Płomienna północ/Rozdział XXIX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Płomienna północ
Podtytuł Podróż po Afryce północnej
Marokko
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1926
Druk Drukarnia Concordia
Miejsce wyd. Lwów — Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXIX.
NA „WYSOKICH PŁASKOWYŻACH.“

Przybyliśmy do Udżdy dość zmęczeni długą podróżą automobilową. Zrobiliśmy w szybkiem tempie olbrzymią turę, od Wysokiego Atlasu przez wybrzeże marokańskiego Atlantyku, aż do granicy terytorjum wysokich płaskowyżów, przechodzących w Saharę. Stanowiło to więcej niż tysiąc kilometrów. Przekonaliśmy się na sobie samych, że szybka jazda samochodem może być zalecana na schudnięcie.
Gdy podróżowałem po środkowej Azji konno, w warunkach nadzwyczajnie ciężkich, a zrobiłem dobrych 10 000 kilometrów na siodle, schudłem doprawdy mniej, niż przejechawszy około 7000 kilometrów samochodem w Afryce Północnej, pomimo dobrego odżywiania i znacznego komfortu.
Należał się nam wypoczynek, szczególniej zaś mojej żonie, która od czasu do czasu, patrząc na mnie swemi wielkiemi oczami, zadawała napozór obojętne pytanie:
— Czy tak już do końca będziemy jeździli?
Co ona rozumiała przez słowo — „koniec“, tego nie mówiła; czy koniec kontynentu afrykańskiego, czy koniec naszego życia?
Ponieważ zamierzaliśmy przeciąć cały teren wysokich płaskowyżów i dotrzeć do Figuigu, postanowiliśmy wypocząć w Udżda parę dni. Wiedziałem, że czeka nas około 450 kilometrów niebardzo dobrej drogi na terenie, rzadko uczęszczanym przez podróżnych.
Stanęliśmy więc w znanym już nam hotelu i tegoż samego dnia poszedłem odwiedzić, niedawno przybyłego tu konsula, administrującego całym obwodem Udżdy — od brzegów Morza Śródziemnego do granicy algieryjskiej — na południu. Był to p. de Vitasse, dawny konsul francuski w Kairze. Przyjął nas nader uprzejmie i po przyjacielsku oznajmił, że państwo Pariel oczekują nas w Figuigu, i zaproponował odbycie razem z nim podróży do tej oazy, dokąd miał za trzy dni wyjechać, robiąc przegląd swego rejonu, pierwszy raz po objęciu czynności konsula. Dzięki p. de Vitasse, spędziliśmy czas w Udżda bardzo przyjemnie.
W trzy dni później ruszyliśmy na południe. Droga, przeciąwszy południowo-wschodnią odnogę równiny Angad, biegnie wśród niewysokich lesistych gór: El Hamra, Metsila i Mehasser. Doliny, spotykane w tym rejonie, są dość szerokie i uprawne; należą do tubylców ze szczepu Zekkara, po części zaś do kolonistów francuskich i, zdaje się, hiszpańskich. Przed dostaniem się do grzbietu Metsila, jechaliśmy przez dość nagą płaszczyznę, przeciętą rzeką Sedra; do jej łożyska przytuliły się dwie małe oazy. Zaraz za rzeką zaczynają się lesiste spadki Metsila, gdzie spotykamy stadka kuropatw. Śród wierzchołków drzew mignęła mi sylwetka ptaka. Wnosząc z kształtów i lotu ptaka, przysiągłbym, że był to cietrzew.
Za górami, których ostatnim grzbietem jest Czekhar, zaczynają się tereny, należące do plemienia Ulad Barka. Miejscowość przedstawia step, pokryty nadzwyczaj pożywną dla bydła i poszukiwaną dla opału pieców, a także dla fabryk papieru we Francji i Hiszpanji trawą „Alfa“, czyli „halfa“. (Macrochloa tenacissima). W niektórych miejscach spotkać można połacie, pokryte arabskim „czih“ (Artemisia Herba Alba). Pasą się tu znaczne stada owiec i baranów, należące do Barka; spotykamy też dużo rozmaitego ptactwa. Niedaleko od nas, nieprzygotowanych do strzału, podnosi się kilka dropi. Były to duże Otis tarda i mieszkańcy pustym — Otis Houbara; odleciały bardzo majestatycznie, zmusiwszy nas jednak przygotować na wszelki wypadek nasze dubeltówki.
— Zaraz ujrzymy pułkownika Pariel! — oznajmił p. de Vitasse. — Mamy się tu spotkać, by wspólnie rozdać nagrody tubylcom za najlepsze konie. Już zbliżamy się do Berguent’u!
Była to taka miła niespodzianka — spotkanie z Pariel’em!
Wkrótce ujrzeliśmy Berguent zdaleka. Widzimy jego oazę, a dokoła niskie, białe zabudowania — arabskie i francuskie, ze stojącą na uboczu dużą Kubbą.
Przed miasteczkiem spotykamy niewielki oddział spahisów. Mkną jak wicher do samochodu, później nagle się zatrzymują, błyskawicznie formują szyk i prezentują broń. Błysnęły w powietrzu pałasze, rozległy się słowa powitalne i w jednej chwili dowódca zdarł swego konia, aż stanął dęba, a później, sadząc olbrzymiemi skokami, pomknął przed samochodem, — za nim pędziło jeszcze dwóch spahisów, reszta z tupotem kopyt i chrapaniem koni konwojowała samochód z tyłu. Zatrzymaliśmy się na dużym placu, gdzie konsula powitał pułkownik Pariel i kilku oficerów, przybyłych na przegląd koni. Pariel wita nas serdecznie i mówi, że pani Pariel również tu przybyła. Zaznajamiamy się z obecnymi, między nimi z miejscowym urzędnikiem cywilnym — p. Marcel.
Tłum Arabów i Żydów w malowniczych strojach, miejscowa starszyzna w paradnych burnusach i turbanach witają p. de Vitasse „salamem“. Po skończonej ceremonji raportu i przedstawienia urzędowych osób, zaczyna się przegląd koni i wydawanie nagród pieniężnych i dyplomów. Konie mają wygląd niebardzo świetny, lecz nie znam się na rasie arabskiej i berberyjskiej, więc sędzią być nie mogę. Parę ładnych szkap jednak dojrzałem. Ponieważ przyjechaliśmy w poniedziałek, więc trafiliśmy do Berguent’u na „suk“, czyli na bazar. Tłumy tubylców przybyły tu z baranami, wielbłądami i różnemi towarami. Miasteczko miało przeto fizjognomję bardzo ożywioną i barwną. Był to dzień św. Jadwigi, wysłaliśmy zatem z Berguent’u kilka telegramów gratulacyjnych. Jak później dowiedzieliśmy się, nasze miłe Jadwigi w głowę zachodziły, co to za Berguent, aż z map wykombinowały, że winszujemy im z Włoch, a więc prędko już będziemy w Polsce. A my tymczasem pamiętaliśmy o nich, prażąc się na obszarach, należących do szczepu Beni Mathar, gdzie już bardzo wyraźnie odczuwaliśmy tchnienie Sahary.
W bardzo interesujący sposób ubierają się tu Żydzi. Dorośli noszą białe koszule, z narzuconemi na nie szafirowemi burnusami i czarne mycki na głowach, tak jak w Tlemsenie i w Marrakeszu. Chłopaki mają na sobie żółte koszule, a zgóry krótkie białe przezroczyste kaftany, bardzo do komży kościelnej podobne. Kobiety izraelickie, które wszędzie w Mellah chodzą po miastach swobodnie z odsłoniętą twarzą, prowadzą tu życie zamknięte i rzadko pokazują się na ulicy.
Zochna poszła do domu gościnnego, należącego do administracji francuskiej, aby powitać panią Pariel, a także trochę się odświeżyć po drodze; ja zaś naturalnie obiegłem całe miasteczko, zajrzałem nawet na spadki obrywającego się tuż nad Berguentem płaskiego, jak stół grzbietu — zachodniej odnogi Dżebel Sidi El Abid, na rynek za miastem, na uliczki arabskiej dzielnicy i znowu powróciłem na plac.
Słońce szalało. Nielitościwe, bezczelne i płomienne! Tylko moje dość ciepłe ubranie mogło ochronić mnie od jego ciosów. Dokoła Berguentu żółta, — nie! — złocista pustynia. Na prawo od siebie widzę połyskujący łuk małej rzeczki, wysokie drzewa oazy, a wszędzie barwny tłum, stada owiec, konie, osły i wielbłądy. Wysoko nad ziemią kwilą sokoły i jastrzębie.
Po skończonej uroczystości poszedłem do przeznaczonego dla nas mieszkania i tu wreszcie zrzuciłem z siebie grubą warstwę piasku, czując go jednak długo jeszcze na zębach. Wystroiwszy się pięknie, a więc włożywszy czysty kołnierzyk i inny krawat, poszedłem razem z żoną i panią Pariel na proszone śniadanie, wydane przez p. Marcel. Było wyborne, z dobrem winem i zimnym szampanem.
Gorąco mi było po tem śniadaniu, lecz o odpoczynku — ani marzyć! bo oto gościnni pp. Pariel i Marcel zaaranżowali niezwykłe widowisko — konne wyścigi Arabów.
Bagatela! Ujrzeć prawdziwych Arabów na koniach w całym pędzie, to rozkosz nielada! Nic z tego, że miałem w sobie co najmniej butelkę szampana (czerwonego i białego wina, oraz koniaku — nie liczę!) i przynajmniej plus 53 stopni Celsjusza we krwi — jazda na wyścigi!
