Odwilż

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Kaden-Bandrowski
Tytuł Odwilż
Pochodzenie Przymierze serc i inne nowele
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Ignis“
Data wyd. 1925
Druk Drukarnia Ludowa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ODWILŻ
Mieliśmy sobie w kasynie postawić jeszcze po wódeczce przed obiadem, gdy Leń wydobył depeszę z portfelu:

— Przeczytajcie.
„Przyjeżdżam piątek Zofia Kruszewska“.
— Musimy ją jakoś przyjąć, — dodał, — mam to referować kapitanowi. Bądź co bądź, narzeczona po, — no, — padł na Wołyniu... Po Staszku! Referować... Narzeczona, — przyjeżdża, — trzeba przyjąć. — Proste?
— Ja ci powiem, — zaperzył się Kujon, — wcale nie jest takie proste. Bo on ci ją kochał ten nieboszczyk! Służyliśmy razem, — widziałem! Zawsze nosił na sercu jej listy. Było tego na spory, gruby tom. Zawsze mówił, że go uchronią od śmierci. Niby, że tyle miłości kula nie przebije!
— Tymczasem, — skrzywił się Leń, — kula przebiła i listy i serce pod niemi schowane, i —
— I co? Nic więcej nie miała do przebicia, — uznał Kujon.
— Więcej o tyle, — rzekłem, — że tu były specjalne okoliczności. Nie widzieli się od początku wojny. Najprzód panna była odcięta, potem znów my robiliśmy ofenzywę.
— W każdym razie, teraz wszystko skończone. — Kujon ścisnął cytrynę. Kilka złotych kropel spłynęło po sardynce, umieszczonej na kawałku razowca. — Teraz za późno, — kończył, chrupiąc głośno, jakby maluśką trumienkę srebrną miażdżył w hałaśliwych szczękach, nie miękką, tłustą rybkę. — Za późno. No nie? No, bo co?
Popatrzyliśmy na siebie, z bezmyślnych tępych twarzy czerpiąc nieoczekiwaną otuchę.
— Naturalnie, że za późno, — Leń zarzucił nam ręce na ramiona.
Staliśmy chwilę przed bufetem.
— Czy nie mówię? Naprzód się jest żywym, potem, jako fotografja na ścianie, a potem już tylko „głowa“ wystrzyżona leży gdzie bądź w szufladzie, przy złamanym grzebyku. Śmieszne! — Wzruszywszy ramionami, pociągnął nas Leń do jadalni.
Stał tu ogromny stół w podkowę, nakryty dla wszystkich oficerów pułku. Głodniejsi siedzieli już na swoich miejscach i skubali bury chleb wojskowy. Grube kromki odznaczały się na obrusie, niby małe grzędy ziemi. Inni, rozparci na parapetach, patrzyli przez okno na drogę i przeciwległe boki budynków koszarowych.
Dowódca pułku zagadał się z kimś we framudze i trzeba było czekać z obiadem.
Wiatr mierzwił śniegi na dachach, dyszał szronem przez gzymsy, szlifując blizny wydeptanych między koszarami ścieżek coraz ostrzejszym połyskiem. Zatrzymaliśmy się przy oknie, gdy gmachy, szosa, ścieżki zniknęły w białym porywie zawiei.
— Trzeba będzie gościa holować „wzdłuż“ pułku, wietrzyć historię bohaterskich czynów, opowiedzieć „specjalnie“, jak się „to“ odbyło. Jak się śmiało odbyć, że ktoś, kogo kochamy, pozwolił sobie zginąć. — Leń otrząsnął się wzgardliwie. — Panna z pewnością przyjeżdża „za pamiątkami“ po poległym. Może wkońcu zostało gdzie co?
Patrzyliśmy na szybkie tumany wichury, — jakby mogła wyłonić z mrozu i szronu jakikolwiek strzęp po człowieku, który gdzie indziej zginął, gdzie indziej jest szukany, komu innemu życie oddał, a w kim innym nieci pośpiech rychłej, niewczesnej pogoni.
— W naszem wojsku, — zaśmiał się Kujon, wszystko jest pamiątką.
— Może, — nudził się Leń. — Ale, żeby to wytłumaczyć, trzeba być dobrze wychowanym człowiekiem. Któż to potrafi dzisiaj?
— Nic łatwiejszego, — rozległy się za nami słowa kapitana. Nasz dowódca batalionu uśmiechał się życzliwie. — Wystarczy w tych wypadkach trzymać się tego zasadniczo, coby armja wydała, jako regulamin żałoby, gdyby wogóle wydawało się takie regulaminy. W pierwszym rzędzie oficer ginie dla Ojczyzny. No, — my nie potrzebujemy mówić za Ojczyznę. W drugim rzędzie oficer ginie dla sławy pułku. Więc dla nas honor pułku rozwiązuje wszystko. Już. — Koniec. — Jeżeli panowie wyraźnie to zaznaczycie, to wszystko odbędzie się całkiem gładko.
Uradziliśmy tedy, że przyjmiemy pannę możliwie elegancko, ale poważnie, z odcieniem państwowotwórczej żałoby. Podkreśli się „żywą pamięć“, która nigdy nie wygaśnie, bo pułk, jako wspólny dom... Jak polecił kapitan w myśl regulaminu żałoby, gdyby się takie regulaminy układało.
Szczegóły techniczne nie nastręczały wiele trudności. Postanowiliśmy, że stołować się będzie panna Kruszewska w naszem kasynie.
— Oczywiście, — Kujon żądał tego stanowczo, nie można na takie ciężkie przejścia dawać komuś bataljonowego wiktu. Szalenie dużo znaczy odpowiednia djeta. Więc bez naszych kasz, kapust, słonin, „jedzonko“ lekkie, — dużo nabiału i siekanej cielęciny.
