Strona:F. A. Ossendowski - Płomienna północ.djvu/460

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

szcze na zębach. Wystroiwszy się pięknie, a więc włożywszy czysty kołnierzyk i inny krawat, poszedłem razem z żoną i panią Pariel na proszone śniadanie, wydane przez p. Marcel. Było wyborne, z dobrem winem i zimnym szampanem.
Gorąco mi było po tem śniadaniu, lecz o odpoczynku — ani marzyć! bo oto gościnni pp. Pariel i Marcel zaaranżowali niezwykłe widowisko — konne wyścigi Arabów.
Bagatela! Ujrzeć prawdziwych Arabów na koniach w całym pędzie, to rozkosz nielada! Nic z tego, że miałem w sobie co najmniej butelkę szampana (czerwonego i białego wina, oraz koniaku — nie liczę!) i przynajmniej plus 53 stopni Celsjusza we krwi — jazda na wyścigi!
Urządzono je w szczerej pustyni, na samem słońcu, lecz p. Marcel kazał tu rozbić dla gości dwa wielkie namioty i postawić krzesełka, a nawet stoliki z wodą Vichy i herbatę z miętą.
— Nie zginiemy! — pomyślałem sobie i poszedłem oglądać konie.
Były wśród nich piękne okazy. Może nie tak ładne na oko, ale cienkonogie, podciągnięte, suche, z dzikiemi, jarzącemi się ślepiami, — ścigłe, dzikie i wytrzymałe. A jeźdźcy!
O, bataliści całej kuli ziemskiej, dlaczego was tu nie było? Arabowie w szerokich szarawarach, w lekkich, krótkich kurtkach i mocno ściskających golone głowy turbanach, siedzieli nieruchomo, wrośnięci w siodła i połączeni w jedną całość z oczekującemi doniosłości chwili końmi.
Grają dwie orkiestry, złożone z bębnów, tamburynów, klarnetów i dzwonków.
Rozlega się sygnał i czterech jeźdźców, przechyliwszy się na wyciągnięte karki koni, pomknęło, zataczając szerokie koło.