Urządzono je w szczerej pustyni, na samem słońcu, lecz p. Marcel kazał tu rozbić dla gości dwa wielkie namioty i postawić krzesełka, a nawet stoliki z wodą Vichy i herbatę z miętą.
— Nie zginiemy! — pomyślałem sobie i poszedłem oglądać konie.
Były wśród nich piękne okazy. Może nie tak ładne na oko, ale cienkonogie, podciągnięte, suche, z dzikiemi, jarzącemi się ślepiami, — ścigłe, dzikie i wytrzymałe. A jeźdźcy!
O, bataliści całej kuli ziemskiej, dlaczego was tu nie było? Arabowie w szerokich szarawarach, w lekkich, krótkich kurtkach i mocno ściskających golone głowy turbanach, siedzieli nieruchomo, wrośnięci w siodła i połączeni w jedną całość z oczekującemi doniosłości chwili końmi.
Grają dwie orkiestry, złożone z bębnów, tamburynów, klarnetów i dzwonków.
Rozlega się sygnał i czterech jeźdźców, przechyliwszy się na wyciągnięte karki koni, pomknęło, zataczając szerokie koło.
Jeźdźcy ścigają się czwórkami, szóstkami i ósemkami. Coraz większy zapał i hazard śród jeźdźców i śród publiczności.
Odznaczył się szczególnie jeden ze spahisów miejscowej załogi, ścigał się pięć razy, a nie znać było po nim zmęczenia.
Zwycięzcy dostawali z rąk p. de Vitasse pieniężne nagrody.
Po wyścigach zwiedziliśmy bardzo interesujące źródło Ras El Ain.
W odległości pół kilometra od oazy znajduje się niegłęboka, lecz szeroka piaszczysta kotlina. Co chwila w różnych miejscach gładkiej powierzchni, piasek zaczyna się nagle burzyć, tworzy kopuły, które pękają, a z nich wylewa się woda, płynąca cienką, na 2—5 centymetrów strugą do niżej położonego łożyska. Tu właśnie z głębi ziemi przebijają się przez warstwę piasku źródła wody i dają początek rzece Berguent. Woda ta posiada słabą mineralizację soli magnezjowych i żelaznych, lecz jest dość dobra w smaku i dość obfita, gdyż daje do 150 litrów na sekundę.
Rodząca się tu rzeczka biegnie przez oazę; ryb w niej nie widziałem, zadziwiająca natomiast jest ogromna ilość małych pospolitych tu żółwi — Emys leprosa. Na płaskich górach na wschód od Berguentu, jak opowiadał mi jakiś kupiec miejscowy, — zaklinacze wężów polują na wiperę rogatą — Cerastes cornutus; jest to żółty, zabarwiony na kolor piasku wąż, dość często spotykany w granicach wysokich płaskowyżów Marokka i Algierji. Część oazy stanowi park rządowy z dużą ilością drzew granatowych, wina i tamaryndów.
Gdy powracaliśmy z tej wycieczki, spotkał nas p. Marcel i oznajmił, iż udało mu się zorganizować „fantazję“. Tyle o tem widowisku czytałem i słyszałem, lecz w żadnem większem mieście marokańskiem nie udało mi się widzieć tej nader charakterystycznej dla tubylców zabawy!
Słońce chyliło się już ku zachodowi, gdyśmy od strony parku zdążali do miasteczka. Nagle rozległa się salwa kilku karabinów, tupot kopyt końskich, dziki, lecz krótki okrzyk tłumu ludzi i — cisza.
— Fantazja się rozpoczyna! — zawołał p. Marcel.
Biegłem już w stronę placu, pozostawiwszy wszystkich i słysząc śmiech i drwiny z mego temperamentu. Co mi po drwinach, gdy tam — „fantazja!“
Cały plac ze wszystkich stron otaczali widzowie — Arabowie, Berberowie, Żydzi, Europejczycy, i... żadnej kobiety.
Ponieważ na „fantazję“ ściąga wielu najdzielniejszych i najpiękniejszych mężczyzn, których coraz potężniej porywa szał bojowy, czyż więc mogłoby słabe serce niewieście, wrażliwe na przejawy prawdziwej męskości, pozostać obojętne? czyż mogłaby krew nie krążyć i tętnić mocniej i szybciej? a czyż nie zniewoliłoby to porwanych kobiet do „pokazania nóżki“ i wydania okrzyku podług rady figlarnego a mądrego Abu Medyana, patrona Tlemsenu? Mężczyźni, te potwory zazdrosne, wiedzą o tem, więc na trzy spusty zamknęli drzwi swoich domów z żonami i córkami.
Na południowym końcu placu zgromadziło się kilkunastu jeźdźców. Tłoczą się tam konie, wierzgają, stają dęba, rżą, wiją się, jak w ukropie.
Orkiestra zagrała jakąś melodję o szybkim rytmie. Ośmiu jeźdźców oddziela się natychmiast od tłumu innych i stają w sprawnym szyku, koń przy koniu. Mają karabiny, te długie o dziwacznie małych i wąskich kolbach karabiny maurytańskie. Jeźdźcy siedzą jak posągi, nieruchomi, baczni, oparłszy strzelby na prawem biodrze. Czekają na sygnał widocznie... Lecz kto go ma dać? Szukam oczami na placu takiej możnej osoby, co mogłaby kierować porywem tych pięknych jeźdźców na rozszalałych koniach, tych malowniczych wojowników w rozwiewających się, jak skrzydła, burnusach, w barwnych kurtach, haftowanych srebrem i złotem, w zawadjackich zawojach lub w zwykłych białych, lub czerwonych opaskach na czole.
A—a! mam już tego wodza nareszcie!
Naprzeciwko mnie na niewielkim pagórku stoi jeździec.
Biały, rasowy koń z czerwoną uzdą i czerwonem kapiącem od złota siodle, stoi jak wryty. Kształtną głowę podniósł wysoko, pałające oczy wlepił wdal, chrapy rozdął i zamarł.
Wyprostowany, wsparłszy mocne nogi w szerokie strzemiona, siedzi na nieruchomym rumaku okazały jeździec; malowniczo drapujący się śnieżno-biały burnus nie ukrywa jego dorodnych kształtów mężczyzny w sile wieku. Z pod narzuconego na turban „szłyku“[1] świecą się ochotą czarne oczy, a krucza broda spływa na szeroką pierś.
Skinął ręką i ruszyli jeźdźcy, krzycząc, wyrzucając karabiny w powietrze i chwytając je w pędzie. Konie rwą się i miotają, lecz żaden nie złamie szeregu i nie popsuje szyku.
W połowie placu jeźdźcy wydają krótki okrzyk powitalny i wszyscy razem podnoszą wysoko nad głowami swoje karabiny. I nagle rozpoczyna się szał. Jeźdźcy rzucają cugle i wydają nowy okrzyk chrapliwy i ostry.
Konie zrywają się do lotu. Na jedną chwilę zawisają w powietrzu, robiąc potworny skok, a po chwili już mkną, płaszcząc się i dotykając brzuchami ziemi. Wydaje się, że lecą nad placem, jak sokoły, ścigające stadko płochliwych gilów, i że wnet już będą wysoko ponad tłumem, miasteczkiem i górami. Jeszcze nowy okrzyk, i jeźdźcy, podnosząc się w strzemionach, przykładają strzelby do ramion, lub do piersi i naraz dają ognia; padają strzały, wznoszą się do góry, w cichem, nieruchomem powietrzu wieczornem białe, okrągłe obłoczki dymu, — echo biegnie od ścian domów do Kubby, do urwistych zboczy skał, aż ginie gdzieś w pustyni.
Jedni strzelają do góry, inni w bok, lub w ziemię, krzycząc i wyjąc...
Kłęby kurzawy pędzą za końmi, kłęby dymu prochowego prześcigają jeźdźców.
Lecz co się teraz stanie z widzami? Przecież stratują ich rozhukane rumaki, o oczach zaszłych krwią, o otwartych pyskach, z których ściekają płaty piany?
Już jakie dziesięć kroków pozostaje do stojących i siedzących ludzi i jeszcze mniej — do orkiestry.
Rozlega się krzyk i rumaki, przysiadłszy na tylnych nogach, przednie wpierają w piasek i zatrzymują się nagle.
Szereg ze śmiechem zawraca i jedzie truchtem z powrotem, nabijając strzelby na nowo. Niektórzy z jeźdźców wspaniałym ruchem rzucają orkiestrze garściami drobne monety.
Powtarzają to samo inni Arabowie. Setki odcieni w jeździe, w sposobach strzelania, w okrzykach... Można przyglądać się godzinami i za każdym razem spostrzegać coraz to inne szczegóły. Pod koniec „fantazji“ wziął w niej udział jeździec, stojący na pagórku. To miejscowy Kaid. „Fantazja“ nabierała coraz większej werwy!
Słońce tymczasem rzuciło ostatnie krwawe blaski na Berguent. Szkarłatne postacie jeźdźców mknęły po krwawej ziemi, płonęła czerwonym ogniem Kubba, połyskiwała rubinowa wstęga rzeki i góry powlokły się odblaskami zarzewia. Chwila jeszcze, i — wszystko zgasło!...
— La Illah Illah Allah... Mohammet Rassul Allah! — zaczął zawodzić jakiś starzec, opuszczając się na ziemię...
Rozpraszał się tłum, dążąc do domów, aby oddać hołd Allahowi...