Postanowiliśmy również, że panna nie będzie mieszkać w koszarach, a w pałacyku o pół kilometra od koszar. Pałacyk ów co prawda wystawili kiedyś rosyjscy oficerowie dla panien swego pułku, ale przecie do murów z „hańby“, czy rozpusty nic nie przyschło, natomiast zostało wiele palm, fikusów i różnej egzotycznej zieleni, która w danym razie posłuży za ozdobę.
— Trzeba bardzo uważać na takie drobiazgi, — zalecał Kujon, — nieraz jakiś głupi szczegół, czy kwiatek może zdjąć człowiekowi kamień z serca.
Leń, zwrócił jeszcze raz uwagę na sentymentalną stronę przyjęcia. Może zdołamy odnaleźć pamiątki, jakieś „ostatnie słowo“, coś w tym rodzaju?
Nikt nic nie miał. Było „to“ podczas odwrotu, oprócz fotografji w kancelarji pułkowej u naszego chorążego kancelaryjnego nic nie znaleźliśmy.
W oznaczony dzień, pożyczonemi z dworu niebieskiemi sankami w różowe kwiatki, najlepszą parą bataljonowych siwków pojechaliśmy na dworzec.
— Po kawalersku, bracie, — wołał Kujon na woźnicę, gdyśmy się znaleźli za koszarami, na białej, skrzącej od słońca przestrzeni.
Konie szarpnęły mocno, z drogi wychynął chłód jeszcze ściślejszy, od którego rozparła się nam w piersiach radość przestronna.
— To jest jednak okropne, — zauważyłem, — ostatecznie czyjaś bohaterska śmierć może się stać powodem wybornej przejażdżki.
— Idjota, — wołali razem Kujon i Leń przez iskry śniegu z pod kopyt wyrzucane, okładając mnie kułakami.
Przyjechaliśmy za wcześnie, pociąg się spóźniał, w nocy zaspa zawaliła gdzieś tor.
Poszliśmy do urzędu ruchu, do poczekalni dla wojskowych, zaczęliśmy otwierać jakieś zamknięte drzwi. Nagle okazało się, że nie mamy papierosów. Poszliśmy do bufetu.
Pełno tu było mieszczan, bab i wszelakiego ludu z ogromnemi tobołami.
Zaraz się nam przydarzyła okazja do samarytańskiego uczynku, starowina bowiem malutki, objuczony wielkiemi trokami, uwiązł w szklanych drzwiach i mało się nie udusił, nie mogąc ruszyć ani wprzód, ani wtył. Wydobyliśmy go, biedne zajdy pod ścianą ułożyli, na co odpowiedział przez sople długich wąsów: — Ludzie dźwigają teraz ciężary większe, niż sami są.
Wyszliśmy na peron, by nie doświadczać wdzięczności staruszka i zgromadzonych wokół niego bab.
Przed małą stacyjką, na srebrnych, szeroko rozciągniętych polach, niczem białe skrzydła goniły strzępy szronu. Po dwa, trzy, po dwadzieścia cały rząd wzbijał się do góry, leciał i spadał zawojem na drzewa, rosnące daleko wzdłuż dróg. Wówczas znikał przez chwilę czarny deseń konarów, grube pnie rozwiewały się doszczętnie, na ich miejscu miotała się tęcza, — póki znów nie wychynął wysoki szczyt gałęzi, — rozognionych od słońca, a z przed oczu naszych nowe nie wionęły skrzydła mrozu i pędu, lecące w świat zamarznięty.
Kujon przeciągnął się i z głupia-frant: — Służyłem z nim w jednej kompanji, z tym jej Staszkiem. A teraz nie mogę sobie nawet przypomnieć, jak wyglądał! Człowiek mija, powiadam wam, jak woda.
— Niekoniecznie. Coś tam z tego wszystkiego zawsze zostaje. — Leń uśmiechał się łagodnie. — Tysiąc ludzi umiera, armja ginie, aby mogła powstać jedna ozdoba. Tę ozdobę oddają sobie ludzie z rąk do rąk. Naprzykład pod Tebami zginęło zapewne dużo Macedończyków, ale Epaminondas mógł powiedzieć: Satis vixi invictus enim morior. Albo nasz Jagiełło: Mam mieczów dosyć... Albo: Ani z soli, ani z roli... Taki Czarnecki, co z siwym koniem wisi na oleodruku, w poczekalni u dentysty. Nasz kapitan ma rację, — honor pułku rozstrzyga wszystko.
Kujon ziewnął. Echo poleciało po polach. Tak wyraźnie słychać było w mroźnem powietrzu.
Blisko i daleko, — na granicy roziskrzonych pól i tuż obok, w śladach stopy na śniegu, — w dalekim rozprysku czarnych gałęzi i tuż obok, na grocie sztachetów, — pod ciemnym lasem i wszędzie na szynach błyszczących, każdy zarys obrębiał się jasnością, a każdy ruch zmarznięty przemawiał sypkim głosem.
Nagle otwarto wszystkie poczekalnie. Ubogi tłum, łapczywie wertowany przez szyldwachów, wyroił się na peron. Daleko, pod lasem, niby czarna szpulka, ukazała się lokomotywa, z białą smugą ostrego gwizdu u góry. Usunęliśmy się na bok, dając miejsce krzykom, tobołom, koszom, zajdom, węzełkom. Na stację wpadł pociąg, okryty śniegiem, ludzie wszczęli hałas jeszcze większy.
Gdy Kujon: — Jest, jest, to ta będzie!
Stała przy oknie wagonu, w fioletowej, aksamitnej czapeczce. Czarne karakuły połyskiwały metalicznie na jej wysokich piersiach.
— Skąd wiesz, że ta?
— Skąd wiem? — Kujon żachnął się. — Bo się patrzy, — taką ci się jakąś przestrzenią patrzy!
Szła ku nam. Skłoniliśmy się ceremonjalnie.
— Panowie pozwolą, że się przedstawię. Jestem —
— Ależ tak! Otrzymaliśmy depeszę pani. Panna Zofja Kruszewska.
