Strona:F. A. Ossendowski - Płomienna północ.djvu/466

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Kubby, do urwistych zboczy skał, aż ginie gdzieś w pustyni.
Jedni strzelają do góry, inni w bok, lub w ziemię, krzycząc i wyjąc...
Kłęby kurzawy pędzą za końmi, kłęby dymu prochowego prześcigają jeźdźców.
Lecz co się teraz stanie z widzami? Przecież stratują ich rozhukane rumaki, o oczach zaszłych krwią, o otwartych pyskach, z których ściekają płaty piany?
Już jakie dziesięć kroków pozostaje do stojących i siedzących ludzi i jeszcze mniej — do orkiestry.
Rozlega się krzyk i rumaki, przysiadłszy na tylnych nogach, przednie wpierają w piasek i zatrzymują się nagle.
Szereg ze śmiechem zawraca i jedzie truchtem z powrotem, nabijając strzelby na nowo. Niektórzy z jeźdźców wspaniałym ruchem rzucają orkiestrze garściami drobne monety.
Powtarzają to samo inni Arabowie. Setki odcieni w jeździe, w sposobach strzelania, w okrzykach... Można przyglądać się godzinami i za każdym razem spostrzegać coraz to inne szczegóły. Pod koniec „fantazji“ wziął w niej udział jeździec, stojący na pagórku. To miejscowy Kaid. „Fantazja“ nabierała coraz większej werwy!
Słońce tymczasem rzuciło ostatnie krwawe blaski na Berguent. Szkarłatne postacie jeźdźców mknęły po krwawej ziemi, płonęła czerwonym ogniem Kubba, połyskiwała rubinowa wstęga rzeki i góry powlokły się odblaskami zarzewia. Chwila jeszcze, i — wszystko zgasło!...
— La Illah Illah Allah... Mohammet Rassul Allah! — zaczął zawodzić jakiś starzec, opuszczając się na ziemię...
Rozpraszał się tłum, dążąc do domów, aby oddać hołd Allahowi...
Mknęli jeźdźcy przybyli z dalekich koczowisk do swoich zajazdów, aby, obmywszy ręce i twarze od dymu