Mknęli jeźdźcy przybyli z dalekich koczowisk do swoich zajazdów, aby, obmywszy ręce i twarze od dymu prochowego i kurzu, wznieść je ku niebu i powtarzać prastare słowa:
— Nie masz Boga oprócz Boga Allaha! Niech imię jego przedwieczne wysławiają ludzie, narody i kraje całej ziemi! Allah Akbar, Allah Mani, Allah Raszid, Allah Kadim!
Po chwili na placu już nikogo nie było, a wysoko, na niebie gasły ostatnie blaski słońca, tonącego już na zachodzie w otchłani Oceanu.
Powracam do mieszkania i słyszę, jak jakiś urzędnik mówi do spahisa:
— A zobaczcie-no, czy tubylcy wystrzelali już wszystek wydany im z magazynu proch. Jeżeli coś pozostało w prochownicach — odbierzcie!
Wnioskuję z tego, że Arab, mając proch, woli oprócz dymu, wypuścić z długiej lufy swojej strzelby — kulę...
Wieczór spędziliśmy z państwem Pariel i p. de Vitasse.
Podczas kolacji opowiedział pułkownik kilka anegdot o tubylcach.
Pewien Berber, zabrany na wielką wojnę światową, płynął okrętem, a gdy przybył do Marsylji, czy Bordeaux, zapytany o to, co go najwięcej zadziwiło, rzekł:
— Trzy rzeczy wydają mi się dziwnemi! U nas w wiosce żelazo, rzucone do wody odrazu tonie, tymczasem płynąłem okrętem, który cały był zbudowany z żelaza. Wiem to, gdyż obmacywałem go własnemi rękoma; tymczasem — nie tonął! Tego zrozumieć nie mogę! Nie mniej zdziwiły mnie konie francuskie — perszerony, któremi wożą w porcie ciężary. Te konie mają tak szerokie krupy, że z nich możnaby narobić krup na pięć naszych koni. Zupełnie zaś byłem zdumiony, gdy ujrzałem człowieka, który, stojąc na wysokim pomoście, podnosił łańcuchem straszne ciężary, których nie zdołałoby unieść trzydziestu ludzi[2].
Pan de Vitasse przypomniał sobie również dwa zabawne wypadki z Arabami w Paryżu.
Podczas jednej z uroczystości na Place de l’Etoile, gdzie byli obecni wszyscy generałowie, którzy brali udział w wojnie, wzruszenie w czasie mów było tak głębokie, że wielu ludzi płakało, płakał też jakiś Kaid, zaproszony na tę uroczystość.
— Co Kaida tak wzruszyło? — pytano go.
Kaid długo nie mógł się uspokoić, aż wreszcie odparł:
— Płakałem z zachwytu, gdyż nie mogłem patrzeć bez łez na pięknego konia generała Perching’a[3]! To było takie wzruszające i wspaniałe!... — i znowu zapłakał ów amator i znawca rasowych koni.
Nocowaliśmy w Berguent, w bardzo wygodnie urządzonym domku. Pozostawszy z żoną we dwoje, wyszliśmy z nią na dziedziniec z małym ogródkiem pośrodku. Płynął księżyc, srebrząc wszystko i podkreślając wszelkie szczeliny i zagłębienia w ziemi, w ścianach i na zboczach gór. Zdaleka płynęły jakieś obce dźwięki.
Długo nie mogliśmy wytłumaczyć sobie pochodzenia tych dziwnych odgłosów. Po pewnym czasie jednak doszedł nas suchy urywany chichot. Była to hiena. Gdzieś na nagiej, martwej płaszczyźnie, na szczytach okolicznych gór grasowała ta ponura bestja i nawoływała, czy miotała przekleństwa nieznane, a bezsilne.
Drugi dźwięk, głuchy i jednostajny, przypominał nam coś już słyszanego gdzieś w innem miejscu.
— Co tam krzyczy? — zapytałem przechodzącego spahisa.
Ten zaczął nadsłuchiwać. Od gór dochodził przeciągły jednostajny głos:
— Bu—ru... Bu—ru!...
— A! — zawołał spahis. — To Bu—ruru!
Ale w żaden sposób nie mógł nam objaśnić dokładniej, zrozumieliśmy tylko, że był to jakiś ptak; nazajutrz dopiero pułkownik powiedział nam, że „bururu“ jest arabską nazwą puhacza.
Ładny jednak koncert słyszeliśmy owej nocy! Hiena przy akompanjamencie puhacza! Niewesołe mają życie w tej mieścinie nieliczne inteligentne rodziny, które los rzucił do tego pustkowia!
Nazajutrz o wschodzie słońca opuściliśmy Berguent...
Pierwszy etap, do małego posterunku administracji cywilnej — Tendrara, odbywamy równiną, pokrytą trawą „alfa“. Tu koczują ze swemi stadami rodziny nomadów, należących do arabskich lub arabo-berberyjskich szczepów. Ich duar’y[4] jednak znajdują się daleko od naszej drogi, więc tylko zrzadka widzimy na horyzoncie czarne punkciki namiotów, pojedyńczych pastuchów, strzegących stada i pasące się wielbłądy.
Śród gęstych zarośli alfy, niedaleko od wyschłego łożyska rzeczki Tanekhuft, spostrzegliśmy dwie gazele — Gazella dorcas. Jedna z nich zaczęła olbrzymiemi susami oddalać się, aż znikła w zielonem morzu trawy, druga zaś, odbiegłszy trochę, zaczęła napozór spokojnie skubać trawę. Porwałem za swój karabin i wyskoczyłem z samochodu. Od gazeli dzieliło mnie co najmniej 600 kroków. Położyłem karabinek na bagażach, uwiązanych z tyłu do auta, i wymierzyłem bardzo starannie.
— Panie, niech pan nie trafi! — doszedł mnie błagalny głos pani Pariel z drugiego samochodu.
Było jednak już zapóźno — strzeliłem. Gdym spuszczał kurek, uczułem wyraźne drżenie samochodu, którego motor, chociaż samochód stał, pozostawał w ruchu. W zapale myśliwskim nie skombinowałem tego odrazu, zatem życzenie pani Pariel zostało spełnione.
Lekkie drżenie auta wystarczyło, aby, strzelając na 600 kroków, chybić. Narazie wszyscy byli przekonani, że gazela została trafiona, gdyż kula uderzyła tuż pod nią, wyrzuciła obłok kurzu i zakryła nim zwierzę. Gazela stanęła dęba, lecz po chwili uczyniła ogromny skok i pomknęła, sadząc przez kępy trawy.
Powtórzyła się scena, obserwowana przeze mnie w Mongolji, gdy tam polowałem na dżerenie (gazela gutturosa). Ruszyliśmy naprzód, gazela zaś mknęła równolegle z nami, trzymając się w jednej odległości, aż, prześcignąwszy nas, szalonym pędem przecięła nam drogę i zaczęła się oddalać prześladowana memi strzałami.
Pamiętam, jak w jakiemś piśmie łowieckiem podawano w wątpliwość moje obserwacje, dotyczące obyczajów gazeli mongolskiej. Teraz widziałem to samo kilkakrotnie w Afryce północnej, a ten nieobjaśniony niczem zwyczaj gazel przecinania drogi nieprzyjacielowi potwierdzili mi myśliwi miejscowi.
Druga z widzianych przez nas gazel, również przeszła nam drogę, ale w znacznie większej odległości, wnosząc z jej śladów na piasku.
W Tendrara, do której z obydwóch stron, od SW i NE podchodzą dwa niewysokie, już rozsypujące się grzbiety górskie, nagie i popękane, — mieści się mała osada administracyjna francuska. Jeden urzędnik z żoną — młodą elegancką Paryżanką, i kilku kawalerzystów arabskich mają tu swoją siedzibę.
Poczęstowano nas kawą i — ruszyliśmy dalej.
Znowu step alfowy, lecz już coraz częściej przerywany pasmami piasku i gliny z drobnemi kamieniami. Żadnej żywej istoty, — ani ptactwa, ani jaszczurek nie spotykaliśmy tu. Tylko około jakiegoś wyschłego uedu[5] spostrzegliśmy kilka dropi. Zapolowaliśmy na nie z p. de Vitasse, lecz bardzo niepomyślnie. Na nasze usprawiedliwienie muszę powiedzieć, że zrywały się daleko, a gdy zniechęceni włożyliśmy dubeltówki do futerałów, jeden z tych pięknych okazów wyleciał o jakie trzydzieści kroków od samochodu, z gęstej trawy, gdzie siedział zaczajony w jakimś rowie.
Zupełny pech!
Wiedziałem, że tak być musiało, bo wychodząc w Berguent z domu, aby wsiąść do samochodu, spotkałem jakąś starą Arabkę. Spotkać kobietę przed polowaniem i do tego — starą, a tu na dobitkę jeszcze czarną — to koniec! Na pięć kroków można spudłować do słonia, a cóż dopiero do dropia, lub gazeli?!
Pech!...
Ludzi ani śladu! Raz tylko na horyzoncie zamajaczył i znikł za pagórkiem wyciągnięty sznur wielbłądów.
Około Hassi el Arisza odczepiła się w kierunku SW boczna ścieżka. Pariel krzyknął mi, że to droga do Bu-Denib, podobno „świętego“ miasta.
W miejscowości Oglat Ben Abd El Dżebbar spotykamy sporo stad i koczujących tubylców, ponieważ istnieje tu kilka dobrych studni.
Wkrótce step zostaje wciśnięty w wąską dolinę pomiędzy górami, a coraz częściej przecinają go połyskujące białemi kamieniami łożyska wyschłych potoków. Wysoko w górach spostrzegamy kilka zabudowań europejskich, słupy telegrafu, jakieś urządzenia fabryczne.