— Tak właśnie. To tu kwateruje piąty pułk piechoty? — jej czysty głos odosobnił się jasno w hałasie odjeżdżającego pociągu.
Z pod aksamitnej czapki wyjrzały ku nam czarne, matowe oczy. — Gorące, jakby w ukrytej głębi amarantem przejęte.
— Panowie czekaliście tu na mnie?
Stropiliśmy się. Była bardzo piękna, jak na nasz mały pułkowy gust. Białe, czyste czoło, niby oddane pogodzie jakiegoś szczytnego zapomnienia. Na niem czarne brwi, podobne do cieniutkich, rozpiętych ostrożnie skrzydeł. Z pomiędzy ich łagodnego zbiegu wynikał nos, pewną linją kreśląc malutki garb, jaki mają stare modele królów, — mały, burbońsko-feodalny. Śliczną budowę tego nosa powlekała cienka skóra, lśniąca pod oczami niebieskawym blaskiem. Ów blask niewiadomo kiedy przechodził pod orzechowemi oczami w puszysty cień. Nozdrza wycięte były ostro i delikatnie a skraj ich przypominał krańce świeżo rozkwitłych płatków.
Usta spokojne, małe, ciche.
Stropiliśmy się i, zamiast poprostu odpowiedzieć, że otrzymawszy depeszę, wyjechaliśmy naprzeciw, nic nie odpowiedzieliśmy.
Brwi panny Kruszewskiej załamały się, policzki oprzędło nieznaczne drżenie, jasność spojrzenia zgasła. Zdawać się mogło, że ta twarz błyska, ukazuje się, — niknie...
— Et, — siepnął się Kujon, — oczywiście, czekamy tu na panią z sankami.
Przedstawiliśmy się. Podawała nam rękę w białej glacée rękawiczce.
— Ach tak, z sankami. Bardzo panom dziękuję. Czy daleko mamy do pułku?
— Bynajmniej. Około piętnastu minut jazdy.
Stała bez ruchu, wciąż na tem samem miejscu. Wydawało się, że czeka na kogoś jeszcze. Na służącą, na rzeczy? Wzrok jej szedł powoli po gzymsach stacyjnych, mijał ludzi, długim promieniem pełzł po śniegach.
— Więc to tutaj kwateruje, proszę panów, piąty pułk przez zimę? — Schyliła głowę i nagle na nas spojrzała. — Zacisznie ma tu pułk, prawda?
— Owszem, dobrze tu jest. — Jakby dla usprawiedliwienia dodał Leń jeszcze, — po tylu przejściach należy się wkońcu...
— A w której stronie, jeśli można wiedzieć, stoicie panowie?
Pokazaliśmy gromadkę czerwonych kominów, które, jak czerwone truskawki, sterczały z dalekiego śniegu.
— Prawdopodobnie czuje się tu pułk doskonale. Stoicie panowie w murowanych koszarach?
— Tak, proszę pani, wszystko jest murowane, masywne.
— Ale z drugiej strony niema się z czego cieszyć, ani czego zazdrościć. Bo, proszę pani, — zaczął „gwarzyć“ Kujon, — masywne, ale to przecie Rosjanie budowali, teraz mają Niemcy, a my, — tylko mieszkamy i to, kątem poniekąd. Ciągle się nam tak właśnie powodzi. Kosztuje człowieka, że ostatnią skórę z siebie zdziera, a w praktyce okazuje się, że mu jeszcze obcy łaskę robią.
Popatrzyła na niego zdziwionemi oczyma, w których tyle było światła, że się zmieszał.
— No to jedziemy, — rzekłem. Czas już był, pociąg dawno odszedł, stacja opustoszała, w słonecznej ciszy słychać było dobitnie dygot dzwonków telegraficznych.
Obok panny usiadł Leń, — miał najwięcej reprezentatywnego wdzięku. Ja z Kujonem na przedniem siedzeniu. Konie ruszyły z miejsca tęgiego kłusa. Siwki nasze, jak Leń, nie dały się nigdy zakasować przed kimś obcym.
Czuliśmy wszyscy trzej, że teraz, więcej niż kiedykolwiek bądź indziej, należy rozmawiać. Tymczasem prosty, czysty profil panny, z sanek wychylony i nad śniegami równo przemijający, onieśmielał nas. Mnie pod derką kopał Kujon porozumiewawczo, ja domyślnie szarpałem Lenia za płaszcz. Oczy nasze zbiegały się i wraz stroniły od panny, zatopione w błyskach słonecznych.
— Tak, tak, — podjął nareszcie Kujon, — kosztuje człowieka, że ostatnią skórę z siebie zdziera, ale z drugiej strony, niema powodu do roztkliwień. Patrzy pani, na przykład, na te biedne chałupy, które mijamy, myśli pani z drugiej strony, że tam, oto są te wspaniałe koszary, a tu ta biedna chałupa z próchna i łat. I co?! Tu nasz biedny lud, — a tam, w murowanem cieple, sławni żołnierze, — niby my! Ma się rozumieć, wzrusza się pani tym ludem chyba, — bo czyż cierpienie nie wzrusza? Tymczasem okazało się, że gdzie tylko w chałupie jest młoda dziewczyna, tam nasza żandarmeria poznachodziła koce kradzione z koszar... To znaczy, że żołnierze —
— Pani to napewno nie zajmuje, — pośpieszył Leń.
— Nie, owszem, proszę bardzo.
— Więc z tego wynika, — plątał się Kujon, — że żołnierze kradną te koce dla tych dziewcząt. — Zaczerwienił się, przetarł szerokiemi dłońmi twarz i, wpatrzony rzewnie w profil panny, jak zrąb bronzowej rzeźby mijający nad śniegami, krzyknął nagle: — Tak!! A potem żydzi te koce odkupują!
Spuściliśmy głowy bezradnie, Kujon rzutem dłoni jeszcze coś „dopowiadał“ i tak w kłopotliwem milczeniu trafiliśmy do kasyna na obiad.
