Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Przymierze serc i inne nowele.djvu/173

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— A w której stronie, jeśli można wiedzieć, stoicie panowie?
Pokazaliśmy gromadkę czerwonych kominów, które, jak czerwone truskawki, sterczały z dalekiego śniegu.
— Prawdopodobnie czuje się tu pułk doskonale. Stoicie panowie w murowanych koszarach?
— Tak, proszę pani, wszystko jest murowane, masywne.
— Ale z drugiej strony niema się z czego cieszyć, ani czego zazdrościć. Bo, proszę pani, — zaczął „gwarzyć“ Kujon, — masywne, ale to przecie Rosjanie budowali, teraz mają Niemcy, a my, — tylko mieszkamy i to, kątem poniekąd. Ciągle się nam tak właśnie powodzi. Kosztuje człowieka, że ostatnią skórę z siebie zdziera, a w praktyce okazuje się, że mu jeszcze obcy łaskę robią.
Popatrzyła na niego zdziwionemi oczyma, w których tyle było światła, że się zmieszał.
— No to jedziemy, — rzekłem. Czas już był, pociąg dawno odszedł, stacja opustoszała, w słonecznej ciszy słychać było dobitnie dygot dzwonków telegraficznych.
Obok panny usiadł Leń, — miał najwięcej reprezentatywnego wdzięku. Ja z Kujonem na przedniem siedzeniu. Konie ruszyły z miejsca tęgiego kłusa. Siwki nasze, jak Leń, nie dały się nigdy zakasować przed kimś obcym.
Czuliśmy wszyscy trzej, że teraz, więcej niż kiedykolwiek bądź indziej, należy rozmawiać. Tymczasem prosty, czysty profil panny, z sanek wychylony i nad śniegami równo przemijający, onieśmielał nas. Mnie