— To — Bu Hafa, — objaśnia szofer konsulowi. — Założono tu kopalnie rudy manganowej[6]. Przed wojną pracowali tu Niemcy, obecnie inna cudzoziemska spółka.
Zatrzymaliśmy się w pobliżu Bu Hafa w małym domku dla podróżnych, gdzie pani Pariel poczęstowała nas wybornem śniadaniem, które przezornie zabrała ze sobą. Tu wśród rozpadlin SE części Wysokiego Atlasu gnieździ się kilka małych chałupek tubylczych, przepływa mały strumyk ze stojącą nad nim samotną palmą. Miejscowość dość ponura o jednostajnym, nużącym krajobrazie.
W dalszej drodze spotkaliśmy kilku jeźdźców arabskich na wspaniałych koniach. Wyprzedzili oni swoje karawany. Ujrzeliśmy je dalej. Szły wielbłądy, niosąc barwne namioty; z nich wyglądały czarne oczy kobiet i dzieci, ochraniane przez młodzież i starców, podróżujących pieszo, lub na drobnych osiołkach. Wszyscy mężczyźni byli uzbrojeni w karabiny i noże.
W oddali majaczy i drży fata morgana, — połyskujące jezioro, a na niem wyspa z gęstym lasem. Lecz nie możemy dojechać do tego jeziora, a gdy podnosimy się na wysoką przełęcz — wszystko znika.
Zaczyna się dość wąska dolina pomiędzy górami Melah i Saffah. Urwiste, pionowo stojące ich zbocza składają się z połamanych i pofałdowanych warstw geologicznych, przeważnie piaskowców. Droga biegnie przez wyschłe „uedy“, z niskiemi lecz rozłożystemi pistacjami, tamaryndami i oleandrami, rosnącemi na brzegach, które połyskują niebieską barwą kamieni łożysk. W jednym z takich wyschłych potoków mignął mi wśród zwałów kamieni — waran.
Coraz prędzej znikają kępy zaschniętej alfy; zjawiają się żółte i blado-zielone kamienie, okrągłe, guzami, fałdami i narościami pokryte. Oglądając warstwy geologiczne, usiadłem na jednym z tych kamieni, lecz skoczyłem natychmiast, jak oparzony. Oparłszy się ręką o taki kamień, uczułem ostry ból w dłoni. Setki drobnych ostrzy wpiły mi się w skórę.
— Trzeba być ostrożnym! — mówił Pariel. — Te „kamienie“ są olbrzymiemi okazami kaktusa „Anabasis.“
Przyglądam się uważnie. Widzę, że istotnie są to rośliny, twarde, z cienkiemi, ledwie dostrzegalnemi kolcami. Niektóre z kaktusów kwitną jeszcze malutkiemi, żółtemi kwiatkami. Nóż pogrąża się w te „kamienie“, chociaż roślina jest bardzo twarda, ponieważ jej korzenie, gałązki i nawet kwiaty są przesycone solami wapiennemi i magnezjowemi. Francuzi nazywają te kaktusy „kalafjorami“, bo, istotnie, bardzo je przypominają. Jednak, gdy się widzi te guzy na gołej, rozpalonej pustyni, wydaje się, że to narośle sarkomy, lub innej niebezpiecznej choroby pokrywają korę ziemi. Anabasis — to już „kwiat“ Sahary. Ona zaś coraz bardziej wchodzi w swe prawo, donosi tu wirujący w powietrzu piasek, układa z niego tu i owdzie wysokie kurhany. Miljardy krzemionkowych pocisków, przenoszonych przez południowy i południowo-wschodni wiatr, uderzają w góry i niszczą je coraz bardziej. Ciągną się szeregi skał, podobnych do walących się ruin starożytnych, nieskończenie długich murów i baszt nieznanych i zanikłych już grodów. Grasują tu wśród rumowisk i potwornych anabasis’ów szakale, feneki, (Canis Zerda) i gnieżdżą się jadowite węże, wszystkich znanych w tych szerokościach gatunków.
Fenek podobny jest do małego lisa, lecz posiada duże i szerokie uszy, pokryte wewnątrz długiemi, białemi włosami. Jest to nader szybkie, energiczne i czujne zwierzątko. Arabowie twierdzą, że feneki wdrapują się na drzewa. Myślę, że takie zdanie o fenekach objaśnić można pewnemi cechami ich charakteru, przypominającemi kotki. Tak, jak one, feneki długo bawią się swoją zdobyczą i lubią czystość.
Przejechaliśmy jedną wiperę, która bezczelnie spała sobie wprost na drodze, licząc widocznie na to, że tubylcy w zabobonnym strachu ominą ją, a tu nagle zjawiły się samochody, nieczułe na jej jadowite kły. Pomiędzy grzbietami Maiz i Smir, niedaleko od rzeki Tisserfin, spotykamy dość obfite źródło wody. Dokoła zgrupowały się palmy daktylowe i inne drzewa i krzaki; w ich gąszczu kryje się stadko „angielskich“ kuropatw i mnóstwo szpaków. Gdzieś w pobliżu szczeka pies i ryczy osieł. Pewno, gdzieś się zaczaił obóz nomadów, za gęstemi krzakami i drzewami nie widzimy jednak ludzi.
Mijamy tę oazę, pieszczącą wzrok zielonością i tętnem życia, wyczuwanego każdym nerwem, i — znowu otacza nas pustynia. Dokoła piętrzą się nagie, barwne góry, ławice i pagórki piasku, drobne, kamienne osypiska i obrzydliwe „kalafjory-anabasis“, tchnące chorobą i śmiercią. Każde ździebełko trawy, każdy krzaczek, wyglądający z ziemi, kłuje tu i kaleczy rękę człowieka, jak gdyby chciał go odstraszyć i odpędzić stąd, aby nie zakłócał ostatnich chwil powolnego umierania tych gór i tej wyczerpanej ziemi.
Wjechaliśmy na niewysoką skalistą przełęcz Teniet Zerga, tworzącą niby olbrzymią bramę; ujrzeliśmy stąd tylko niebo blado-niebieskie, przymglone oparami na horyzoncie i rozpalone.
— Niebo jest bardzo dziwne dzisiaj! — woła ze swego samochodu pułkownik Pariel. — Założyłbym się, że będziemy mieli deszcz. A tymczasem to jeszcze nie sezon, i o tej porze nigdy nie widziałem ani kropli deszczu! Winszuję, — Figuig przed nami!
Tymczasem dojechaliśmy do miejsca, gdzie droga skręcała w bok, a przełęcz dość stromo obrywała się nad dużą, nisko położoną kotliną, otoczoną zewsząd górami, z przerwą w jednem miejscu na południu. Ujrzeliśmy dalej bezgraniczną równinę Zusfana, która zbiega coraz niżej i dalej, łącząc się z piaszczystemi wzgórzami Sahary.
Na dnie kotliny szemrze ciemno-zielone morze wysokich, wspaniałych palm. Coś około miljona tych drzew liczą w oazie Figuig. Srebrzysta wstęga rzeki, płynącej wśród wysokich wydm złotego piasku i drzew palmowych, przecina kotlinę i biegnie na południe. Jeszcze niedawno rzekę Zusfana uważano za dopływ Nigru, lecz słynny geograf, znawca Sahary, profesor E. F. Gautier, dowiódł, że Zusfana ginie na południu od Figuig w piaskach pustyni. Być może, że stanowi podziemny dopływ rzeki Guir.
Śród palm widnieje siedem rozrzuconych w różnych miejscach na różowo zabarwionych wiosek, czyli ksur’ów tubylczych, a osobno bieleją malownicze budynki francuskiej, pseudo-marokańskiej architektury.
Samochód zbiega na dno kotliny, leżącej jednak na wysokości 900 metrów nad powierzchnią morza.
Kolonistów francuskich niema tu wcale; założono tu tylko najbardziej na południe Marokka wysunięty punkt administracji francuskiej. Czterech urzędników z rodzinami i lekarz, kilku konnych żołnierzy tubylczych — to i wszystko. Tymczasem w siedmiu wioskach pędzi swe pierwotne, odrębne życie 15 000 tubylców i pięćset starych marokańskich rodzin izraelickich; dokoła zaś w pustyni, w stepach alfowych i w górach, koczują tysiące nomadów.
Mijamy bardzo malowniczy gmach rządowy o dwóch wieżach i pięknem wejściu. Przed tym budynkiem ciągną się długie, białe zabudowania, gdzie mieszczą się różne biura, poczta, telegraf, oraz mieszkania urzędników. Na uboczu buduje się kościół, który mają objąć „biali bracia Sahary“. Zatrzymujemy się przed pałacykiem państwa Pariel, gdzie nas wita służba arabska, uprzejma i rozpromieniona. Wchodzimy na duży obszerny taras, skąd widzimy ogród owocowy, szpaler palm daktylowych z kiściami złocistych owoców; nad niemi zawzięcie pracują wróble, a mały piesek pani Pariel czyha na strącane przez ptaki daktyle. Dalej za ogrodzeniem domu wznoszą się korony palm oazy, otaczającej dzielnicę rządową ze wszystkich stron. Dom Pariel’ów, urządzony bardzo wygodnie, przepełniony jest pięknemi okazami sztuki afrykańskiej, ładnemi obrazami i książkami. O, książek, miesięczników i dzienników — mnóstwo! widzę je wszędzie! Te cztery rodziny europejskie, rzucone na pogranicze Sahary, czytają bardzo dużo i posiadają obszerniejszą i głębszą wiedzę, niż mieszkańcy wielkich miast, odrywani od pracy umysłowej ohydnym zgiełkiem życia ulicznego. A jak tu ludzie znają swój kraj! Geologja, klimatologja, zoologja, botanika, historja, etnografja, język — wszystko to jest wystudjowane starannie i szczegółowo.