Dla nas nakryto „dyskrecjonalnie“ w mniejszej sali, przy bufecie. Panna Zofja poprawiła sobie włosy przed lustrem. Chciałaby jeszcze umyć ręce.
I to było przewidziane. — Wersal umieliśmy urządzić w obozie!
— Ale jeżeli jakiś kretyn, — zżymał się Leń, — dla nawiązania rozmowy, czy dla zatarcia przykrego wrażenia zacznie gadać o dziwkach, dla których „bohaterowie“ koce kradną!
— A co, — huczał Kujon, — tybyś ją wolał marynować w milczeniu! Żal mi było kobiety, durniu!
Panna Kruszewska wracała już z garderoby. Zatrzymała się w połowie drogi, zdziwiona widokiem ogromnej jadalni, w której przy szklistem świetle zimowego południa, schylony nad stołami, jakby miał bóść, — jadł swe proste dania oficerski korpus pułku.
Zasiedliśmy i my do naszego obiadu. Był wystawny, lekki, salonowy. Ale panna Kruszewska nie piła wcale wódeczki. Otworzyliśmy puszkę z homarem. Kto znał obyczaje pułku, ten wiedział, jakie to było poświęcenie ze strony naszego bufetowego, że „taką“ konserwę wydał.
Homara odkładaliśmy na nasze święto pułkowe!
Ale panna Zofja nie jadła homara. Już się Kujon rzucał na pulchne, różowe łapy, wyzierające z wonnego sosu... Ja też chętniebym posmakował. Niestety Leń, zawsze dobrze wychowany, wszystko, czego panna Zofja nie jadła, odstawiał odrazu na bok.
Nie darzył się nam tedy obiadek i smutny i szczupły bardzo.
Podczas deseru jęła panna Kruszewska rozpytywać szczegółowo o rozkład dnia i pracy w pułku.
— Muszę wiedzieć dokładnie, jak pułk żyje. Potem już mnie tu nie będzie a przecież —
— Jakto nie będzie? — spytałem mimowoli.
— Jak pułk żyje? — przerwał skwapliwie Leń. — Pułk bardzo teraz pracuje: Przeucza się z polskiego ładu i z austrjackiego na niemiecki. Program jest tak bardzo obszerny. Marzyć teraz nawet nie można o urlopach, bo jeżeliby ktoś był dwa, czy cztery tygodnie poza pułkiem, to nie mógłby się już zorjentować.
Panna przechyliła głowę do miłego uśmiechu, tymczasem z bladych jej ust wionęło: — Już po dwóch tygodniach nie zorjentuje się?... Tak prędko?...
Leń utknął nosem w talerzu, ja zacząłem podawać sól i musztardę, Kujon szukał pod stołem serwety. Na szczęście z sąsiedniej sali doniósł się trzask odsuwanych krzeseł.
— To znaczy, — objaśniliśmy, — że się tam już skończył obiad. Widocznie wstał już pułkownik, a za nim musieli wstać wszyscy. Zaraz tu będą.
Schodzili się po dwóch, trzech, całemi grupami na czarną kawę. Panna Zofia patrzyła uważnie, badawczo, jakby rozpoznać chcąc, przypomnieć sobie, wyobrazić... Odpowiadała wdzięcznie na ukłony, za każdym razem przymykając oczy.
— Nie wiedziałam, — rzekła nagle, — że tylu oficerów jest w pułku.
— Naturalnie, proszę pani, pułk to już duża maszyna.
— Duża maszyna, — powtórzyła, spuściwszy powieki. Jej białe długie dłonie, pokryte siateczką chłodu, straciły nagle wątek. — Tak duża, że trudno wszystko spamiętać. Naprzykład, ile nasz polski pułk ma batalionów? Trzy, czy cztery?
A po chwili, odrzuciwszy ułożoną ceremonię, — o całą oktawę niżej, ciężkim prądem głosu: — Chciałabym poznać wszystkich oficerów batalionu, — w którym...
Na to Leń, szybko robiąc oczami, jakby wypatrywał odległy, ważny punkt: — Chodzi pani o batalion, który ma najwięcej świetnych czynów za sobą... Oczywiście! W którym jest najżywsza tradycja... O, — nie przynosi to ujmy innym oddziałom. Ale nawet między dzielnymi może być dzielniejszy. Więc skoro już na to przyszło, — to zapewne ma pani drugi bataljon na myśli, — do którego, doprawdy mimowoli, i my mamy zaszczyt należeć.
„Doprawdy mimowoli mamy zaszczyt“ — było w tem wszystko, i zaiste, tak tylko Leń umiał mówić.
Nie minęło dziesięciu minut i koło naszego stołu siedzieli prawie wszyscy oficerowie bataljonu. Każdy starał się przykładnie powiedzieć coś okolicznościowego o pogodzie, o Niemcach, o ekwipunku. Któryś kańciasty głowacz zatrącił nawet o politykę.
Panna Zofia tym samym wzrokiem utrudzonego poszukiwania patrzyła kolejno na wszystkich.
Czuliśmy, że dziwi się, że wyznać się w nas nie może, jakbyśmy tu siedzieli tłumem nieprzeliczonym.
Wstała od stołu.
— Chciałabym zapytać, — policzki jej zbielały, ręce zwisły, wciągnięty gwałtownie oddech zdawał się marszczyć czoło szaremi kreskami. — Chciałabym zobaczyć żołnierzy kompanji, z którą...
— Ależ tak, — zerwał się Leń, wszystkich nas wtył odsuwając, — ależ tak, ma się rozumieć! Pragnie pani zobaczyć żołnierzy tej kompanii, z którą nasz batalion dosłużył się największych zaszczytów!
Cisza poleciała przez cały stół. Na ustach panny Zofii zjawił się uśmiech smutnej ulgi.
— Jesteśmy gotowi każdej chwili, — oświadczył Leń.
