Strona:F. A. Ossendowski - Płomienna północ.djvu/494

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Deszcz przechodzący w ulewę, wypłoszył nas z nad brzegu Zusfana, co to tyle kłopotu narobiła geografom. Zmykamy do domu pod opiekuńcze skrzydełka pani Pariel.
Podczas naszego pobytu w Figuigu odbyliśmy jeszcze dwie wycieczki, obie piękne, gdyby nie deszcz.
Pierwsza była wzdłuż drogi Kaskad. Przechodzimy głębokim wąwozem pomiędzy wysokiemi zwisającemi nad drogą skałami i idziemy śród drzew palmowych i figowców. Zewsząd ze skał toczą się wodospady i wpadają w łożyska kanałów, doprawadzających wodę do plantacyj i pól. Widzimy ciemne wejście do grot, gdzie ze sklepień zwisają wapienne stalaktyty; w skrytkach i w szczelinach jaskiń gnieżdżą się dzikie gołębie i domowe, lecz zdziczałe.
Droga ta wyprowadza nas na szczyt skał, gdzie urządzono duży taras. Stąd widzimy obszerną płaszczyznę — równinę Bahdad. W pośrodku niewielki las palmowy i ksur, dwa grzbiety — Zenaga i Takhla, a pomiędzy niemi przerwa, przez którą widać pustynię aż hen! — do horyzontu.
Drugą wycieczkę zrobiliśmy w okolice Udaghir. Zwiedziliśmy tu miejscowość Dżorf. Jest to najbardziej może malownicze miejsce w całej kotlinie Figuigu. Przez plantacje palm przechodzimy do miejsca, gdzie skały nagle się obrywają niemal pionową ścianą. Przed nami grzbiet barwnych gór, a niżej — morze palm. Tam bieleją mury zabudowań tubylczych, suną białe postacie pracujących Berberów, migają barwne koszule dziewcząt i dzieci.
Powracając, widzimy w oddali kubbę miejscowego świętego, a wszędzie palmy, szemrzące strumyki, złote pęki daktyli, fioletowe figi i rumiane, złociste granaty.
Deszcz nie ustaje, a przecież jutro musimy już wyjeżdżać!...
Spędzamy ostatni wieczór w domu państwa Pariel, tu — na skraju pustyni.