Na nas czekała już bardzo przytulna oficynka, gdzie rozgościliśmy się na dobre.
Pułkownik miał rację — zaczyna kropić deszcz. Nie jest to zbyt pożądane dla podróżników zjawisko, lecz dla palm daktylowych, a jeszcze bardziej dla ich właścicieli — jest to skarb.
Ponieważ p. Pariel doręczył nam nadeszłe z Warszawy listy ze skargami na ulewy i zimno, więc przychodzimy do przekonania, że te listy zaniosły zarazki złej pogody aż do Figuigu.
Przebrawszy się, idziemy na obiad do pałacyku.
Boże! Jaka to przyjemna rzecz kultura i... kulturalność! Przekonałem się o tem dużo razy.
Podczas mej podróży-ucieczki przez Azję Środkową wymagałem zawsze od swoich towarzyszy, aby nie zważając na żadne okoliczności, codziennie rano i wieczór robili toaletę, przed jedzeniem myli ręce, mieli zawsze wypraną bieliznę i zachowywali możliwą estetykę podczas naszych nader nieskomplikowanych uczt, nawet w tych wypadkach, gdy na obiadach mongolskich spływał nam z łokci tłuszcz barani. Jednak pamiętam, gdy po kilku miesiącach tułaczki o głodzie i chłodzie, obozowania pod gołem niebem, przy ogniskach, trafiliśmy do pewnego kolonisty, który przygotował dla nas łóżka z prawdziwemi poduszkami w poszewkach i z prześcieradłami — byłem tak wzruszony tym widokiem, że łzy mi stanęły w oczach. A w parę miesięcy później, gdym ujrzał w stolicy Mongolji, Urdze[7], światło elektryczne — zapłakałem.
Myślę, że przedstawiciel białej rasy, dążącej do najwyższej cywilizacji, nabywa wprost fizjologicznej potrzeby kulturalności, a niemożliwość jej zastosowania sprawia mu ból i cierpienie moralne, jako dotkliwy brak koniecznych warunków życia i jak poczucie upadku. Lecz jednocześnie człowiek kulturalny niezwykle szybko powraca do dawnego stanu i dawnych nawyknień. Sprawdziłem to na sobie. Po trwającej półtora roku tułaczce po górach, pustyniach i stepach Azji — dotarłem nareszcie do Pekinu. Stanąłem w wybornym Hôtel des Wagons-Lits w dzielnicy legacyjnej. Nieposiadałem się z radości, że jestem znów w zwykłych dla mnie warunkach kulturalnych, z których gwałtem wyrwała mnie dzika rewolucja rosyjska. Jednak po paru dniach zacząłem już robić spostrzeżenia, że w sali restauracyjnej obsługa chińska nie jest dostatecznie dobra i to mnie nawet chwilami draźniło. Pamiętam, że śmiałem się wtedy z samego siebie, a czasem robiłem sobie gorzkie wyrzuty, mówiąc sobie w duchu:
— Siedź cicho i zajadaj wyborny befsztyk, smaczne sałatki owocowe i lody! Dziękuj Bogu, że chiński „boy“ podaje ci czystą serwetę i talerze i pamiętaj o tych dniach, kiedyś to wytrząsał nad ogniskiem „przeludniony“ kożuch barani i jadłeś mięso zadżumionych byków... Niewdzięczniku jeden!...
— No, niby tak... odpowiadałem sobie wtedy — to — prawda! Było dużo gorzej! lecz poco ten Chińczyk podając gościowi czystą serwetę, wyciera nią po drodze swoje spocone czoło?
Mknąc samochodem w obłokach kurzu i piasku, zatrzymując się w małych miasteczkach, podróżnik nie wymaga w takich wypadkach nadzwyczajnej kulturalności istnienia. Nie może jej znaleźć nawet w dużych, drogich hotelach, jak to zwykle w hotelach — niby przepych, niby czystość, lecz setki przechodzących przez te pokoje i sale ludzi, pozostawiają po sobie niezatarte ślady i z biegiem czasu demoralizują chociażby najsumienniejszą i najlepszą administrację i służbę.
Tymczasem w domu państwa Pariel panowała kulturalność bez zarzutu: czystość, estetyka, sprawna, milcząca służba, wieczorne stroje przy obiedzie, dużo światła, inteligencja na każdym kroku, — w ruchach, słowach, w stosunku do innych ludzi.
Przepraszam miłych państwa Pariel, że wtedy nie mogłem włożyć smokingu, lecz, zamierzając przeciąć Wysoki Atlas i pustynię Hammada, nie mogłem ze sobą tego stroju zabierać; z Oranu odesłałem go do Algieru, pod przyjacielską opiekę polskiego konsula, p. Antoniego Rozée.
Późno w nocy powróciliśmy do naszego lokalu, przekonawszy się, że deszcz zaczął lać na dobre. Nic innego — tylko te bakcylusy warszawskie narobiły nam tego kramu!
Następnego dnia rano, nie zważając na ulewny deszcz, wyruszyłem z kodakiem na wyprawę i wyszedłem na równinę, oddzielającą francuską dzielnicę od pobliskich wiosek. Przyglądałem się im zdaleka. Były bardzo podobne do gniazd jaskółczych, z grudek gliny ulepionych. Nad otaczającemi każdą wioskę murami wznoszą się domy o płaskich dachach i dziwacznych odkrytych galerjach, dalej — minaret meczetu... Domy są tu inaczej zbudowane niż w innych miejscach Marokka. Prawdopodobnie, jest to już architektura pustyni. Domy posiadają malutkie żelazne, lub drewniane drzwi; przejść przez nie można nie inaczej, jak tylko zginając się we dwoje. Kilka schodków prowadzi na patio, leżące niżej poziomu ulic. Tu płynie dzienne życie mieszkańców tych ksur’ów. Nad dziedzińcem zwisa wsparta na drewnianych słupach galerja, z drzwiami, prowadzącemi do wewnętrznych izb. Te galerje przypominają zdaleka, z poza murów wiosek, celki pszczelne. Wiszą na nich złote pęki daktyli, czerwone sznury pieprzu tureckiego i barwne grona wina, suszącego się na słońcu. Robię, mimo ulewy i nieznośnie szarego i smutnego nieba kilka zdjęć. Marnie mi się udały, a że deszcz trwał przez cały czas naszego pobytu w Figuig, nie przywiozłem dobrych zdjęć z tej oazy. Niestety!
Cała oaza otoczona dość wysokim murem, z dziwacznemi basztami, gdzie się czają ludzie, ochraniający daktyle od rabusiów, przybywających nieraz z pustyni i gór po zdobycz.

Nad budynkami rządowemi spostrzegłem obok flagi francuskiej, powiewającą czerwoną flagę z zieloną gwiazdą o pięciu promieniach, jest to — „Khatem Soliman“ — gwiazda Salomona, — nowy dodatek do godła Marokka. Sułtan dowiedziawszy się, że bolszewicy rosyjscy mają też czerwoną flagę, kazał umieścić na czerwonej fladze marokańskiej gwiazdę zieloną.
FIGUIG. Z OAZY DO PUSTYNI
Powracam do domu na śniadanie, obszedłszy spory kawał terytorjum oazy, gdzie dojrzałem kilka ciekawych okazów zoologicznych. Spotkałem małą wiewiórkę, o futerku w białe i ciemne pręgi, czyniącem ją podobną do „burunduka“ syberyjskiego[8]. Tubylcy w Figuig nazywają to zwierzątko „rallia“, co znaczy „małpa skalna“ — nazwa dana z powodu zwinności tego gryzonia, skaczącego po skałach; łacińska nazwa jego — Atlantoxerus getulus. Na płaszczyźnie, gdzie tubylcy mieli ogrody warzywne, spotkałem skoczka egipskiego — Dipus Aegypticus i kilka gatunków jaszczurek, a pomiędzy niemi bardzo jaskrawe, prawie czerwone. Nie mogłem im się jednak zbliska przyjrzeć, gdyż płoszył je deszcz.

Po śniadaniu, gdy się trochę wypogodziło, ruszyliśmy z całem towarzystwem na zwiedzenie wiosek, z których największą jest Zenaga. Zabawne, kręte, wąskie i ciemne uliczki przebijają sobie krecie przejścia w murach domów, pod wyższemi piętrami budynków, ciągle się załamują, zbiegając na dół, to znowu wspinając się do góry. W ciemnych tunelach uliczek siedzą lub leżą w leniwych pozach tubylcy. Widzieliśmy tu tylko dwie kobiety, lecz i te były zupełnie szczelnie z głową owinięte w dość brudne burnusy; poły ich wlokły się po ziemi, kryjąc nawet stopy tych tajemniczych piękności. Mieszkańcy wszystkich siedmiu wiosek, stanowiących Figuig, należą do szczepu berberyjskiego i są jednożeńcami, tymczasem okoliczni nomadzi — są Arabami ze wschodu i wielożeńcami. Widocznie, osiadła ludność ksur’ów nieraz doznawała z powodu swoich kobiet krzywd od koczowników. Ci z pewnością, porywali „piękne Heleny“ figuigskie, stąd obywatele wiosek trzymają swoje niewiasty pod kluczem.
Przechodzimy Suk, gdzie większość kupców stanowią Żydzi. Niektóre rodziny są bardzo dawnego pochodzenia, gdyż przybyły tu przed Islamem. Ludność odznacza się uprzejmością i lojalnością.