Po drodze z kasyna do koszar na wyślizganej szosie zatrzymała się. Musieliśmy mówić głośniej, bo dął wiatr. Od zachodu szły gęste chmury. Tłumaczyliśmy pannie, że ta najlepsza kompania była właściwie rozbita. Przecież to było podczas odwrotu... Rzeczy, archiwum, — wszystko zostało w okopach... Nawet poległych naszych nie mogliśmy byli pogrzebać... Po ciężkich stratach musiano kompanię uzupełnić nowym materjałem, tak, że nie wszyscy dziś... Bardzo niewielu pozostało z dawnego składu...
— Ale panowie pokażecie mi tych dawnych żołnierzy, którzy zostali?...
— Oczywiście. — Gdyśmy weszli do koszar, starzy żołnierze wiedzieli już, że to narzeczona ich dawnego porucznika.
Ani jeden nie oderwał się od pracy.
— Czyszczą broń, — prawda?
— Tak, proszę pani, dziś jest czyszczenie broni.
Żołnierze mordowali się nad onym kawałkiem żelaza po dwóch, po jednemu, wymachując zatłuszczonemi dłońmi. Ten trzymał na podołku kurek i dłubał w sprężynkach, tamten zwijał sznur, inny znów starą szmatą jeździł szybko po lufie. Pełno było wszędzie stalowych kulek, trzóstek, uchyłków, które niby metalowe wąskie ścięgna, wyciągały się w rozmaitych kierunkach.
Zebraliśmy szarże i wszystkich starych wiarusów z dawnego składu kompanji. Każdego kolejno przedstawiliśmy pannie Zofji. Kiwała głową, wpatrując się w ogorzałe twarze.
— Proszę was... — Ogromny oddech przepełnił jej piersi. Nie stało miejsca dla słów. — Proszę was!...
Żołnierze zadarli głowy do góry. Stopniowo, jakby sam duch najgłębszego milczenia schylał tę, czy tamtą czuprynę, spojrzenie osnuwał kurzem, a w ramionach ciężył bezwolą. Niewiadomo kiedy i jak, na ciężkich, podkutych buciskach rozeszli się cicho po izbie, zpowrotem do roboty.
Panna Kruszewska wsparła się na stole, przesuwając machinalnie ręką po gwerach. Niebieskawe jej palce tym samym cierpliwym ruchem wspinały się wolno na zamek, to się z niego zsuwały. Ręka mijała lekko wśród sprężyn, kurków i luf.
Nagle palce Zofji wpadły do otwartego zamku. Wyczuły rozumnie każdy załom, każde zgięcie. Wydostawszy się stamtąd, pobiegły z cienkim zgrzytem aż do końca lufy i skupiły się na muszce. Tak, — jakby dotykiem chciała poznać tę krótką drogę, którą z wąskiego narzędzia weszła śmierć w jej ukochanego człowieka.
Zwrócone ku oknu oczy napełniać jęło po brzegi płynne światło... Panna Zofja uniosła głowę jeszcze wyżej. Na rozwachlarzonych nozdrzach osiadł cień. Trwała tak długo, całkowicie oddana wysiłkowi równowagi, wszystkiemi mięśniami ciała skupiona na brzegu cienkiej powieki, za którą wzrastały łzy.
Wysiłek był tak ogromny, że Kujon, który chciał coś „oznajmić“, — od połowy izby szedł na palcach.
Gdyśmy nareszcie opuścili koszary, kierując się przez szosę do kancelarji pułkowej, — I cóż, — rzekła, — nie zapamiętam ani jednego z tych starych żołnierzy. Zczasem zapomnę podobno, jak wyglądały te koszary... Zczasem przecie zapomina człowiek wszystko...
Nie wiedzieliśmy, co odpowiedzieć. Leń postawił swój kołnierz futrzany.
— I cóż jeszcze, proszę panów? — Jakieś papiery, — jakiś świstek, jakiś strzęp?...
Zachrypniętym głosem obiecał Kujon pokazać w kancelarji pułkowej to, co „mniej więcej“ zostało.
Trafiliśmy tu na ważną chwilę bicia na maszynie odprawy, rozdziału poczty i ekspedycji. Zabrakło karbidu, — urzędowanie szło przy świecach. W pierwszej sali dreptał tłum żołnierzy, w drugiej krzątał się podchorąży, nasz pułkowy szczur kancelaryjny.
— Tu pani znajdzie. — Przedkładaliśmy powoli akta ewidencji oficerskiej.
Maszyna dudniąca odprawę stukała nieznośnie, piach zgrzytał pod butami, raz wraz skrzypiały drzwi.
Na każdym arkuszu umieszczona była w rogu fotografia danego oficera, poniżej szły czarne kraty rubryki, — gdzie się rodził, czy żonaty, gdzie walczył. Całe życie żołnierza, — posiane między linje garsteczką kilku liter.
— Tu są i żywi! — wykrzyknęła panna Zofia, spostrzegając fotografię Kujona.
— Tak, — odpowiedział, — bo tu są wogóle wszyscy oficerowie pułku.
Gdy wtem pociągnęło ją wprzód. Ujęła nową stronicę w obie ręce i poniosła ku oczom tak ostrożnie, jakby kartka utkana była z pajęczyny.
Na białym arkuszu, pod fotografią oficera, zarysował się cień profilu panny Zofii.
Cofnęliśmy się wtył.
Czytała powoli każde słowo. Widać, że czytała kilka razy to samo. Wyciągnęła rękę do chorążego, żądając następnych arkuszy. Jakby miał w swem rozporządzeniu niewyczerpane zapasy z tą samą podobizną.
Wtulił głowę w ramiona i podał kartę wojskową, złożoną w czarnej pochewce.
— Dziękuję panu. Bardzo panu dziękuję. — Na podobieństwo człowieka, który tylko co powrócił z dalekiego biegu, wytchnęła. Poczem, w innej, oschłej tonacji: — Teraz rozumiem! To się nazywa karta wojskowa, a tamto arkusz ewidencyjny. Tak to panowie macie podzielone, — prawda?
Złożyła papiery. Blade powieki zsunęły się, rzucając znikomy cień na policzki.
