu. Pochylił się następnie nad nim i drżąc od chęci pochwycenia go za gardło i zduszenia, rzekł przez zaciśnięte od złości zęby:
— Miej przynajmniej odwagę swej nikczemności.
— Kto pan jesteś? — zapytał znowu komisarz.
Przerażony kochanek nie odezwał się ani słowem.
— Jestem komisarzem policyi i rozkazuję panu wyjawić swoje nazwisko!
— Odpowiadaj-że nikczemniku, inaczej ja sam powiem, jak się nazywasz! — krzyknął Jerzy, uniesiony złością zwierzęcą.
— Panie komisarzu, nie pozwalaj pan, by ten człowiek mi ubliżał — wyszeptał leżący mężczyzna. — Czy z panem czy też z nim mam do czynienia? Panu czy też jemu mam odpowiadać?
Zdawało się, że mówi językiem sparaliżowanym.
— Mnie tylko — odpowiedział komisarz. — Mnie jedynie. Pytam, kto pan jesteś?
Zapytany milczał. Trzymał prześcieradło obwinięte koło szyi i rzucał wokół wzrokiem osłupiałym. Małe podkręcone w górę wąsiki wydawały się czarne jak heban, przy jego twarzy trupio-bladej.
— Nie chcesz pan odpowiedzieć? Będę więc zmuszonym pana zaaresztować — ciągnął komisarz. — W każdym razie, wstań pan. Gdy się ubierzesz, rozpocznę badanie.
Ciało poruszyło się na łóżku, usta wyszeptały:
— Ależ nie mogę przy was wszystkich...
— Dlaczego? — spytał urzędnik policyjny.
— Ponieważ... ponieważ... jestem zupełnie nagi — odpowiedział.
Du Roy zaśmiał się szyderczo i podnosząc z ziemi koszulę, rzucił ją na posłanie, wołając:
— No masz... wstawaj... Skoro mogłeś się rozbierać wobec mojej żony, możesz się teraz ubrać wobec męża.
Odwrócił się następnie plecami i stanął przy kominku.
Magdalena odzyskała tymczasem zimną krew, i widząc, że wszystko stracone, była gotową na wszystko. Bezczelna śmiałość błyszczała teraz w jej oczach; skręciwszy kawałek papieru pozapalała nim jakby na jakie wystawne przyjęcie, wszystkie dziesięć świec, oprawnych w brzydkie kandelabry, ustawione na kominku. Następnie, oparła się o marmurowy blat i wyciąg gając jedną z bosych nóg ku gasnącemu już ognisku, co uniosło spódniczkę, zaledwie przewiązaną na biodrach, wyjęła papierosa, zapaliła go i poczęła puszczać zgrabne kółka.
Komisarz, czekając aż ubierze się jej współwinowajca, stanął przy młodej kobiecie.
— Często pan praktykuje to rzemiosło? — zapytała go hardo.
— Staram się jak najrzadziej, — odpowiedział z powagą.
— Winszuję — odparła, śmiejąc mu się w sam nos. — W każdym razie nieczysty to interes.
Starała się nie widzieć swego męża, pokazać, iż wcale o niego nie dba. Mężczyzna tymczasem kończył tualetę. Włożył spodnie, kamasze i zbliżył się, zapinając kamizelkę.
Urzędnik policyjny zwrócił się znów do niego z zapytaniem:
— A teraz panie, czy zechcesz mi powiedzieć swoje nazwisko?
Zapytany nie dawał odpowiedzi.
— Jestem więc zmuszony pana aresztować — oświadczył komisarz.
— Nie dotykaj mnie pan! — zawołał tamten gwałtownie. — Jestem nienaruszalny!
Du Roy rzucił się ku niemu, jak gdyby chciał go powalić na ziemię i krzyknął mu w samą twarz:
— Złapałem cię na gorącym uczynku... tak, na gorącym uczynku. Mogę cię kazać aresztować, jeżeli zechcę... tak, mogę!
— Ten człowiek nazywa się Laroche-Mathieu, minister spraw zagranicznych — krzyknął głosem przenikliwym.
Komisarz cofnął się przerażony.
— Doprawdy — szepnął — czy zechce mi pan wymienić nareszcie swoje nazwisko?
— Raz w życiu nikczemnik ten powiedział prawdę — z mocą odrzekł zapytany. — W istocie, jestem Laroche-Mathieu, minister.
I wyciągając rękę ku piersi Jerzego, na której płonęła czerwona wstążeczka, dorzucił:
— A ten gałgan oto nosi krzyż legii honorowej, którym ja go obdarowałem.
Twarz Du Roy’a okryła się śmiertelną bladością. Gwałtownym ruchem oderwał od klapy paltota kawałeczek czerwonej wstążeczki i wrzucił ją w ogień.
— Oto, co znaczy order, pochodzący od takiego jak ty durnia! — zawołał.
Stali wprost siebie, z zaciśniętemi zębami, wściekli, gotowi porwać się do bójki. Komisarz stanął szybko pomiędzy nimi i odsunął ich od siebie.
— Panowie — przemówił — zapominacie się, zapominacie o swojej godności.
Umilkli i okręcili się na piętach. Magdalena siedząca nieruchomo, uśmiechała się, nie przestając palić papierosa.
— Panie ministrze — zaczął znów urzędnik policyjny — zastałem pana sam na sam z obecną tutaj panią Magdaleną Du Roy. Pan leżał, ona zaś była niemal nagą. Ubrania wasze porozrzucane były po pokoju. To nazywa się schwytaniem na gorącym uczynku cudzołóztwa. Nie może pan zaprzeczyć faktowi. Co ma pan teraz do powiedzenia?