Pułkownik Pariel pokazuje nam od strony malutkiego placyku meczet i dość wysoki, nowy minaret. Stary minaret runął przed laty, a wybrał sobie dla swego upadku właśnie tę chwilę, kiedy muezzin wołał wiernych na modlitwę. Pod gruzami minaretu zginęło paru Berberów i zapadło się kilka domów, lecz muezzin ocalał i żadnego obrażenia nawet nie doznał. Jawny cud! muezzin przeto został niezwłocznie uznany za marabut’a! No, i zasłużył na to!...
Pod jednym z domów mieści się źródło, płynące z głębi ziemi. Kręte, wijące się schody o stopniach z gładko odpolerowanych „babuszami“[9] kamieni, prowadzą na głębokość 10—15 metrów. Zwiedziliśmy to źródło, a było to zadanie niełatwe! Dziwiliśmy się, jak tu miejscowe kobiety dwa razy dziennie, trzymając na ramionach dwa duże dzbany, schodzą po wodę i wspinają się z powrotem po tych zdradzieckich, śliskich stopniach!
Oglądamy budowę domów. Galerje i piętra opierają się na belkach z drzewa palmowego. Ponieważ jest ono kruche, więc mogą być używane tylko belki trzymetrowe. Z tej przyczyny wszystkie izby są jednakowej szerokości. Żeby drzewo nie gniło, otaczają je tubylcy warstwą suchych liści palmowych, zupełnie tak, jak to czynią Mongołowie i Tybetańczycy, zabezpieczając belki pękami prętów pewnego krzewu tybetańskiego.
W szkole nauczyciel — Arab uczył dzieciaków francuskiego, historji i geografji. Golone główki chłopaków wytężały wszystkie siły, aby w obecności p. konsula i pułkownika sylabizować jak najlepiej. Szło im to wcale nieźle! W innej znowu szkółce fachowcy uczą dzieci i młodzież artystycznego haftu, złocenia i malowania na skórze, podług wzorów mody, istniejącej w Fezie i Marrakeszu.
Instruktorowie witają nas, udając, że całują po rękach. Wreszcie zjawia się najstarszy „profesor“. Stary Arab, zgarbiony, z długą siwą brodą. Ten starzec może mieć dziewięćdziesiąt lat, a może, jak patrjarcha Abraham — dziewięćset!
W każdym razie wzoruje się on na Abrahamie, bo ma podobno zamiar po raz siódmy wstąpić w związek małżeński z młodą i śliczną dziewczyną.
— Nie zazdroszczę tej biedaczce! — szepnęła Zochna, zapatrzona w siwą brodę patrjarchy.
— A ja — oblubieńcowi! — odpowiedział, śmiejąc się p. de Vitasse. — Bo nieodpowiednia to para... On za młody dla niej, ponieważ już wpada w wiek niemowlęcy!...
Tymczasem pułkownik Pariel zaczyna zaznajamiać nas z historją Figuigu. „Tych siedem wiosek stanowiło przed włączeniem ich w skład imperjum Sułtana marokańskiego siedem oddzielnych i niezależnych republik. Wszystkie one były w ciągłej ze sobą wojnie. Istniały dwie przyczyny wrogich stosunków. Najpierw: moralna — krwawa zemsta, później: materjalna — walka o wodę. Państwo widzą te ruiny? Tu stała niegdyś wioska. Jej mieszkańcy odprowadzili bardzo zręcznie podziemny kanał, wykopany przez sąsiadów, do zapasowego basenu na swojem terytorjum. Długo trwała walka zbrojna, aż właściciele kanału uczynili podkop pod basenem przeciwników i wysadzili go w powietrze, a z nim razem i całą wioskę. Każda z tych osad zdobywała wodę na własną rękę i walka nie ustawała nawet za czasów zależności od Sułtana. Widząc to, a nie mogąc dojść z tubylcami do ładu, kazał Sułtan mieszkańcom kopać ten właśnie głęboki rów, przed którym stoimy obecnie. W ten rów miała być wprowadzona woda bezpośrednio z rzeki. Wtedy nareszcie ustałaby walka i nienawiść. Mieszkańcy zabrali się skwapliwie do roboty. Nie została jednak dokończona, gdyż wynaleziono tymczasem inne drogi do pogodzenia wojowniczych republik, chociaż wspólna praca w znacznym stopniu ochłodziła zapał tubylców do walki domowej. Stało się to wtedy, gdy Sułtan zażądał podatków od palmowych plantacyj. Wtedy utworzyła się rada rządząca, obierana z różnych warstw ludności.
Od tej chwili wszystko się zmieniło. Cała sieć kanałów podziemnych, tak zwanych „foggara“ przeszła na rzecz komuny Figuigu i stała się wspólną własnością. Każda posiadłość ma wyznaczony czas, w którym do jej kanałów irygacyjnych zostaje wpuszczana woda. Czas ten jest regulowany automatycznie zapomocą pływającej kuli mosiężnej, mającej mały otwór. Gdy kula napełni się wodą i utonie, — to znaczy, że czas przeszedł i woda zostaje natychmiast skierowana na inną działkę oazy.“
Gdy się zwiedza teren plantacyj, nie można patrzeć bez podziwu na cudowne wprost roboty podziemne, dokonane przez tubylców. Tyle w tem jest uporu, pracowitości i nadzwyczajnej pomysłowości. Niby kreciemi norami i przejściami stoczyli Berberowie całą ziemię pod oazą i swemi wsiami, wykopali szyby dla oczyszczania kanałów, studnie dla kontroli biegu i ilości wody, urządzili głębokie baseny z prowadzącemi do nich tunelami i pochyło opuszczającemi się schodami. W tych basenach z ciepłą wodą, płynącą z głębi ziemi, używają tubylcy kąpieli. — Osobne kąpiele dla mężczyzn — muzułman, dla kobiet i dla izraelitów.
Z tych wszystkich podziemnych zbiorników wychodzi woda na powierzchnię i płynie wąskiemi kanałami na plantacje palm daktylowych, gdzie rosną również drzewa figowe, granatowe, krzaki wina, a na wolnych od drzew przestrzeniach widnieją małe role ze zbożem oraz ogrody warzywne.
W kilku miejscach w oazie przemyślni tubylcy zbudowali olbrzymie baseny, głębokie na trzy metry, z murami, wystającemi na 1½ metra nad poziomem ziemi. Są to zbiorniki zapasowe na wypadek, gdy zmniejszy się ilość wody podskórnej w lata wyjątkowo upalne. Do tych zbiorników spływa osobnemi rynsztokami woda deszczowa oraz wpadają niektóre źródła górskie.
Mury zbiorników są bardzo cienkie, nie więcej jak 50—60 centymetrów grubości, tworzy je ubita ziemia, zmieszana z kamieniami i cementem miejscowego wynalazku.
Pułk. Pariel opowiadał nam, że pewnego razu przyjechał do Figuigu jakiś urzędowy inżynier, młody jeszcze człowiek, który niedawno ukończył studja.
Ujrzawszy zbiorniki pełne wody, ujęte w tak cienkie mury, przeraził się i zaczął robić gorzkie wyrzuty pułkownikowi, że pozwala tubylcom na takie szaleństwo.
— Niech pan sobie wyobrazi, — mówił inżynier, — że ta masa wody przerwałaby mury i wylałaby się na oazę! Jakie zniszczenie i straty spowodowałaby taka katastrofa?
— Nie mogę sobie tego wyobrazić, — odpowiedział spokojnie Pariel — ponieważ te mury i baseny istnieją już około 150 lat i o takiej katastrofie nikt tu nigdy nie słyszał!
Istotnie budownictwo i roboty hydrauliczne Marokańczyków w Marrakeszu i tu — w Figuigu obalają wszelkie teoretyczne obliczenia inżynierów. Ale to tylko napozór, gdyż tubylcy w ciągu wieków zdołali zbadać wytrzymałość i właściwości swoich materjałów budowlanych, a ich formuły praktyczne, w przekładzie na język matematyczny, okazałyby się bez błędów i zarzutów.
Wogóle tubylcy Figuigu są w bardzo zażyłych i poufałych stosunkach z ziemią i skałami; wydać się może, że są gnomami — mieszkańcami podziemi, gdyż z łatwością zarywają się w ziemię i przebijają w niej korytarze, świdrują w skałach przejścia wężowe, nory krecie, jak mrówki lub robaki toczą ziemię, a jej krew — wodę wpuszczają w nowe, przez siebie założone żyły.
Ogromna to i wprost genjalna praca. Oddają się jej mieszkańcy wszystkich siedmiu wiosek, i nieraz gdzieś pod ziemią spotyka się tubylec ze wsi Zenaga ze swoim dawnym wrogiem z El Maiz lub z ksur Udaghir i pracują razem, giną nawet razem, gdy się zawali podziemna nora lub obsuną się podryte skały. Jednak dawna niechęć wzajemna nie wygasła jeszcze do szczętu. Jeszcze można znaleźć rodziny, które nie łączą się związkami małżeńskiemi z mieszkańcami tuż obok położonych ksur’ów, a są nawet tacy zawzięci ludzie, którzy nigdy nie przekroczyli granic sąsiednich wiosek. Lecz tu już działa tradycja!
Wybrańcy wszystkich wiosek spotykają się w miejscu neutralnem, na lokalnej „agora“[10], w gmachu rady. Jest to kwadratowy biały budynek z dziedzińcem, otoczonym galerją, gdzie się odbywają posiedzenia radnych Figuigu. Z powodu panującego tradycyjnego antagonizmu Rada ta nie może obierać sobie przewodniczącego, więc delegaci obchodzą się bez kierownika. Hałas, zgiełk, piekło trwają bardzo długo, aż wreszcie radni dochodzą w jakiś tajemniczy sposób do porozumienia i pewnej decyzji.