— Bo ci powiadam, — szeptał Kujon do Lenia, tak dalej nie może być. Ja go tu żywcem widzę, bracie, między nami... Żywcem! Wszystko dawno skończone, a tymczasem... — Ja go tu żywcem widzę...
Podeszliśmy, Kujon, Leń i ja, gotowi podtrzymać, podeprzeć, pełni skorej pomocy.
— A, — czy proszę pana, — pytała już znowu z urzędową niemal uprzejmością — codziennie o tej porze macie panowie tyle roboty w kancelarji?
Chorąży odpowiedział, że codziennie, zresztą, to zależy od pory i okoliczności.
Wyprostowana sztywno, zwróciła się ku nam. Jej oczy szły przez nasze twarze, jedną, drugą i trzecią, niby przez twarze błaznów, którzy tyle obiecali, niczego nie dotrzymawszy.
— A teraz, moi panowie?
Leń „wstydliwie“ zapalił papierosa.
— Teraz, — „gwarzył“ znowu Kujon, — są zamówione sanki, czekają przed kasynem. Można ewentualnie pojechać na pani kwaterę. Ewentualnie jest czytelnia pułkowa i dzienniki. Książek, prawdę powiedziawszy, mamy mało! Ewentualnie — szachy!
— Więc pojadę do domu.
— Ofiarowaliśmy się odwieść. — Wolała pojechać sama. Oczywiście, wieczorem służy nam, — ewentualnie.
— O tak...
Jak na komendę wyprostowaliśmy się i zasalutowali. Sanki pomknęły naprzód, w schyłku zimowego dnia. Fioletowa czapka zniknęła na zakręcie szosy.
Zapaliliśmy, — wszyscy trzej. Dym się z nas prządł razem z mroźnym oddechem. Gęste śmieci latały w rowach przydrożnych. Siwe niebo leżało nisko.
Dobrą już chwilę staliśmy na tem samem miejscu, gdy Kujon, rozgarnąwszy wartkie smugi wichru, — czy wiesz!? — wrzasnął, — żywcem ci go teraz widzę! Jak ciebie, — żywcem!!
Na co Leń odepchnął go pięścią i ze mną pod rękę zawrócił do koszar.
— Nie oglądaj się, — krzyczał, gdyśmy przechodzili koło warty głównej, — nie oglądaj się jeszcze.
Dochodząc do kasyna, spostrzegliśmy, że — biegniemy. Leń się roześmiał.
— Swoją drogą — zauważył, — powinno się ją odwiedzić wieczorem. W tym pałacyku.
Poszedłem z odwiedzinami tem chętniej, że noc była prześliczna. Niebo czarne, nabite gwiazdami, księżyc czysty, jak lód. W blasku ścigłych promieni przechylały się pochyło długie, białe pola. Szosa olśniła od twardego srebra. Tupałem i głośno dzwoniłem ostrogami. Potem szedłem przez park, w nagłej, potulnej radości, że idę, tupię, dyszę parą. Cóżem winien, że inni polegli?!
Dopiero, gdym wszedł, zrozumiałem, jak nieszczęśliwy mieliśmy pomysł, urządzając mieszkanie panny Zofji w pałacyku na piętrze. Ściągnęliśmy od rezydenta z cieplarni wszystkie palmy, oleandry, fikusy, rododendrony. Rośliny te, ustawione pod ścianami i przy oknach, czyniły wrażenie pogrzebowej dekoracji. Księżyc srebrzył czarne liście i rzucał ostry cień wzdłuż białych desek podłogi. Wskroś światła świecy kładł się na pokój duży krzyż okiennych ram, niby cierniem, — opleciony czarnem odbiciem sztywnych liści palmowych.
Panna Kruszewska siedziała na kanapce, pod ogromnym fikusem.
— I cóż słychać nowego, proszę pana?
— Nic. Wszystko w porządku.
— Niechże pan siada.
— Nic łatwiejszego, — odpowiedziałem głupio usiadłem.
— Teraz zapewne jecie panowie kolację a pan sobie przeszkodził?
— Ależ nie. — Zostawią mi! — Względnie nam, — jeżeli pani raczy...
— Jeżeli ja?
— Pyta się pani, co słychać? Byłbym zapomniał! Coś nowego, co do pogody. Koledzy, którzy byli ranni skarżą się, że ich drze po kościach. Będzie z tego odwilż. Trzeba korzystać, póki nie jest ślisko. Przejść się. Może pani raczy do kasyna, do nas?
— Być może, — odpowiedziała, — nie chciałabym, by na mnie czekano.
Zamilkła.
Zdało mi się, że w miarę, jak mówię, jej białe czoło staje się jeszcze wyższe, czystsze, jakoby wielką wodą obmyte. Że na skroniach wschodzi niebieski cień, a oczy nikną w głębi.
— Do kasyna? Ach, nie, dziękuję panu. Tu mi dobrze. Myślę, że jestem u nas w domu, na wsi i równocześnie, że jestem tu w pułku. A może nigdzie nie jestem?.. Tyleście sobie panowie zadali trudu! Czy warto? Wszystko tak porządnie, starannie, na arkuszu, z pieczątką! Czy warto?!
— Proszę pani, — odpowiedziałem, — nie wiem... Ale, gdy człowiek istotnie dużo przecierpi... Dziś na stacji pewien staruszek, któremu pomagaliśmy przy tobołach, czekając na panią, powiedział nam, że ludzie dźwigają większe ciężary „niż sami są“. Myślę, że gdy człowiek dużo przecierpi, tyle się w nim musi uskładać jakiejś obecności... Tyle się musi nagromadzić czasu, że nie trzeba pomocy szukać ani długo, ani daleko. Wszędzie się ją znajduje. Idzie pani stąd tu, stąd tam i cóż? I widzi pani naprzykład stare powrósło, leżące na drodze. Proszę tylko pomyśleć, — kto je kiedyś skręcał, komu teraz służy... Kto się tu spotkał, kto minął? Leżą razem stare, przetarte włókna... Teraz leżą i, — chcę powiedzieć, — albo...