— Nic — rzekł Laroche-Mathieu. — Pełń pan swoją powinność.
Komisarz zwrócił się do Magdaleny.
— Wyznaj pani, czy byłaś kochanką tego pana?
— Bynajmniej temu nie zaprzeczam — odpowiedziała zuchwale — ten pan jest moim kochankiem.
— To wystarcza.
Komisarz zrobił sobie teraz niektóre notatki, co do stanu mieszkania i jego położenia. Gdy skończył pisać, minister ubrany już kompletnie, z paltotem na ramieniu i kapeluszem w ręku, zapytał:
— Czy jestem panu jeszcze potrzebny? Co mam teraz uczynić? Czy mogę odejść?
— Po co? — ozwał się Du Roy z zuchwałym śmiechem. — Jużeśmy skończyli. Możesz się pan teraz napowrót położyć; pozostawimy was zaraz sam na sam.
Dotknął palcem ramienia urzędnika policyjnego.
— Odejdźmy panie komisarzu — rzekł kierując się do drugiego pokoju. — Nie mamy tu już nic do roboty.
Komisarz trochę zdziwiony, podążył za dziennikarzem; na progu jednak ten ostatni zatrzymał się, zostawiając przejście urzędnikowi. Ten jednak odmówił ceremonialnie.
— Przejdżże pan — nalegał Du Roy.
— Po panu — odpowiedział komisarz. Teraz Du Roy skłonił się, mówiąc tonem ironicznej grzeczności:
— Teraz pańska kolej, panie komisarzu. Tutaj ja jestem prawie że u siebie.
Następnie z nadzwyczajną dyskrecyą zamknął za sobą drzwi.
W godzinę niespełna wchodził już do redakcyi. Zastał już pana Waltera, gdyż wydawca nie zaprzestał kierownictwa dziennika, owszem doglądał go starannie. Vie Française nabrało obecnie wielkiego znaczenia i popierało zwiększające się operacye jego banku.
— Ach! pan tutaj? — spytał Walter, podnosząc głowę. — Ale jak dziwnie pan wygląda! Dlaczegóż nie przyszedłeś do nas na obiad? Skąd wracasz?
— Obaliłem w tej chwili ministra spraw zagranicznych — odpowiedział młody człowiek, kładąc nacisk na każdej zgłosce. Wiedział, jakie wrażenie uczynią te słowa.
— Co?... Obaliłeś?... Jakim sposobem? — pytał Walter, biorąc tę wiadomość za prosty żart.
— Zmieniłem gabinet, ot i wszystko! Nigdy nie jest zawcześnie przepędzić takiego zdechlaka.
Wydawca przerażony, zaczął przypuszczać, iż jego współpracownik podchmielił sobie.
— Ależ bredzisz — rzekł.
— Bynajmniej. Schwytałem w tej chwili Laroche’a-Mathieu na gorącym uczynku cudzołóztwa z moją żoną. Komisarz policyjny stwierdził fakt. Minister jest zmiażdżony.
— Czy pan nie żartuje? — zapytał Walter, całkowicie zsuwając na czoło okulary.
— Ależ nie. Chcę nawet napisać o tem do „Ech“.
— Ale czegóż pan chce właściwie?
— Obalić tego łotra, tego nikczemnika, tego publicznego złoczyńcę.
— Biada tym, którzy mi staną w drodze. Ja nie wybaczam nigdy! — dorzucił, odkładając kapelusz.
— Ależ... twoja żona? — rzekł Walter, nie mogąc jeszcze wszystkiego zrozumieć.
— Mój proces rozwodowy rozpocznie się zaraz jutro. Odsyłam ją do nieboszczyka Forestier’a.
— Chcesz jej pan dać rozwód?
— Do kata! Byłem śmieszny, lecz chcąc ich złapać, musiałem udawać głupiego. Oto cała prawda. Jestem teraz panem sytuacyi.
Papa Walter nie mógł jeszcze przyjść do siebie; patrzył na Jerzego wzrokiem przerażonym i myślał:
— U licha! To awanturnik, którego trzeba oszczędzać.
— Ot! jestem wolny — począł znów Jerzy. — Mam jaki taki majątek. Na prowincyi, gdzie znają mię doskonale, przedstawię się nowym wyborcom w październiku, jako kandydat. Dotąd nie mogłem imponować, ani wzbudzić w nikim prawdziwego szacunku, mając żonę ogólnie podejrzaną. Omotała mię jak głupca, złapała, otumaniła. Lecz odkąd poznałem się na jej sztuczkach, czuwałem nad tą łajdaczką.
— Ten biedny Forestier nosił także rogi, nosił je nie wiedząc o tem — mówił dalej ze śmiechem. — Ufny był i spokojny. Ja jednak pozbyłem się oto tego trupa, pozostawionego mi w spadku. Teraz mam ręce rozwiązane. Zajdę daleko.
— Zajdę daleko — powtórzył, odpowiadając własnym swym myślom i siadając na krześle okrakiem.
— Tak, ten łajdak zajdzie daleko — mówił w duchu Walter, bystro przypatrując się Jerzemu i nie zsuwając z czoła okularów.
— Muszę napisać echo — ozwał się Du Roy, powstając. — Trzeba je zredagować bardzo oględnie. Ale uprzedzam pana, że będzie ono straszliwe dla ministra. To człowiek na pełnem morzu; nikt go już stamtąd nie wyłowi. Dla Vie Française nie może już być potrzebnym. Nie warto go oszczędzać.
Walter zamyślił się przez chwilę, następnie oświadczył:
— Rób, jak chcesz. Tem gorzej dla tych, co włażą w takie błoto.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Guy de Maupassant i tłumacza: anonimowy.