Pułkownik Pariel opowiedział nam o pewnym bardzo zabawnym i charakterystycznym wypadku.
Kierować tą osadą jest rzeczą niełatwą, ponieważ pomimo setek lokalnych praw — „kanunów“, mamy tu do czynienia z anarchiczną komuną. Z biegiem czasu ekonomiczne interesy mieszkańców wytworzyły z siedmiu jej części tylko cztery partje. Otóż po zatwierdzeniu przez Radę jakiejś rezolucji, czterech przedstawicieli zjawia się u mnie i oznajmia o wyniku posiedzenia. Przez nich też przesyłam Radzie moje żądania, przepisy rządu, moją zgodę lub mój protest.
— Pewnego razu otrzymałem z Rabatu papier, ustalający nowy podatek, zwołałem więc Radę i prosiłem, aby przysłano kogoś po odpis dostarczonego mi przez rząd dokumentu.
— Zjawiło się czterech posłów, — po jednym z każdej partji.
— Oznajmiwszy im treść dokumentu, chciałem oddać go jednemu z posłów, aby wręczył go Radzie.
— Nie mogę tego uczynić! — rzekł, cofając się.
— Dlaczego? — zapytałem.
— Dlatego, że jeżeli ja przyniosę ten papier, to będzie znaczyło, że jestem starszym w Rządzie, a u nas — wszyscy równi! — zawołał.
— Tak! Ali Haddar mówi sprawiedliwie! — oznajmili inni.
— Cóż mam robić? — zadałem pytanie.
— Napisz ten papier w czterech egzemplarzach i daj każdemu z nas! — poradzili.
— Pomyślałem wtedy — ciągnął dalej pułkownik, — że jeżeli każdy dokument będę zmuszony posyłać w czterech odpisach, to moi urzędnicy będą zajęci wyłącznie przepisywaniem. Robić tego nie zamierzałem. Trzeba jednak było znaleźć wyjście z sytuacji.
— Dobrze! — rzekłem wreszcie. — Więc ani Ali, ani ty, ani ty, ani ty, Hadż ben Sliman, nie możecie wziąć tego papieru?
— Nie, bo „kanuny“ nasze zakazują! — odparli wszyscy posłowie.
— Jeżeli dam wam cztery odpisy, to przecież wszystkie będą stanowiły jeden tylko papier, który przysłał wam Sułtan? — zapytałem.
— Sprawiedliwie mówisz, Sidi! — złagodzili się posłowie.
— Doskonale! Więc wyobraźcie sobie teraz, że przyszedł do mnie od Rady jeden tylko człowiek, ale taki, któryby miał od każdej partji po jednej głowie, jednem sercu i jednej ręce. Rozumiecie?
— Rozumiemy, sidi!
— Takiemu mógłbym dać tylko jeden papier, a on wziąłby go za cztery rogi czterema rękoma i poniósłby do Rady. Mógłby ten człowiek uczynić tak, zgodnie z waszemi „kanunami“?
— Ten człowiek o czterech głowach, rękach i sercach mógłby przyjąć jeden papier od ciebie, sidi! — zgodzili się tubylcy.
— W takim razie wszystko jest w porządku! — rzekłem. — Macie ten papier, niech każdy z was trzyma go z jednej strony i idzie z nim do Rady. Niech Allah ma was w swojej opiece!
— Posłowie po krótkiej naradzie oznajmili, że mogą tak postąpić i, wziąwszy papier za cztery rogi, bardzo uroczyście ponieśli go do gmachu Rady.
— Co do podatków — dodał p. Pariel, — to Sułtan nie ma z niemi trudności, gdyż „Święta księga“, czyli Koran nakazuje wiernym płacić daninę władcom; trudności zasadnicze mogą wynikać dopiero wtedy, gdy upadnie Islam, lecz na to jeszcze się nie zanosi!
Śród tubylców Figuigu, panuje, jak dowiedziałem się później, absolutne poszanowanie prywatnej własności i ogniska domowego. Za wejście na plantację lub do domu bez zaproszenia gospodarzy, winowajca karany jest przez kadiego wysoką grzywną.
Morderstwo pociąga za sobą krwawą zemstę, która, jak dowodzi historja krajów muzułmańskich, stanowi jedną z głównych przyczyn anarchji i braku poczucia państwowości śród tubylców. Żeby uniknąć tego, prawodawcy Islamu ustanowili wygnanie za przelaną krew, banicję na zawsze. Morderca, podług prawa, powinien natychmiast zniknąć bez śladu i nigdy już nie powracać.
Nie widząc sprawcy zbrodni, poszkodowana rodzina potrochu zapomina o nim i przestaje pałać chęcią zemsty. Po pewnym czasie krewni mordercy zaczynają za pośrednictwem imama, kadiego lub marabut’a robić starania, aby się zbliżyć do pokrzywdzonej rodziny. Następuje umowa co do wynagrodzenia czyli „dia“ za krew, poczem obie rodziny spożywają wspólny obiad.
Wkrótce po tem porozumieniu banita powraca, składa dary rodzinie zabitego i staje się równouprawnionym obywatelem, a nikt nigdy nie przypomni mu dokonanej przez niego zbrodni.
Jednak takie załatwienie krwawej sprawy możliwe jest tylko wtedy, kiedy, jak mówią Berberowie, „trup zabitego już zupełnie ostygł“, co ma znaczyć, że poczucie krzywdy i nienawiść już ugasił czas.
Francuskie władze mogą z łatwością kontrolować politykę podatkową i jej wykonanie w ksur’ach, z ich osiadłą i stałą ludnością. Trudniej idzie to z nomadami. Francuzi w tych wypadkach mają do czynienia z kaidami szczepów. Ci zaś bardzo często nadużywają swojej władzy na rzecz bogatych i na niekorzyść biedniejszych rodzin. Lecz biedacy w takich wypadkach umieją dać sobie radę. Zwykle zjawiają się w urzędzie francuskim i podają prawdziwą ilość sztuk bydła, należącego do bogaczy. Kontrola francuska, stwierdziwszy fałszywą relację kaida, pozbawia go tego tytułu i proponuje nomadom obrać innego.
Rada komuny Figuigu zaprosiła konsula p. de Vitasse, pułkownika Pariel’a i nas na paradną herbatę. Była to zwykła herbata z miętą, ale podczas tej ceremonji napatrzyłem się pięknym typom ze wszystkich ksur’ów i, wypytując się o interesujący mnie ustrój tej komuny, dowiedziałem się o niej dużo bardzo oryginalnych rzeczy. Istnieje tu, jak zresztą, w całej Saharze, odmienny od reszty Mahrebu, ceremonjał pogrzebowy. Gdy śmiertelnie chory Berber przestał już oddychać, starszy w rodzinie zbliża się do niego i mówi:
— W imię Allaha! Powiedz słowa chwały: La Illah Illa Allah! — Gdy chory milczy, wtedy zapytujący zwraca się do niego z innem żądaniem:
— Jeżeli Allah przechował w ciele twojem życie, podnieś jeden palec na znak, że Bóg jest Jeden!
Gdy leżący nie spełnia tego żądania, jest to dostatecznym dowodem, że dusza już opuściła ciało.
Krewni szybko obmywają ciało nieboszczyka, niosą na cmentarz i zakopują do ziemi. Przy takim sposobie stwierdzania śmierci nieraz się zdarza, że chowają ludzi jeszcze żyjących.
W grobie kładą nieboszczyka bokiem, twarzą na „gibla“, t. j. w kierunku Mekki. Po pogrzebie odbywa się uczta, przypominająca starosłowiańską tryznę, która przechowała się w Rosji w pierwotnej formie w postaci „pominek“. Uczta składa się z kus-kus różnych gatunków, i tu znowu widzę zupełny paralelizm z obyczajami rosyjskiemi. Tam również podają różne kasze — pszenną, gryczaną lub ryżową. W tem wyrażają się wpływy wschodnie, ponieważ na „tryznach“ słowiańskich zabijano konia lub wołu i raczono się mięsem; o roślinnych zaś potrawach nie pozostało żadnych wspomnień. Dla „kus-kus“ pogrzebowego oraz dla rosyjskich kasz, podawanych na „pominkach“ po zmarłych, można znaleźć objaśnienie. Ponieważ trup jest zawsze „nieczysty“ i „nieczystą“ jest również przelana krew, po której Koran wymaga od wiernych całkowitego obmywania, a zatem jedynie roślinny pokarm może być w tym wypadku zalecany. Dlatego to Berberowie przygotowują kus-kus słodki, rosyjscy zaś wieśniacy — kaszę z rodzynkami lub suszonemi jagodami, lecz zawsze bez mięsa.
Podczas naszej wycieczki słońce znowu się ukryło za chmurami i deszcz zaczął lać na dobre. Nie odstraszyło nas to jednak bynajmniej. Pod dowództwem Pariela zwiedziliśmy dolinę rzeki Zusfana. Automobilami przecięliśmy nagą pustynię, otaczającą Figuig i wjechaliśmy na teren pokryty rzędami areg’ów, czyli małych piaszczystych pagórków, częściowo porosłych kępkami trawy alfa i anabazisami. Przez sypki piasek dochodzimy do wąwozu, w którym wije się śród nagich zielonych i czerwonych gór — rzeka. Na jej brzegach rosną palmy i jakieś krzaki, na przeciwległym brzegu pasą się wielbłądy.
