Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Przymierze serc i inne nowele.djvu/183

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Swoją drogą — zauważył, — powinno się ją odwiedzić wieczorem. W tym pałacyku.
Poszedłem z odwiedzinami tem chętniej, że noc była prześliczna. Niebo czarne, nabite gwiazdami, księżyc czysty, jak lód. W blasku ścigłych promieni przechylały się pochyło długie, białe pola. Szosa olśniła od twardego srebra. Tupałem i głośno dzwoniłem ostrogami. Potem szedłem przez park, w nagłej, potulnej radości, że idę, tupię, dyszę parą. Cóżem winien, że inni polegli?!
Dopiero, gdym wszedł, zrozumiałem, jak nieszczęśliwy mieliśmy pomysł, urządzając mieszkanie panny Zofji w pałacyku na piętrze. Ściągnęliśmy od rezydenta z cieplarni wszystkie palmy, oleandry, fikusy, rododendrony. Rośliny te, ustawione pod ścianami i przy oknach, czyniły wrażenie pogrzebowej dekoracji. Księżyc srebrzył czarne liście i rzucał ostry cień wzdłuż białych desek podłogi. Wskroś światła świecy kładł się na pokój duży krzyż okiennych ram, niby cierniem, — opleciony czarnem odbiciem sztywnych liści palmowych.
Panna Kruszewska siedziała na kanapce, pod ogromnym fikusem.
— I cóż słychać nowego, proszę pana?
— Nic. Wszystko w porządku.
— Niechże pan siada.
— Nic łatwiejszego, — odpowiedziałem głupio usiadłem.
— Teraz zapewne jecie panowie kolację a pan sobie przeszkodził?