— Albo, co? — Światło księżyca związało na jej włosach duży, srebrny pierścień.
— Sądzę, proszę pani, że sama siła istnienia robi wkońcu swoje.
— O tak, zapewne, to dużo znaczy. No więc, — chodźmy.
Zatrzymała się na klombie przed bramą. Wielkie, słomiane chochoły pobliskich krzewów sterczały ze śniegu, jak olbrzymie złote pazury. Wokół sinego ich cienia i na wystrzępionych końcach targały się rozpędy szronu, żenione z obrębów nocy.
— Albo wie pan? Nie pójdę. Nie, — nie, — nie. Już dziś nigdzie nie pójdę, — taka jestem zmęczona!
Na tle gęstwy osędziałych krzaków, tu i ówdzie przeszytych iskrą szronu, zabrzmiał jej głos niesamowicie. Nagła, dźwięczna struga wydana z piersi, wezbranych po nad miarę... Jakby ciepło tego brzmienia, niczem fala wiosny niewczesnej, w dyby mrozu ujętej zginąć miało na zawsze, zewsząd objęte wrogością.
Wróciłem do koszar sam, zły i uroczyście oświadczyłem Leniowi, że ani mnie, ani też jego i Kujona nie może, nie powinien bataljon w „takiej chwili“ zostawiać sam na sam z tą „historją“. Panna już i tak jutro odjeżdża! Zresztą, jeżeli chodzi o regulamin żałoby, — gdyby wogóle takie regulaminy istniały, — to wypadałoby, żeby wszyscy oficerowie bataljonu, z dowódcą na czele, dali wyraz odpowiedniemu uczuciu.
Poszliśmy do kapitana. Nie spał jeszcze. Wyłuszczyliśmy, w czem rzecz i że trudno nam bardzo „tak“ sprawę załatwić...
Jego mała, do żbika podobna głowa uniosła się z płaskich poduszek. Nie widział „w tem“ nic trudnego. Wprost przeciwnie!
— Tylko brak doświadczenia, tylko niezrozumienie charakteru służby żołnierskiej może pozwolić na czułości tam, gdzie, — poklepał się po nagich ramionach i, obciągnąwszy koszulę nocną, oznajmił, że sam wszystko załatwi.
Nazajutrz, w myśl ustanowionego programu, wszyscy oficerowie naszego bataljonu byli w kasynie, by po rannem śniadaniu, z „odcieniem państwowo-twórczej żałoby“ pożegnać pannę Kruszewską.
Razem z nią piliśmy kawę, kapitan po prawej ręce, najstarszy porucznik, to znaczy Leń, po lewej. Słońce grało światłami w zastawie stołu, z pomocą niejako śpiesząc stanowczej inicjatywie naszego dowódcy. Mówiliśmy o zmianie pogody, w nocy bowiem przesiliło się, od rana trwała odwilż, kapiąca z wszystkich rynien, rozdzwoniona po wszystkich gałęziach, nawet w murach tak żywa, jakby i przez ich treść najściślejszą głos miękkiej kropli przenikał.
Kapitan nie uciekał się do żadnych wybiegów, prawiąc twardo, do rzeczy.
— Przypuszczam, — mówił, — że razi panią trochę ów za rodzinny sposób z jakim razem jemy, pijemy? Ale tak już zżyliśmy się ze sobą! Dowodzę tym naszym drugim bataljonem i jestem razem z tymi panami prawie od początku wojny.
Na pierś jego upadło smutne spojrzenie Kruszewskiej. Wytrzymał obojętnie.
— Zżyliśmy się tak dalece, proszę pani, — ciągnął między łykiem kawy a łykiem, — że chyba nie przesadzę, gdy powiem, iż w danym razie jakiegoś czynu, działania, wyrażam zawsze jednolitą myśl — wszystkich oficerów bataljonu.
— Terazby tylko „wyfasować“ skądś całe buty! — wdarł się w szanowną perorę okrzyk Kujona.
Przy końcu stołu wybuchł wesoły śmiech.
Panna Zofja patrzyła na nas z ledwie dostrzegalnym cieniem zgorszonego zdziwienia. Cóż mogła była wyczytać łaskawego z tych gęb wesołych, śmiejących się do słońca? Widziałem, jak wzrok jej mija nas kolejno, krąży wśród postrzałów światła na szkle i uważnie zatapia się w jasno-zielonych oczach naszego dowódcy.
— A czy pan żonaty, panie kapitanie? — spytała.
— Tak, tak, od niedawna, — odpowiedział z radością. Popatrzył na pannę, rozejrzał się ostrożnie wśród nas i nagle umilkł.
W miarę występujących na jego policzki rumieńców zapadała dokoła stołu cisza coraz głębsza.
Ale naszemu kapitanowi musiały zawsze sprzyjać okoliczności. Teraz, — wszedł niespodzianie żołnierz, stuknął obcasem i oddał przepustkę z świadectwem odwszenia, podpisanem przez doktora pułkowego.
— Inaczej nie mogłaby pani jechać kurierem. — Ktoś spojrzał na zegarek. — Już czas.
Kapitan podał pannie futro. Podnieśliśmy się od stołu.
— Jeszcze tylko rękawiczki. — Wdziewała powoli, obciągając palce. Spojrzenie jej gubiło się bezradnie wśród przedmiotów.
Obładowani pakunkami, zeszliśmy nadół.
Przed bramą — czekały niebieskie sanki w różowe kwiaty i para naszych najlepszych siwków z bataljonu. Szosę i przeciwległe budynki zasłaniał rząd drzew, pokrytych śniegiem. Czarne gałęzie zdawały się prężyć pod tęczowemi aksamitami światła. Przez niskie krzaki widać było na tle błękitu maszerującą gościńcem kompanię. Broń się iskrzyła, żołnierze śpiewali a pędzący przed oficerem pułkowy pies „Zbój“ ujadał rozgłośnie.