W oddali przed nami piętrzą się szczyty grzbietów górskich — Dżebel Gruz i Dżebel Maiz.
Są to dość dzikie jeszcze dotąd góry, gdzie można znaleźć stadka muflonów (ovis musimon) i polującą na nie panterę.
Niedużo, coprawda, pozostało w górach tych pięknych zwierząt, i tylko z wielkim trudem potrafi wytropić je zapalony myśliwy, a jeszcze rzadziej dojrzy gdzieś ślad dużej kotki. Oprócz pantery zjawiają się jeszcze od czasu do czasu w okolicach Figuigu inne drapieżniki — gepardy (Cynailurus jubatus).
Są to także koty, lecz na wysokich nogach, o charakterze mniej dzikim, niż pokrewna im pantera. Tubylcy łapią gepardy w sidła, oswajają i używają do polowania na gazele, szakale i lisy.
Pan Pariel opowiedział nam, że wśród Berberów istnieje legenda, iż w górach grasuje jakiś dziwny, a straszliwy potwór. Nazywają go — „elan“. Jest on chromy, ponieważ posiada nierównej długości nogi — albo z prawej strony, albo z lewej. W zależności od tego chodzi tylko wpoprzek stoków górskich; śpi zaś, opierając się o drzewa. Widocznie, jest to bardzo duże i ciężkie zwierzę, gdyż nieraz łamie podczas snu drzewo, służące mu za podporę.
Nikt, naturalnie, nigdy nie spotkał „elan’a“, lecz legenda o tym potworze jest stara, bo jak mnie zapewniono, Cezar w swoich komentarzach do wojny w Galji w księdze VI, rozdział 5-ty, opowiada o chromym potworze „elan“. Czy nie jest to jednak pozostałość wspomnień o Tyrannosaurus (Dinosaurus), który opierał się o drzewa w poszukiwaniu pożywienia, a miał krótkie przednie nogi? Ta część Afryki widziała przecież w przeciągu wieków różne potwory. Jeszcze stosunkowo niedawno stąpały po tej ziemi olbrzymie słonie i nosorożce, które albo wymarły, pozostawiwszy po sobie czaszki i szkielety w pokładach fosforytów, lub wyemigrowały na południe jeziora Czad.
Zbiegamy piaszczystemi zboczami na dno wąwozu.
Prąd Zusfana dość wolny i niegłęboki. Tylko w jednem miejscu tworzy on małą zatokę, gdzie złamana palma utworzyła groblę. Tu woda wyżłobiła dół na metr głęboki. Widzimy w nim sporo małych rybek. Są to brzanki — Barbus Pallaryi podług określenia I. Strohla[11].
Deszcz przechodzący w ulewę, wypłoszył nas z nad brzegu Zusfana, co to tyle kłopotu narobiła geografom. Zmykamy do domu pod opiekuńcze skrzydełka pani Pariel.
Podczas naszego pobytu w Figuigu odbyliśmy jeszcze dwie wycieczki, obie piękne, gdyby nie deszcz.
Pierwsza była wzdłuż drogi Kaskad. Przechodzimy głębokim wąwozem pomiędzy wysokiemi zwisającemi nad drogą skałami i idziemy śród drzew palmowych i figowców. Zewsząd ze skał toczą się wodospady i wpadają w łożyska kanałów, doprowadzających wodę do plantacyj i pól. Widzimy ciemne wejście do grot, gdzie ze sklepień zwisają wapienne stalaktyty; w skrytkach i w szczelinach jaskiń gnieżdżą się dzikie gołębie i domowe, lecz zdziczałe.
Droga ta wyprowadza nas na szczyt skał, gdzie urządzono duży taras. Stąd widzimy obszerną płaszczyznę — równinę Bahdad. W pośrodku niewielki las palmowy i ksur, dwa grzbiety — Zenaga i Takhla, a pomiędzy niemi przerwa, przez którą widać pustynię aż hen! — do horyzontu.
Drugą wycieczkę zrobiliśmy w okolice Udaghir. Zwiedziliśmy tu miejscowość Dżorf. Jest to najbardziej może malownicze miejsce w całej kotlinie Figuigu. Przez plantacje palm przechodzimy do miejsca, gdzie skały nagle się obrywają niemal pionową ścianą. Przed nami grzbiet barwnych gór, a niżej — morze palm. Tam bieleją mury zabudowań tubylczych, suną białe postacie pracujących Berberów, migają barwne koszule dziewcząt i dzieci.
Powracając, widzimy w oddali kubbę miejscowego świętego, a wszędzie palmy, szemrzące strumyki, złote pęki daktyli, fioletowe figi i rumiane, złociste granaty.
Deszcz nie ustaje, a przecież jutro musimy już wyjeżdżać!...
Spędzamy ostatni wieczór w domu państwa Pariel, tu — na skraju pustyni.
Żona moja żegna naszych przyjaciół skrzypcami.
Podobało się jej w tej oazie, gdzie owionął nas niezwykły spokój życia, natury i serc ludzkich, więc gra z głębokiem uczuciem i rzewnością.
Nie dochodzą tu zarazki chorób wielkomiejskich, trwożne burze polityczne nie zmuszają chwytać za broń, huragany, nawet wściekły Samum prawie nigdy tu nie zagląda. Serca, co przeszły katusze wielkich mąk i bólu, dusze, co jeszcze niedawno się miotały, zmagając się z życiem potwornem i zbrodniczem, muszą się tu ukoić, zasłuchane w szept pierzastych liści palm, w szmer potoków, śpiew i świergot ptactwa.
Ciche głosy Berberów, o obyczajach tak pierwotnych i dziwnych, mówią o tem, że życie jest zawsze pięknym darem Allaha, a jest tak krótkie, że grzechem jest trwonić błogosławione chwile istnienia na zazdrość i nienawiść.
Po Figuigu pozostało nam wspomnienie spokojnych, szczęśliwych lub pogodzonych z losem ludzi, przerwanej na zawsze walki pomiędzy ksurami i nawet między tą żyzną, wspaniałą oazą a straszliwą i martwą pustynią. Tu nikt nikomu nie grozi, nikt nie zazdrości, nikt nie knuje zdrady, tu w każdym widzą pożądanego gościa, o ile przywozi ze sobą czyste, niezawistne serce i myśl spokojną i przyjazną.
Tu ludzie rozumieją każdy polot myśli, najmniejszy odruch serca, nieuchwytny cień bólu, lub smutku...
Ciężko nam było porzucić Figuig, a gdy wsiedliśmy do wagonu w Beni Unif i gdy poraz ostatni mignęły w oknie twarze przyjaciół, wzrok nasz mimowoli pobiegł w stronę barwnych gór i morza palm...
Cisza tam panuje, a w niej kształtuje się i wzmacnia utracony obecnie przez ludzi spokój ducha i serca, wielkie zrozumienie ludzkich cierpień i głęboka wrażliwość na piękno i prawdę.
Jak gdyby żegnając nas, z poza chmur wyłoniło się słońce.
Wszystko nagle zapłonęło, lśnić się zaczęło i połyskiwać.
Oddalający się od nas Figuig stał się wesołym i promiennym...
Lecz była to wesołość starca. Bo też starcem jest Figuig! Te ksur’y istniejące od wieków, te stuletnie „foggara“ i baseny, pełne wody źródlanej, z prastarej piersi ziemi utoczonej; rysunki przez pierwotnych mieszkańców na zaraniu istnienia ludzkości w skałach wyryte, — wszystko to starczym głosem mówi dobitnie o sędziwym wieku Figuigu, tego zakątka błogosławionego, cichego i uśpionego na skraju pustyni wśród nagich, barwnych gór.
Patrzyliśmy na północ w tej chwili, na płomienną północ Afryki, którą przecięliśmy wężową linją...
Tam, koło morza, szalał nieoględnie rzucony płomień nienawiści i wojny.
Już szerzył się, hucząc i sycząc dalej i dalej, ogarniając połami swego czerwonego płaszcza połać po połaci, szczep po szczepie, miasto po mieście...
Czyżby mógł dotrzeć aż tu, do tego cichego, melancholijnego Figuigu, do tych pogodzonych ksur’ów, do tych wyniosłych palm i nagich, barwnych gór?
Co się stanie wtedy z tymi ludźmi, którzy mają w sercach swoich inny ogień?
Ogień — bardziej gorący, bo roznieciła go twórcza ręka wielkiej miłości, przebaczenia i zrozumienia.
Ten ogień, jak promienie płonącego słońca Afryki, przerwie z czasem odwieczne zasłony mroków, oświeci wszystkie zakątki życia i triumfować będzie, jak wspaniały, możny, łaskawy władca, śród białych, żółtych i czarnych szczepów od kresu do kresu ziemi!


KONIEC.[12]






  1. Kapiszom.
  2. Był to kran elektryczny do podnoszenia ciężarów kierowany przez jednego mechanika.
  3. Głównodowodzący armją amerykańską.
  4. Obóz złożony z namiotów.
  5. Rzeka.
  6. Skład chemiczny — dwutlenek manganu.
  7. Patrz moją książkę „Przez kraj ludzi, zwierząt i bogów“.
  8. Tamias striatus.
  9. Arabskie pantofle.
  10. Grecka nazwa rady delegatów od ludności.
  11. Bulletin de la Soc. de Geographie d. Alger, Nr. 5, 1923.
  12. Przypis własny Wikiźródeł Druga część podróży po Afryce północnej została opisana w książce Pod smaganiem samumu.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.