Ale i śpiew, i szczekanie i marsz grążyły się w skocznem tętnie odwilży.
— Będzie pani miała śliczną drogę. Sanna jeszcze trzyma, — ucieszył się kapitan.
Skinęła potakująco.
Staliśmy półkolem przed bramą i każdy dorzucał jakieś zdanie, by rozmowa nie wygasała.
Najwydatniej ją wspierał głos tającego lodu. Na każde słowo odzywało się dziesięć i sto kropli, bębniących w kamień, glinę i piach. W zatkanych rynnach bełkotał niecierpliwie tok wody. Całe powietrze wypełnione było rozgwarem. Tysiące maleńkich okrzyków drżało między błękitem a miękkiemi śniegami.
Do kapitana przystąpił ztyłu Kujon. — Co jest, — pytał, — i właściwie co ma być?
— Z czem?
— Miałeś, kapitanie, raz dwa odprawić całe „nabożeństwo“, tymczasem knoci się, knoci i knoci...
Dowódca strzepnął rękami i wystąpił przed oficerskie półkole.
— Mam wrażenie, kapitanie, — rzekł Leń, podchodząc bliżej, — że pani pragnie się już pożegnać.
Zdziwiliśmy się, spojrzawszy na naszego dowódcę. Twarz jego straciła wszelką miękkość, rysy wyostrzyła baczność usilna a mięśnie stłoczone zaciskiem szczęk drżały, jakeśmy to tyle razy widywali, — podczas ognia.
— Widzisz, teraz się zdecydował, — jęknął Kujon, — najwyższy czas!
Zofja uśmiechała się do nas wszystkich z przepisaną uprzejmością pożegnania. Wzrok jej ślizgał się obojętnie po tafli lodu, z którego spływała woda wąskim brzegiem, stwarzającym nowe granice przezroczystej jasności.
Kapitan pochylił się, zasalutował i, wpatrzony w przestrzeń, jak podczas czytania przed frontem długich, obojętnych rozkazów, rzekł nagle:
— Zechce pani przyjąć najserdeczniejsze wyrazy głębokiej kondolencji...
Skuliła się.
— Poczuwam się do tego obowiązku, — trzeszczał kapitan, — jako komendant bataljonu, w którym walczył i zginął świętej pamięci narzeczony pani...
Blade policzki panny Kruszewskiej ożywiło szybkie drżenie. Pod puszystą skórą mieszać się jął rój centków fioletowych, niebieskich. Wargi się rozszczepiły. Śliczny trójkąt brody, ściągnięty nagle szarą pętelką zmarszczków, cofnął się wtył.
— Poczuwam się do tego obowiązku, jako dowódca bataljonu, w którym walczył i zginął świętej pamięci narzeczony pani, służąc jako przykład podwładnym, — kapitan otarł z czoła i z nad górnej wargi kroplisty pot.
— Patrz na nich, na nich wszystkich — skuczał koło mnie Kujon, — powiadam ci — to straszne.
Półkole oficerów zmartwiało. Twarze, zwrócone ku słońcu, objęte blaskiem, niby w miedzi odlane, patrzyły daleko przed siebie szeroko rozwartemi oczami.
— Poczuwam się do tego obowiązku — sypał jeszcze raz od początku — nasz kapitan, — jako dowódca batalionu, w którym walczył i zginął świętej pamięci narzeczony pani, służąc jako przykład podwładnym, dopełniając zaszczytnie swego posłannictwa wobec Ojczyzny, oraz wobec naszego piątego pułku piechoty.
Kapitan skłonił się uroczyście i już miał, po skończonym niejako obrzędzie, wcielić się w szare tło oficerów, gdy panna Zofia chwyciwszy go za rękę...
— Ach tak, — krzyknęła, — naturalnie, wypada podziękować!
Kolejno na nas, na sanie, śnieg, na wodę zewsząd kapiącą patrzyła szeroko rozwartemi oczyma, w których odbijał się promień słońca nawskroś, — jak w szkle.
— Wypada podziękować, panie kapitanie, — za nas dwoje?!...
Nasz dowódca podał się wtył.
Słychać było każdy skok kropli, cieknącej z lodowych mieczów w miękkie łono śniegu, każdy ruch koni w skórzanym chrzęście uprzęży.
— Widzę go, — urwał mi Kujon nad uchem. — On tu jest, między nami. Teraz go wszyscy widzą!
Trzymaliśmy ręce przy daszkach, gdy oto jeszcze raz zwróciła się ku nam. Jej ręce w białych rękawiczkach, niby dwie grudki śniegu, przywarły do oczu. Tchnąc naprzód białym oddechem, podała się ku nam z sanek. Ramiona się uniosły i, jakby udźwignąć nie mogąc ciężaru strasznego milczenia, zrzuciły go na lód.
Wyciągnęliśmy się do pożegnalnego ukłonu.
Utkwiła w nas długie spojrzenie i wtedy nagle buchnął z niej dźwięk wezbrany, ogromny, podobny do głosu strun zerwanych jednym ciosem. Zaczątki jakiegoś słowa rozprysły, zalane falą płaczu, który mało powiedzieć płynął! Którym broczyć się zdawała przez powieki, przez ręce, przez usta.
Kujon cisnął czapkę o ziemię. Chciał biec. Leń go zatrzymał łokciem, wygiętym w ukłonie. Stali na przodzie, kapitan w pośrodku. Mięśnie szczęk drżały mu, jak podczas ognia, — z ostrych zielonych źrenic płynęły strugi łez.
— Za nas dwoje, — wołała panna Zofja.
Ale rozerwał te słowa hałas dzwonków, szczęk kopyt i skoczny głos wody. Perlił się w słońcu, miękką granicą spływał po lodzie, bełkotał porywczo w rynnach, cały świat mościł świegotem, od gładkich śniegów aż po kopułę nieba.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Juliusz Kaden-Bandrowski.